Strona:Żywe kamienie.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

starce i mnichy w chórze; zatrzymała ich wymowa starego przeora, sławiąca błędne rycerstwo.
A mówił kaznodzieja temi słowy:
„Tam, za miastem, na górskiej drodze, która wchodzi w boru ścianę, przepadł wybawiciel nasz. Umknął się i wdzięczności naszej i tym balsamom śmierci uchylonej, jakie gotowały dlań dziewczęta zapowiedzią róż rozsianych. Oto po szarych kamieniach drogi porozsiewał rycerz szkarłatniejsze róże: krwi swojej nieskrzepłe jeszcze ocieki; tuż pod borem porzucił dwie żerdzie włóczni złamanych, jak dwa pióra orłowe, na naszych pochodów przystrojenie dumą. I zniknął oczom w lesie wysokim.
Nie tłumią się odrazu i struny targnięte, choć harfę precz odrzucisz. Miałożby takie sił i ducha targnięcie, które granicę znaczoną naturze ludzkiej przewyższyło, miałożby ono stłumić się wraz, i ukoić, i umilić na naszych świąt ugłaskania? Snadniej mu teraz rany swe nieść w leśną gdzieś gąszcz, wilkom bodaj na odlizanie. Nie nam on teraz wierny, nie królowi, a duszy swej, od dzisiaj po dwakroć nieśmiertelnej! — bo tam, przed Bogiem, i tu, u nas.
Sokoła ziemskiej miłości podrzuciła ku rycerskiemu dziełu dłoń tu jakaś biała, — orłem ponad czyn swój się wzbił. Nie powróci. Może spłynął tam w lesie krwią ran swoich, a w tej oto chwili bije już skrzydłem niecierpliwem we wrota miłości niebieskiej.
Maryo, otwórz rycerzowi Twemu! stęsknion za Tobą jest bardzo“. —