Strona:Żywe kamienie.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych zadkach lubią trupy takie. Goliardy zaś nic innego podczas nie czynią, jak owo, że się piersi swych żarem przykładają do tej Muzy omartwiałej; niczem pątnik do żywego kamienia przy drodze. A gdy się im wyda, że choć niejakie w niej ocknęli tony, biorą je czemprędzej na struny gęśli swoich, — nie mistrzom, przedsię, i żakom po szkołach, — lecz ludziom, łaknącym po świecie żywego Muzy tonu.
Zrazu wybłysnął ku niemu przeor mądrem okiem i czołem. Ale przyjrzawszy się baczniej osobie, opuścił powieki.
„Bardziej ty mi się, bracie, o Muzę troskasz w pysze swojej, niźli o duszę. Jabłonki, widzę, zaniedbałeś, nie pożywisz jej korzeni, a o jabłka stoisz.“
Przysiadł się goliard na skrzynię i — skarcony — już nic złego nie powiada. Po chwili, chcąc naprawić swe wejście opryskliwe, wyciąga obie ręce w kierunku księgi na stole.
„Gdy, naszym obyczajem, do oświeconych tylko przemawiać pragniecie, niech Bóg postokroć błogosławi tę księgę: niech jej użyczy ciepła serc waszych i tonu najprzedniejszych gęśli goliardowych... Z gościńcam tu przyniósł, ojcze, gorycz swoją: inny mnie tam cierń głuchą wieścią tak piersi rozranił, żem odbiegł kamratów do waszego klasztoru. Niech się tu, w ciszy serc waszych, wykrwawi ma rana swą czarną krwią pychy, aż do tej pokory ostatniej, w której krzyknę: — przeklęte niech będzie życie moje!“
Pochyli się przeor ku niemu gwałtownie i dłonią stłumi mu na ustach ostatnie słowa.