Strona:Żywe kamienie.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

plecy jej białe, na tak płochliwe „och!..“ zatulą się piersi w ramiona, — jakgdyby z głazu samego wyrwały się ku niej łapy żądzy, — a i coś więcej jeszcze prócz rąk.
Przed brutalnością zatajonych tu wszędzie chuci odśmignie rybitwy zerwaniem się i skargą: „Och!.. och!.. och!..“ — tańczy mewy rozżalony lot. I drobi, drobi wstecz na palcach stóp, — odpływa ramię, wieje dłoń...
Tak się żegna ze smętem, już tu nie powróci wcale. W tej rzeczki zanurzy się falach: Liris ją schłonie.
Lecz oto znów się jawi snu nowym podmuchem, lotnej kołysanki nowym snadź kaprysem. Rozpieszcza się ramiony i użala szyją, piersią łka, a mota brzuchem, gdy w wiotkim pasie za węża się gnie i wystawia na boki kłęby twarde. Krzepczy ciałem, pląsa zwiewną nóżką, aż póki w błędnika tanecznego kłębek nie omota się sama, Ariadna szalona! — póki jej nie urzeknie igry własnej moc, nie oczaruje koliskowy pląs i nie ośmignie wkrąg włosów mietlica...
A gdy, tak spętana, w tył się przegnie, na dreszczową biel pleców przerzuci włosów kir, piersi obie jak te czary ku górze wystawi, to, zda się, czeka — wargą i zębami! — na Fauna samego czeka, Baccha korybantka. Że zaś ramion jego natychmiast nie poczuła w pasie, więc pantery dziki skok miotnie ją nagle w zawrotny targaniec i wir... Bacche!! — dygocą wkrąg powietrzne wokół niej śmigi.