Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uwiązane do żerdzi pułapu, długie rzędy dżeń-szeniu, Czultun rzekł zagadkowo:
— Jesień się zbliża... Nastaną dni wichrów, niosących od wschodu chmury piasku. Przyjdą przymrozki, a nawet śnieg zacznie prószyć... Musimy zdobyć konie.
— Konie? — zawołały dzieci. — Skąd je weźmiemy?
— Pustynia da... — mruknął jeszcze bardziej tajemniczo Mongoł i zaczął oglądać zwoje cienkiego i grubego drutu, przyniesionego przez chłopców z domku pod modrzewiami.
— Nie! — mruczał do siebie. — To — na nic! Konie poranią sobie nogi...
— Patrzcie-no go! — zawołał Romek ubawiony. — Czultun troszczy się o nogi końskie, nie mając koni!
Mongoł uśmiechał się, przykładał palec do grubych, sinych warg i błyskał skośnemi oczami.
— Musimy narobić rzemieni, mocnych, długich rzemieni — rzekł, siadając najspokojniej w świecie.
— Doskonale! — odpowiedział mu z drwiącym śmiechem Romek. — Wnet skoczę do sklepu po twoje rzemienie — długie i mocne!
Wszyscy się śmiali głośno, śmiał się sam Czultun i klepał krotochwilnego chłopaka po ramieniu.