Strona:Żywe kamienie.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Pozdrowienie Muzom!“ — huknie nad głową goliarda.
„Niech opromienia młodość twoją, piękny panie.“
A on wraz do kompanii swojej:
„Człek, widzicie, towarzyski: w terminach odpowiada żwawo. Chodź z nami pić, poeto! U czoła stołu posadzimy cię, jak to za ojców bywało. Będziesz nas chwalił przy gęśli.“
Goliard spokojnie kartę odwraca na znak, że się nie kwapi.
„Moja Muza na wasze rycerstwo nie patrzała, a sławić opojów nie będzie.“
„Zadziornyś?!... Nawet wtedy, gdy o zarobek idzie? Lubię!“ — trzepnie go łapą w plecy.
„Poniechajcie mnie, panowie. Mam tu zacniejsze towarzystwo w ciszy.“
„A nam się twego zachciało!.. No, wstawaj, gburze! Ruszaj się!“ — poczną go trącać mieczami.
I uprowadzili ze sobą. A śmieją się i drwią z księgi, którą dźwiga pod pachą.
„Gdzie ducha skąpo, tam dufności wiele“, — odgryza się goliard w ich hałasie. — „I nie tak za ojców bywało“
A gdy przez rynek przechodzili, oprze się im nagle: — nie pójdzie! O datki ich nawet nie dba, bo droższy mu w tej chwili czas i księga, przy której go zastali. A jeśli już koniecznie chcą go posłuchać, to tu właśnie, na rynku, miałby im coś niecoś do powiedzenia.