Strona:A. Lange - W czwartym wymiarze.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i żółtych miał kalif nasz do rozkoszy. Muzyka i śpiew nieustanny, uczty i igrzyska zapełniały jego życie.
Mógł tedy być szczęśliwym Almanzor, pan mądrości, pan miecza, pan złota, pan wiela narodów, pan najpiękniejszych niewiast. A przecież nie był szczęśliwy.
Duszę jego pożerała straszna, niczym niezaspokojona nuda, taka sama, jaką odczuwał niegdyś wielki król Salomon. Nicość wyglądała mu z każdej rzeczy, której zapragnął, którą zamarzył, którą widział w żywe oczy. Jakiś czas rozweselało go młode czarne pacholę, dziwnie piękne przy swej barwie hebanu, niby małe szatanię w purpurowych szatach. Z głębi Afryki przywieźli kupcy to dziecko, co się błąkało po puszczy, nie wiedząc, kto mu był ojcem i matką. Trzynaście lat miał dziś Hannibal i zawsze pełny był wesołości, żwawy jak koźlątko, o głębokich, czarnych ognistych oczach. Mądry też był nad wiek i w pisaniu liter arabskich, czy to początkowych, czy środkowych, czy tych, co stoją na końcu słowa — mistrz nad mistrze.
To też kalif Almanzor chciał go uczynić swym kaligrafem.
Jakiś czas Hannibal wyborną krotochwilą zabawiał monarchę, ale i to się skończyło. Almanzor jakby zapadł w nieruchomość, godzinami całemi siadywał na balkonie, zapatrzony w dale — i, kurząc długi cybuch — milczał, jak ten, co wszystką nadzieję utracił. A gdy myślą przebiegał swoje życie minione, nie mógł zrozumieć, dla czego jemu właś-