Strona:Żywe kamienie.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skraju tak ciężko zwisła ku ziemi. Pomrukuje w niej głucho, warczy na ziemię całą potwór bezmiarów, — tymczasem wciąż jeszcze leniwy.
Tylko marmury rumowiska przeciwiają się i burzowej pogrozie. To lśnienie ich płomieniste sączy się wciąż z kolumn, rozścieła po głazach. Wśród granatowego prawie mroku jaśnieje i wyogromnia się widmowo świątnica bogów pomarłych.


Podrywał mu ten wicher i wydymał poły płaszcza, ledwie się niemi otulić zdołał, oglądając się za jakiemś tu schroniskiem dla siebie i dziewczyny, — może pod bluszczu gęstą gdzieś zasłoną.
Oto rozdzwonił się już na burzę sygnaturki lęk; a osiny nad strumieniem już nie szemrzą liści wszystkich popłochem, lecz szumią gałęzi trwogą, łopocą niemi, jak żaglami nawy, zabłąkanej w burzę, — borykają się z wichury przemocą. A czasami konarów skargą tak się dziwnie rozżalą, tak echa klasztornego dzwonu w zaszumy swych gałęzi wplotą, że przypomną znienacka goliardowi... duszę towarzysza, poległego na brukach grodu, — i jego pieśń. Wczoraj to na kanoniach śpiewał ją on ,Lotterpfaff’ drugi. Tu pewnie gędziec pieśń swą podsłuchał. Nie szumi-ż, nie gędzie to echo sygnaturki w pogańskiego jaru zaszumie basowym:

Pomnę!.. pomnę!.. nie te dzwony!..
nie te trwogi wszędzi
e...“