Strona:Żywe kamienie.djvu/376

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żeniu łodyg i liści, a barw krasie, niczem w zdrowia rumieńcach. I wysztywniały się wciąż jeszcze. Tak dziewczęta, gdy nazbyt już bujne i rozprężone w sobie, tem sztywniejsze rade być na oko. Wysiłki te, wiadomo, zawsze nie długie: ledwie do pierwszego uśmiechu, by słońca rozbłysku, kiedy lica świeżyzna rozkwita nagle w żywy kielich radosności, który aż pachnie w uśmiechów powabie.
Jakoż zaległa rychło nad kwiatami taka weselność barw i wejrzenia, że zwabione ku nim motyle zdały się jak te taneczniki na uczcie słonecznej. Bo płaty anemonów tak się gdzieniegdzie z motyli mieszały skrzydłem, że nie rozróżnisz: co się tu kłębi w pląsach, co wabi kwiatem, co prószy barw roziskrzeniem w słońcu. Tańczy i pląsa wszystko. I skrzy się zalotnością oczu niewidnych.
Aż usłyszał i mnich tego tańca muzykę w nagłem przypomnieniu rybałtowych gęśli, — (onych z piekarni!) — gdy kołem po ławach, z pod chust czarnych i czółek bieli, wyzierały kwiatów chyba samych lica i oczy jawne.
I zasłuchał się poniewoli w tę gędźbę przypomnianą.
Pod pierwsze tchnienie zachodu szumiały tak nad nim wszystkie jabłonki w sadzie. Rozwiały się kędyś motyle. Czerwono-złote odbłyski zorzy na drzewach sączą w dół, ku kwiatom bursztynowe pyły. I klejnoty z nich czynią olbrzymie. Bo tem ogniściej rozpłonęły w tej chwili róż szkarłaty, tem głębsze stały się pod swym puchem szafiry irysów,