Strona:A. Kuprin - Szał namiętności.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jomi, z wyglądu również nauczyciele, z żonami i dziećmi.
Widać było, że goście i gospodarze stanowią dawno przywykłe, zżyte z sobą towarzystwo, gdyż zachowywali się jedni w stosunku do drugich poprostu i niewymuszenie. Gospodarz wynajmował parę prostych wozów, całe towarzystwo z gwarem i śmiechem siadało na nie i odjeżdżało do lasu na zbieranie grzybów i jagód. Wieczorem grali w winta, śpiewali, śmieli się i wreszcie pozostawali na noc, przyczem mężczyźni wszyscy co-do jednego szli do szopy na siano.
Było to szczęśliwe życie, nieskomplikowane, rozumie się, nie bogate, lecz radosne, świeże, uczciwe, niczem nie zmęczone. I im bardziej na nie patrzałem, tym bardziej przekonałem się, że miałem słuszność, unikając znajomości z sąsiadami. Zresztą, z mężem kłanialiśmy się już sobie z daleka. Powodem do tego posłużyło nasze wspólne wtrącanie się w starcie zbrojne, jakie wynikło na ulicy między jego synem a malutkim braciszkiem Hanusi. Jednakże nasze stosunki ograniczyły się do samych ukłonów, lecz dalej nie posunęły się.
Minęło już dość dużo czasu od mojego przyjazdu na letnisko. Jedne z drugim okwitły: z początku jabłonie i wiśnie, potem czeremcha i bzy. Słowiki już zaczęły przerywać swe koncerty nocne. Blondynka jak dawniej czytała i gospodarowała, mąż jej krzątał się cały dzień w ogródku, ja łowiłem okunie i jersze. Znajomość moja z sąsiadami nie posuwała się naprzód.