Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nad horyzontem, jeszcze daleko, odcinał się od bladego nieba czarny punkt, szybko mknący naprzód.
Wkrótce dobiegł głuchy, jednostajny huk.
— Motor! — zawołał Romek.
Henryk przybladł, a Irenka rączki złożyła jak do modlitwy.
— To — dwupłatowiec! Farman! To, pewno, pan Rouvier z tatusiem do nas lecą! — wołały uradowane dzieci.
Mongołowie w strachu rozbiegali się w różne strony i kryli się w jurtach.
Nastraszone turkotem samolotu konie rwały się z uwięzi i rżały. Dżegetaje wierzgały i gryzły się wściekle.
Dzieci zaś stały zapatrzone w nadlatującego ptaka, który już zataczał nad równiną coraz węższe koła, wyglądając dogodnego miejsca dla lądowania.
Nareszcie dotknął ziemi, odbił się, przeleciał kilkanaście metrów, potoczył się płynnie, podnosząc obłoki śniegu i piasku.
Jeszcze kilka chwil i dzieci z okrzykami radości biegły ku wyskakującemu z aparatu ojcu.
Urywanemi głosami opowiadano sobie wzajemnie o przygodach w Szamo.
Pan Broniewski z Rouvierem, wyszedłszy na poszukiwanie osiedla, zbłądzili i stracili kierunek.