Strona:Żywe kamienie.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wstanę o świtaniu!“ — Owóż w szeregu ranków błogosławionych, ten poranek ostatni.“
„W imię Ojca, Syna i Ducha,“ — żegnał się brat Łukasz, ujmując pióro.
Już przeor palec do czoła przykłada, łowiąc te oporne słowa pierwsze, które przebiją się przez skałę materyi ku źródła gorącościom.
Gdy w tejże chwili przez uchylone drzwi wsuwa głowę brat furtjan i, choć z palcem milczenia na ustach, szepcze w alteracyi, jak ten zausznik dobrą nowinę:
„Wędrowny poeta u furty...“
Oburącz odmachnie się przeor w niełasce gwałtownej:
„Niech Pan Bóg opatrzy!“
Zasapał się, zadyszał cały, a i poczerwieniał na twarzy w gniewie — tak nieoczekiwanym dla brata furtjana.
„Daj mu co jeść i niech rusza z Bogiem,“ — złagodniała przecie niełaska chwili.
A i teraz oto jeszcze wypręża drżącą rękę po za się, ku drzwiom: zatrzymuje brata furtjana. Co ten zdał się przewidywać, bo z okiem nastawionem przenikliwie, nie ruszał się wcale od proga.
Opadło ramię, a wraz z niem i gniew; odmieniły się myśli przeora:
„Nie godzi się nam franciszkanom odpędzać od furty żonglerów i goliardów ze świata; — są jak oni ,mdli bracia’, o których mówi Paweł, że im wolność na pokażenie serc idzie. Nie godzi się nam