Strona:Żywe kamienie.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sięgnął oburącz po jedną z tych piersi i waży oto w łapach źrzałe już grono winnej macicy!
Doznał tedy objęcia ziemi: poniżył w sobie bożyca ton, zapadł się cały w koźlą swą naturę. Już pod krzewem na wznak leży, jak pod kozą, karmicielką swoją. I ssie grono ciężkie. A raz po raz przed się, na oślep, gdzieś wierzgnie. I, niczem to szczenię u wymienia, warknie czasem niecierpliwie. Aż zamruczy wreszcie:
„Wiecie, kobiety, czemu wolimy, bywa, wino od was wszystkich?.. Bo jest w niem wspomnienie najpiękniejszej.“
Beknął w bródkę. A z lubością smakowania czochra się wciąż po kudłach. Rychło patrzeć, a spotniał na gębie, i zjeżył mu się czub między rogami. Już nie pije. Tylko, leżąc wciąż nawznak, wymachuje łapami nad głową; z sobą się swarzy. Paluch ku niebu wystawia: z słońcem pewnie się sprzecza. Nagle rozwala nogi i ramiona, i ku słońcu na zenicie, w spiekotę jego żarów jurną, wytrząsa z brzucha sprośne chichoty samego Sylena:
Ha! ha! ha! — haa...“
Południowej pory rozpętana już muzyka opiła się chyba sama cypryjskiego wina słońcem i purpurą.
Alić i ona, opróżniwszy rychło pienną czarę szaleństwa, wszczęła jakby swoje ze słońcem swary, ni ten strumień, przelewający się w złotych jego blaskach. I ozwała się niebawem strumienia nutą wtórą nad nurtu głębiną.