Strona:Żywe kamienie.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„No, chłopcy...“ — chciał był coś rzec.
Rykiem zaszlochu przerwie mu z miejsca dziewczyna.
A lepszego dobosza na „marsz! - marsz!“ nie znalazłby i rycerz sam. Jako że właśnie te mdłe spazmy kobiece jurnem już zacięciem się uderzają do głowy wagantom. „Cichoj!“ — uspokajać raczą tkliwość oddanego serca. A w tem łaskawem poczuciu większej krzepkości serca swego, krzepią się wraz i ramion mocą — za jej to właśnie płaczu przyczyną! I bodaj, że dla większych jeszcze rzewności kobiety: — znaj naszą naturę męską. „Cichoj!..“ Co chmurniejszy z nich, już kół w myślach chwytał i wbijał go jakby w brzuch jednemu bodaj tylko z tych znienawidzonych zbirów. I tak oto rozdyma już im nozdrza zalot krwi...
A kobieta płacze.


Zawodzi tembardziej, że postaci obu panów w nyży okiennej ciemnieją dziwnie groźnie w tej żarzy na szybach, — aż staną pod blask łuny za dwa posągi czarne w surowych obrysach swych zbroic. I, zda się, już tylko tym gestem dłoni pancernych powiadają do się, że on popłoch pożaru w mieście nadarza właśnie chwilę dobrą na przebicie się przez zbiry a straże i wywalenie bramy grodzkiej.
Jakoż, za rogów wyciem na trwogę, już i bębnów alarmy zawarczały po basztach — na „gore!“ na ratunk!