Strona:Żywe kamienie.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

murami, w nagłych wybiegach ku bramie miasta i niepokojów gromadnem rozchwianiu. Gdy nagle wpadli w ulicę pastuchy dwa, jak te dwa capy górskie: w czarnych baranicach pękatych i na cienkich rzekniesz nóżkach kozłów. I wskazując posochami za miasto, w góry, skąd przybyli, jęli rozpowiadać o czemś gromadom w doskokach i rąk rozmachaniu: jak się to obwołuje ludziom wieści ważne. Starce siwobrode wysunęli się naprzód i, uspokoiwszy ciekawości zamęty, jęli zwiastunów onych wypytywać roztropnie. A gdy się wszystkiego, jak trzeba, wywiedzieli, wznieśli ku niebu ramiona dziękczynne.
Zaludniła radość ulice i najlękliwszymi; skakał kto młody, kto poważny — rozprawiał: święcili zwycięstwo mieszczanie zacni. Nie wytrzymały po domach i panny grodzkie: ledwie w bieli koszul i na bosych stopach wybiegły złocić piaskiem drogę do kościoła, tatarakiem ją maić, i rozsiewać z pod piersi jak płomienie — róże i maki kraśne.
Już się na stopniach kościoła rozstawiły mnichy bure, jak to ptactwo do śpiewu gotowe; już się kolejno wszystkie w grodzie odzywały dzwony.
Tak się ruch w mieście wszczynał i cichy jeszcze tumult świąteczny.
Zawiedli się mieszczanie zacni, bo choć radość została, święto ich minęło: wielkoludów pogromca miast bramą w tryumfie wjechać, polem mury okrążył i wrócił w świat, skąd przybył.
Odgadło w nim miasto bożej łaski wysłannika ku obronie a krzywd pomszczeniu. Pod sklepienie