Strona:Żywe kamienie.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ta kwoka. I rada, bardzo rada widzi, jak jeden za drugim maczają gęby, ciągną wińsko.
„Dobra kobieta!“ — sam płatnerz przyznać to musiał.
Nie ochoczo jednak piją tym razem waganty. Z dłonią u czoła siedzą oto nad kuflami markotni bardzo — w tej trosce o się.
Tylko ten właśnie śród nich, którego dziewka najbardziej uchronićby chciała, — ledwie wargi umaczał, już rozochocił serce, smętkom przekorne.
„Na toż bo nam przyszło! — wzdycha niby — za sławione bohatery samemu szyję dać!..“
I — nie wiedzieć, jak i którędy — przemknął się oto gęślarz do rycerza u stołu. Ująwszy w palce to giezło swe brunatne na piersiach, pyta:
„My-ż to, panie, mamy iść na boje? My?!“ — piszczy cienko.
„Ze mną!“ — poklepie go rycerz po ramieniu. „Ze mną!“ — doda mu po raz wtóry otuchy, aż pod uderzeniem tej stalowej łapy przykucnął skrzat wątły i przysiadł całkiem u pancernej stopy rycerza. Sycząc, rozciera urażone ramię.
„Jużeś mnie, panie, zachęcił i skrzepił całkiem. Jeszcze tylko ten oręż swój czemprędzej naostrzyć każę (podsuwa mu pod oczy smyczek), tarczę (pokazuje mu skrzypki), ku lepszej osłonie swej osoby, na spiże przekuję... Tylko hełmu, hełmu brak mi tymczasem!“
I, poskoczywszy między kamraty, zerwał któremuś z kuglców kaptur dzwonkowy, by w niego się przystroić.