Strona:Żywe kamienie.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kach. — Ale dziś nazbyt prędko poszarpało się na niej to wszystko.
Widząc tę ponurą badawczość w spojrzeniu jego, opowiadać mu czemprędzej poczyna o jakiejś sprzeczce z niewiastami w grodzie, gdy z heroldem przechodziła przez ulice. Kobiety, szukając z nią swaru z zazdrości o modną suknię, narzuciły się na nią, że zgorszenie swym strojem w miasto wnosi i że się z ludźmi wałęsa — swojemu nie wierna. (Ku temu opowiadana była rzecz cała, aby, w przypuszczalnym gniewie jego na te wtrącania się babskie, spalić odrazu rozrachunki między nimi dziś najprzykrzejsze.)
On mało w to wszystko wierzy, a jednak słucha tak uważnie, że aż mu żyły obrzmiewają na skroniach.
„Nie ich rzecz!“
„Nie ich rzecz“, — powtarza za nim jak echo.
„Moja sprawa. Gdy zechcę, sam obiję.“
„Obijesz“, — wtórzy echem, byle przytakiwać męskiemu słowu, gdy gniewne.
On chmurzy się coraz bardziej. Zaś ten wstyd ogromny, że o zdradach jego dziewczyny wiedzą już wszystkie kobiety w mieście, wraz z pomstą na tamte jędze w grodzie — tak mu się mieszały w gniewie, że djabełby sam nie odgadł na kim się to skrupi. Co chwila czerwienieje na twarzy i ogląda się przytem na miasto. Zda się, że gotów nawrócić tam i, w odwecie za jej krzywdę, obić do krwawych sińców najcnotliwszą w mieście matronę.