Strona:Żywe kamienie.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I zerwawszy się z ławy, żegna się kilkakrotnie, jakby na ulgę, że pożar to nie w gospodzie, a daleko na mieście.
Rozchwiały się rybałty na ławach w poszeptach gwałtownych: — prawdę zatem płatnerz powiadał. A prawda jego większa może, niźli mniemał: srogi bo ogień bucha tam w grodzie, skoro aż tu, po ciemnych ścianach piwnicy, przewiewać poczynają czerwone cienie grozy, — gdy z ciszy ulic dolatują głosy rogów na trwogę, niczem psów zawycia po oddalach.
„Gore“, — zawtórzą chórem.
Niejeden z nich otrząsa się już w sobie, lub, biorąc głęboki oddech w piersi, krzepi się nazbyt widocznie, spozierając zarazem na rycerza, niczem ptak na węża. Bo jakby na nich tu wszystkich poczęło mrugać to krwawe oko łuny: „Chłopcy, pora na was!“
Tak też pojęła to wezwanie i dziewka rozwrażliwiona płaczem, bo tem gwałtowniej zaszlocha w stronę rycerzy:
„A wy, panowie, jeszcze na rzeź ciągniecie „toto“, — na zatracenie!“
„Nie płacz: narodzisz lepszych!“ — pociesza ją rycerz od stołu gromko i weselnie.
Ten bo z niezmąconą pogodą oczekiwał na ochotników akcesy, spozierając na wagantów, jak na taneczniki opieszałe. Wiedział: gdzie oświeceni gromadzie przewodzą, tam decyzya długo w głowach się smaży. Ale potem rzecz cała z miejsca za to rusza w pojętności gromady; musztry niewiele tu trzeba