Strona:Żywe kamienie.djvu/377

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tem soczystsze lilij nagie biele, wtopione w poświatę żarzy, jak w złoto kart psałterzowych.
I chylą się w tej światła zastygłości wszystkie na rabatach róże, gdy dołem, po ścieżkach, rozsnuwać się jęły cieniów kobierce, — jakgdyby na te dywany wstąpić miały słoneczniki zadumane w zorzach odwieczerzy...
(O czem-że to rybałt grał, — tam w piekarni, — panom zadumanym u dźwierzy?...)
Takie skupienie na zamyśleń godzinę przedwieczorną owiało skrzypiec gędźbą wszystkie kwiaty w sadzie.
I gasły zarazem ostatnie błyski niespokojnego na liściach światła: równa złocistości toń zalewa sad cały; jaśnieją w niej już tylko kształty, świecą kolory same. Uwyraźnia się rzecz każda postacią i duszą swoją. Zadumane zdają się w tej chwili drzewa i mury. Stworzenie całe spogląda na człeka, nie on zasię na nie.
Na dalekich gdzieś zagonach błysło nowej barwy płomieniem zgubione chyba skrzydło ptaka w przelocie? Nierychło spostrzegł brat na ciemnej w dali kępie zieleni różę złoto-płomienistą. W tej właśnie chwili dobyła się tam z pąka. I, choć jeszcze zmieszana, że jej ciche zjawienie się rzuca taki urok w przedwieczorną porę, wyzywa przecie jawnie oczy wszystkie: „Zawsze się weselcie!“
W takiej to właśnie chwili najsamotniejszej — myśli mnich — bursztynową tonią światła, jak bło-