Strona:Żywe kamienie.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Łzy chlupnęły znienacka w tej przekorze goliarda. I zatrzymały towarzyszy: — kamrat bo z goliarda dobry zawsze bywa. Możeby tak podzielić się z nim zarobkiem z piekarni? Ze też w tem zatraconem mieście niemasz słuchaczów i dla niego!...
Ale spoglądali nań mimo to nieufnie: — Muza, myślą, jest kochanką prostotliwych; niech klerk pilnuje damy Filozofii, gdy nie pilnował kościoła. Poeta bo oświecony na to tylko nieco barw życia w sztukę swą nagarnia, by niepokoje w sercach rozczyniać, ockniętą myśl porywać hardo na świata łady i dzierżce! — Zacniejsza, Bogu i ludziom milsza, jest nasza sztuka żonglerów: ciekawą mnogobarwność świata w piersi brać i głosić ochoczo każdemu, kto słuchać zechce; a więc nie po łacinie, oświeconym tylko, lecz mową i sercem pospólstwa... Błogosławiona niech będzie nasza dola wszelaka, skoro w torbie włóczęgi przynosi ludziom to rozsiewne uradowanie się życiu: — opowieść!
Lecz te racye swoje woleli nieufni żonglerzy zachować dla siebie. Odezwać się? — wiadomo: klerk mądry! — tylko pomyli czucia. Milczeli tedy upodobnieni sowom, które i są, i wolą być za dnia ślepe, bo jeszcze przyćmiewają oczy.
Postawszy tak czas jakiś z goliardem na ulicy, rozeszli się wreszcie w milczeniu — każdy za swojej igry koleją i losem.
Żonglery tedy między kobiety, które ich teraz rozchwytywały po wieczernikach. Kto gębę sprawował, gardła nie żałował: pił za długie posty! Piłby