Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mogę; są tam ze dwie ścieżki, któremi człowiek bardzo zwinny może się przedostać, i ja je odnalazłem.
— Ale po co pan tam chodzi?
— Czy pan widzi dalej pagórki? Otóż, są to istne wyspy, odcięte ze wszystkich stron przez trzęsawisko, które przyczołgało się dokoła z biegiem lat. Tam znajdują się rzadkie rośliny i motyle, a kto się tam zdoła dostać, może zebrać obfite żniwo.
— Spróbuję szczęścia któregokolwiek dnia.
Stapleton spojrzał na mnie zdumiony.
— Na miłość boską, porzuć pan tę myśl — rzekł. — Krew pańska spadłaby na moją głowę. Zapewniam pana, że nie powróciłby pan żywy. Mnie od zguby chroni tylko to, że pamiętam dobrze pewne, nie dla każdego dostrzegalne, znaki graniczne.
— A to co? — zawołałem. — Co to jest?
Nad moczarami uniósł się pomruk przeciągły i stłumiony. Przepełnił powietrze, a mimo to, niepodobna było określić, skąd pochodził. Stopniowo wzmógł się i zamienił w groźny ryk, poczem znów przycichł i skonał w drżącym, nieskończenie smutnym skowycie.
Stapleton spojrzał na mnie szczególnym wzrokiem.
— Osobliwe są te moczary! — rzekł.
— Ale, co to jest?
— Chłopi powiedzieliby, że to pies Baskerville’ów domaga się swego żeru. Słyszałem ten odgłos już ze dwa razy, ale nigdy tak wyraźnie.
Z dreszczem trwogi rozglądałem się po rozległej falującej równinie, zasianej zielonemi kę-