Strona:Życie dwutygodnik. Rok III (1899) wybór.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co począć, co począć — przecież nie stanąć w miejscu, by od razu ciężarem swym przebić wątłą powłokę? Iść trzeba było, iść bez ustanku, ujmować ciężaru nogom, by nie tykały ziemi, by nie parzyły się o tę cienką powłokę, która ją oddzielała od przepaści bezdennej i która jej się stała nagle drogą nad wszystko. O tak, ona kochała ten biedny, cienki lód, ona cierpiała strasznie, gdy trzeszczał cichutko — ot, jakby kto na niego rzucał kamykami — ona chciałaby teraz fruwać gdzieś het, wysoko — i dlatego jedynie, aby mu krzywdy nie zrobić.
I wykręcała dziwacznie nogi w swych grubych butach i nie szła już, ale biegła, a serce jej biło, biło...
Strach wzbierał w niej, wił się w piersi, szedł w górę, zaciskał gardło, sięgał szponami mózgu, mącił myśli, drżał w głowie, gdzieś w głębi, w najtajniejszych komórkach świadomości budził szalone, głuche, lodowate powiewy — jeszcze chwila i obłęd opanuje jej głowę.
Ale szczęściem nie mogła już myśleć z wyczerpania, nie była w stanie odczuć grozy położenia. Nogi jej już zaczynały ustawać na dobre. Nieprzytomna stawała w miejscu i tylko nagłe pchnięcia śmiertelnego strachu zmuszały ją do nowych, rozpaczliwych wysiłków. Rzucała się wtedy naprzód resztkami sił, pewna, że już, już woda ją chwyci w swe ramiona, że zaleje jej gardło, zdławi, zamrozi oddech i nakryje ruchliwą, chłodną falą — na zawsze.
Wreszcie nie mogła już iść dalej. Nogi pod nią słaniały się, nie mogąc ciała utrzymać. — Trzeba odpocząć,