Strona:Żywe kamienie.djvu/437

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

porachunki zazdrości o skoczkę; a teraz i za śmierć jej winić go musiał. Tam oto, za fossę i wał klasztornej granicy rwało się przygnębienie jego. Wyprosiwszy wreszcie od mnichów łopatę i latarnię, ruszył wraz z niedźwiedziem, by pogrześć tę resztę, jaka z niej pozostała — dla nikogo już teraz.
A przedzierając się wraz ze zwierzem przez ciernie na wale, wspominał jej chwile ostatnie, na które nadbiegł jeszcze z towarzyszami. Goliard już nie żył było, a przecie głową tak się jeszcze rozpacznie do jej piersi tulił, że ona, nieprzytomna już całkiem, głaszcze go wciąż jeszcze po włosach i powiada cicho: — „Żeście mi dziecka nie dali, jeszcze mi wam i matkować...“
To było jej słowo ostatnie, — za kobiecego życia pieczęć na ustach.
Przedarł się wreszcie niedźwiednik przez te ciernie. W ponurych ciemnościach śród ruin, błyskiem latarni nagle objęte, leżało — żywym kamieniom, rzekniesz, na wyzwanie, — skoczki ciało nagie.
I w czarodziejskiem jakby okolu tego światła, na złem miejscu, za klasztoru granicą, święcić się począł tej nocy — żądz sabat wtóry. Wzgardzony za życia kochanek, pełza oto na klęczkach wokół tego ciała i całuje bez pamięci jej włosy, usta, kolana i stopy.
Aż niedźwiedź, niuchem poczuwszy trupa, począł trącać swego pana: „Spójrz, co czynisz!...“ A gdy w swej trosce nazbyt natarczywy się stał i kadłubem