Strona:Żywe kamienie.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jakoż u stóp jego nawet bąków basy buczą wokół kwiatów niskiemi tony: „Gdy mnie twych miodów spoi ciężkie wino, nie wytrzeźwieję i śmierci godziną!“ A wtórują temu na najwyższej nucie skrzypkowej wielotysięcznych muszek zbrzęki zgodne: „Gdy się swą żądzą do skonu opiję, w szale Chronosa przestawię klepsydrę!..“ Rzekniesz, szałem jego porwane, wirują w słońcu wszystkie te bezliki nikłych stworów ziemi, — i wraz, jętek zakłębieniem, giną w żądz chaosie. Oto na wody strumienia pruszą śniegiem ich białe już mary. A tych pogrzebów płaczki po murawach muzykę śmiertelnych upojeń słońca targają wciąż niemilknącym spazmem rozpłodu, który Chronosa przestawia klepsydry.
Jak żagiew i płomię tej słonecznej pożogi, doniosło Fauna w tańcu i pod winnicę samą. Tu przypomniał sobie nagle przyczynę radości swej i szału. Więc zarył się czemprędzej w on krzew u skraju, zaplątał raciami w jego pnącze i wąsy. A gdzie ślepą żądzą ramion sięgnie, ztamtąd w całych naręczach łodyg i listowia przygarnia do się — czuje: — potworną mnogość piersi kobiecych.
I zjeżyły się na nim kudły w grozie tej myśli, że, goniąc córkę, prządkę piękna, wpadł oto w objęcia matki, — ziemi samej: — w polipie ramiona Cybeli wielopierśnej.
A przytrafia się to, wiedział.
Jednakże woń luba odyma mu przytem nozdrza i rozciąga wargi w szerokim aż po uszy uśmiechu.