Strona:Żywe kamienie.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tam przycichło, — gdzie jak maku kwiat zapaliła się nagle czerwień jakowaś u ciemnej zasłony bluszczu nad kamieniem. Coś się tam zatrzepoce w podrywie gwałtownym i dwoistemi jakgdyby skrzydłami cheruba wionie wprost na piersi goliarda.
I spadają mu całunki na policzki, na oczy, na usta, w tym śmiechu zębów białych: że owo zaklęć śpiewanych mocą wyczarowała go przecie z za murów smutku i śmierci, — że nie został, nie został w klasztorze!..


Ledwie poznać ją może w żałosnych strzępach wczorajszego przepychu. Zalotne wczoraj wypukłości sukni stargały się oto przez jedną noc w kraśne i zbrukane szmaty cyganki. Te buty, których tak dumnym tupotem wypełniała wczoraj gospodę, zawiesiła sobie dziś u pasa; dziką stopą woli snadź przebiegać gościńce włóczęgi. Wstążkami wpodłuż splecione rękawy, teraz wzdłuż rozdarte, czerwienią się u gołych jej ramion, niczem druga para skrzydeł tego ptaka waganckich przelotów.
Krótkie bo zawsze bywały przystrojenia skoczki: ciało jej stworzone do rozprężnych wolności tańca i pieszczoty stargałoby na sobie i najdelikatniejszego bisioru oponkę, a cóż dopiero te nakrochmalone i sztywne pancerze strojów, któremi tak lubo utrapiają się wszystkie kukły niewieście po grodach i zam-