Strona:Żywe kamienie.djvu/438

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

owo całym odpychać go począł, oba kułaki pana bić go jęły po łbie:
„Przez ciebie to, bestjo okrutna, od której ani na krok w życiu oddalić się nie mogłem! Przez ciebie, krwiopijco mój!... Jakże mi było o kobiece łaski zabiegać — z tobą, upiorze?!... Każdy był przede mną zalotnik ruchliwszy i rywal szczęśliwy! Dawnoby ona moją była, gdybym ja od cię wolny był!“
Niedźwiedź obity przyległ jak pies, pysk na łapach położył, nos w ziemię wbił. I u kopanej oto mogiły zdał się rozmyślać nad tem, że w onym dole, zasypane piargiem, w marmuru biel zastygnie z czasem nimfy ciało doskonałe.
Na cmentarzu żywych kamieni, śród gruzów i szczętów pogaństwa, wyrasta świeżej mogiły kopica. Za krzyż u wezgłowia stoi nad nią opodal owa postać w marmurze, z odbitą głową; a pobok ów cokół z przyrosłemi stopami wraz z tym napisem, żłobionym w głazie:
Aphroditae, divinae, sacrae...“


Śpieszy przeor przez środkową nawę, — żaki za nim, — i już ma zstąpić do krypty, gdy z pod ramienia wywinął mu się przed oczy wagant któryś.
„Mistrz kamieni żywych, — zaleca swe usługi.“
„Witaj, mistrzu!... Wiem, — za śmiercią ludzi drogich, lub cennych, następuje w ślad sztuka wasza. Ale nie u nas franciszkanów“.