Strona:Żywe kamienie.djvu/417

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czego, a zakończył ostatnią nadzieją człowieczeństwa — wedle wierzeń swoich.
Górą zasię, nad połamane płachy dachów, wypiętrzały się widmowo obie wieżyce tumu, połyskując koronami u czół podniebnych. Nad niemi gwiazd roziskrzone bezliki w ciemnym granacie nieba. Gdyby ogon komety, zawisłej między storczami wież, wyrzucała się w przestworza droga mleczna, — ni to gościniec błędnych rycerzy, wabiący tajniami świata, czasów i ducha, — aż po nieukojów wędrowniczych kres: po Monsalwatu zamek sam i Graalową w nim czarę!...
Mistrz jakby zaczerpnął oto w płuca dech głęboki, bo aż ręce na piersiach skrzyżował:
„Ćwierćwiecze zaledwie, połowę może tylko lichego życia mego, oddałem wrotom twoim, — opoko rzeczy wiecznych!..“
„Mhm!.. Mhm!..“ — zachrząchał tamten drugi w nagłym znów niepokoju. I zatula szyję kirami swemi, jak gdyby ziąb gwałtowny powiał nań od kościoła wież.
„Chłodno“, — przytwierdza poczciwie gospodarz. I, zamknąwszy okno, powrócił z nim do stołu.
„Na wędrownego poety wspomnienie!“ — powtarza, nalewając czarki.
I piją pod rozdzwon zderzonych puharów, — tym razem jakoś bardziej żałobny.
„Hejże! to nasze przebicie się wczoraj! — pogaduje gospodarz. — I eheu!“
Zwieszał głowę w przypominaniu.