szeptała bezmyślnie i szukała jakiegoś punktu oparcia. Nareszcie dojrzała czarniawą kępkę szuwarów, majaczącą w ciemności na trochę jaśniejszym lodzie. W jej obolałym mózgu przemknęła nagle myśl, że korzenie tych roślin powinny się czegoś trzymać. Uradowana osunęła się na tę wyspę i natychmiast uczuła, że bolą ją wszystkie kości. Drżała na całem ciele z wyczerpania. Powieki miała ciężkie, głowę mętną i chłodną.
Ogarnęła ją tępa, zwierzęca obojętność.
— A niech tam — niech tam! — odpowiadała sobie, gdy w głowie majaczyły ostrzegające wspomnienia. Mózg jej był pusty zupełnie, nie było w nim ni źdźbła myśli.
Senność i szum łagodny opanował jej głowę. Przesuwały się zwolna przed obojętnym jej wzrokiem jakieś twarze znajome z zamkniętemi oczyma; jakieś ręce przyjazne wyciągały się ku niej. Nie dziwiła się im wcale, tylko bała się trochę. Ot tak — co która ręka chwyci jej końce palców, to jakoś ściska i szczypie, a potem zjawia się twarz drwiąca. — Czego się śmiejesz? chce ich się spytać kobieta, a one w tej samej chwili zanoszą się od śmiechu, zadzierają głowy, pokazują białe zęby — a ją ogarnia jakiś dziwny niepokój...
I nagle zrywa się na równe nogi.
Czuje, że cała kępka trzęsie się pod jej ciałem, że usuwa się, urywa, że jakieś głuche bulgotania i wstrętne mlaskania rozlegają się pod lodem.
— Uciekać — uciekać!
Ale nie mogła się ruszyć. Oddech jej zamarł w piersi, bezwładne nogi drżały — ciężkie, jak z ołowiu, przygwożdżone do ziemi. Krwawa, dusząca mgła pływała przed oczami.
— Co to się stało? — przemknęło jej przez głowę.
Ale naraz poczuła, że grunt pod nią się kołysze i usłyszała głuche, tajemnicze trzeszczenie.
Zrozumiała ostatnim wysiłkiem mózgu.