Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czne w dali szczyty. Zimny podmuch przywiewał ku nam jednostajny szum roztoki leśnej, to jakieś szepty i głosy niezrozumiałe... Na Obidowcu zajaśniało duże ognisko.
— Kto hań to pali?
— Porębianie — odrzekł chłop z namysłem — napewno oni... Tak, tak... Pamiętacie wy? e, pewnie nie pamiętacie, bo już temu kiela roków...
— Co takiego?
— Te ognie po górach... Drzewi, za moje pamięci stawiali smolne słupy...
— Na co?
— Bo padali, że panowie pudą od Babie Góry i będą wszystkich rznąć z kraja... Naród się strachał, krył się po lasach i wtedy to dawali na znak ogniste wici... Hej, były to czasy! były...
— Cicho­‑no, ktosi śpiewa...
— E dyć!
Skoro wiatr ucichł, doleciały nas wyraźne słowa:

»Panowie, panowie
Bedziecie panami —
Ino nie bedziecie
Przewodzić nad nami«.

Echo grało i niosło dalej, nieskończenie, przejętą nutą, wieszając się z szelestem po bukowych liściach...
— Dyć to prawda, choć to i śpiewka... — podumał chłop. — Co powiecie?
— Ogień dogasa...
— Do krzty zabaczyłem! — zerwał się na nogi — trzeba wsuć ziemniaki, niech sie pieką...
Niezadługo siedzieliśmy w kolebie na żerdzi, wyciągając z ognia opalone ziemniaki i jedząc smacznie ze solą. Po wieczerzy ułożyliśmy się na sianie, przyniesionem z kopy, i pookrywali płaszczami grzeszne ciała. Sen jednak nie przychodził. Myśli każdemu leciały przez głowę, jak w opętaniu.
— Nieporada usnąć — dźwignął głowę mój sąsiad.
— Nieporada.
— Mówmy co!
— Mówcie.