Strona:Życie dwutygodnik. Rok III (1899) wybór.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale on śmiał się cicho, głębiej sięgał palcami i szczypał, szczypał równiutko — powoli...
Lecz stopniowo rozpływał się, ginął i wreszcie zniknął. Przeczyste, kryształowe strumienie płyną przed nią. Szumią i uciekają w rudą, duszącą mgłę. Uciekają daleko, daleko, za chmury. Uciekają i biorą ze sobą wszystkie bóle. Jakaś miękkość kojąca rozlewa się po członkach...
Hej, jakie to łagodne, złotawe światło pada. To lampa... przy niej szumi błyszczący samowar. Herbata już nalana. Stoi przed nią gorąca, aromatyczna, mocna, o rubinowej barwie. Ze szklanki unosi się leciutki opar. — Służę pani. Pani bez cukru! Fe, któż widział panno Marjo. — I przechyla się ukochana twarz, patrzy w oczy...
I nagle wstrząsa się kobieta, przytomnieje. Przed nią bezmierna, lodowa pustynia, na którą już zapada ciężki, z ołowiu zmrok.
Ogarnia ją dławiąca, bez granic tęsknota.
— Sama — sama, sama — i na zawsze!... Wszyscy, wszyscy daleko — i w grobie — i te groby daleko! I nigdy już ich nie ujrzy! Oh, jaka ona okropnie, okropnie nieszczęśliwa! Na setki mil tu nie znajdzie żywego człowieka. A oni rozprószyli się, uciekli po tym strzale i wszyscy, wszyscy zginą. Wszyscy zginą!..
— A ona?
I śmiertelny niepokój zaciska drżące serce.
— Dlaczego, dlaczego? — zaszumiało jej w głowie.
Jakaś larwa okropna, podarta, pokrwawiona, z oczyma wyszłemi na wierzch wyjrzała na nią z ciemności — a potem roztoczyła się przed nią mgła bezbarwna i mętna.
I nagle łąki — łąki!...