rzeczy łatwych w bogobojnym mozole mnicha. Odpychał nawet myślą i pochwały przeora, dla którego każda postać z pod pędzla brata była zawsze najpiękniejsza, bo zawsze do jednej podobna. — Oderwała się dusza od swych cisz, śród pracy, w wielkim spokoju sumienia. I rozterce oddała się sama.
Tem ci większej, że z myśli ukrycia, w czucia zaledwie wiedzenie, wynurzały się nieraz najpiękniejszych obrazów zjawy. Ale zatajało to się jeszcze napoły w chaosie materyi. Borykała się z nim dusza.
„By choć jedno dobre słowo czyje!... By choć ramię jakie dobre, ku pomocy bodaj złudnej!...“
I gotów był w tej chwili wzywać przyjaźni człeczej onym krzykiem świętego Hieronima w liście do któregoś tam mnicha:
„Ślę ci łzy tylko, i rozpacz, i skargę, i ból rozłąki! Ile żaru, ile namiętności w sercu człeczem, tyle próśb było moich: „pozostań!...“ A ty zlękłeś się samotnictwa mego! Tkliwością pożegnania łagodziłeś pogardliwość dla błagań moich: — dzieckiem uczyniłeś mnie wobec siebie. Inną zaiste jest miłość wasza!...“
Aż się przeraził brat w przypomnieniu tych słów najsurowszego ponoć z pustelników, który wszak ojca i matkę odepchnąć nakazywał.
I zadumał się mnich nad tem, że nawet bólu rozstania się z druhem nie zaznał nigdy, bo go w życiu żaden nie nawiedzał przyjaciel, — nad tem, że jego ducha zapłonienia gasną wciąż pod wejrzeniami niechęci śród braci.
Strona:Żywe kamienie.djvu/369
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.