Strona:Żywe kamienie.djvu/415

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Uu!.. “ — natrząsa się płatnerz nad ponurością takiego kmotra przy dzbanie.
I tknie go znienacka, jakby palec w jedno z tych ślepi wrazić chciał.
Aż on cofnąć się musiał wraz krzesłem. Lecz, że się nie obraził, a swoje wypił znów rzetelnie, więc napełniły się znowu szklenice: „Milczek to jakiś, nie rodził się, widać, pod horoskopem Merkura, który ludzi rozmownymi czyni. I niech go tam licho!.. Na to człek z drugim rad pije, by się sam mógł nagadać.“
Więc pogodziliby się rychło przy dzbanie, gdyby nie to, że gospodarz nagłym ruchem, odstawił oto kielich i ciężko wsparł głowę na kułaku. Pot kroplisty w jednej chwili wysączył mu się na czoło; poczerwieniała szyja, posiniały skronie...
Nie rychło przyszedł do siebie. A gdy odsapnął, jął kląć na czem świat stoi:
„Łeb mi wczoraj porozbijali już nazbyt u grodu bram... A i bez tego przytrafiały mi się ostatniemi czasy one zaszumy i zawrotności, — jakbym się w piekła czeluść zwalał za żywa!.. Że z onych to prac pomocnych w zawziętem czynieniu dzieł swoich, — powiadał mi wczoraj lekarz na odpuście. — No, i ze dzbana! — mówił. — Jakim że miechem mam dmuchać na tę kuźnicę wnętrzną? Z serca i ona wszak zapalność do roboty idzie? Że się przepala z czasem i serce człecze, — powiadał, — nie podoła. — Więc niech go szlag!..“ — zerwał się z przed stołu z tą klątwą na samego siebie.