Strona:Żywe kamienie.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na myśl o niem zimny pot wystąpił mu na czoło, za ciernie tej męki największej, — bo zawczas wyobrażanej. Przeżywał tedy marzyciel kaźń swoją w najokrutniejszych dla się barwach szczegółów wszystkich. I to jest darem Muz. Poetą najokrutniejszych dla się bolesności staje się człek w godzinę ponurych przewidywań.
Więc choć wolny jeszcze, i tu w sukiennicach opodal mnicha stojący, już czuł się w łapach mistrza na zwykłem miejscu kaźni, — już kolec pala wbija mu się od tyłu w trzewia...
„Pacierze mów!“ — krzyknie przed nim jakowyś szept żarliwy.
Mnich, klęczący opodal, wymachuje ku niemu w pośpiechu gwałtownym, ni ten człek z lądu, który, deskę tonącemu rzuciwszy, nawołuje znakami do chwytania się za nią. Alić topielcowa wręcz groza w tamtych oczach udzieliła się wejrzeniem i zakonnikowi. Ukrył twarz w dłoniach:
„Jakże ty będziesz mógł, bracie mistrzu, to biedne ciało człecze, przez Pana Boga stworzone...?? O, nie mogę pomyśleć!.. Oo! zmiłowania, łaski dla brata zbrodniarza!..“
A ta groza wejrzenia pociągała jakby niesamowicie jego oczy, bo raz po raz wyzierał z pod dłoni, na tem większe za każdym razem otrząsy. Nagle zerwie się z kolan, pochwyci obie ręce rycerza i do piersi je sobie przyciska: z piersi w pierś człeczą powiedzieć coś pragnie.
I spłonął brat temi słowy: