Strona:Żywe kamienie.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a w grzechów nieodpokutowanych żalu. Wymódlcie duszę z czyścowej udręki, wyzwólcie jałmużną! O grosz żebrzę, o pacierz proszę!“
Podstawiał chłopiec swą torbę jałmużniczą, uderzał w dzwonek i wiódł dalej śmierci obwoływacza. Z ciszy, jaką zostawiali za sobą, zrywało się za nimi gromadne szeptanie pacierza jak wiatru zaszumienie.
Oto tuż u kramu klejnotów jęknie po raz wtóry z za kiru śmierci:
„...Wymódlcie duszę z czyścowej udręki, wyzwólcie jałmużną!“
Ale dominikanin uprzedził kościelnego chłopca i, swoją tu torbę podsunąwszy czemprędzej, w nią zgarnął datki pobożne.
Bo z rąk kobiet u kramu opadały teraz same zakupione naszyjniki, pierścienień manele i, kamieńmi zdobne, opaski biodrowe. Za tę żon jałmużnę, nazbyt już szczodrą dla duszy w czyścu tak lichej, a rzuconą nadomiar nie do właściwej torby, otrzymałby mnich niejeden przydatek mężowskiego kułaka, — gdyby nie nagłe zatrzepotanie się tamtej dziewczyny z wiankiem róż na czepcu.
„Ja nie chcę tej nocy umierać!“ — wybuchnie przeraźliwym płaczem.
Już nie modre źrenice, a białka same przelewają się w jej oczach. Za chwilę coś tężyć jej piersi poczyna, a zło jakieś miąć i wykrzywiać twarz we łzach i pocie całą. Zdarł się czepiec z wiankiem róż, dziko wywichrzył się z pod niego włos hebanowy. A ręce