Strona:Życie dwutygodnik. Rok III (1899) wybór.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Trzeba iść... powtórzyła i powlokła się dalej. Ledwie ciągnęła chore, pokaleczone nogi, ledwie dźwigała grube i ciężkie, twarde buty.
Jakaś myśl beznadziejna drżała w głębi jej mózgu.
— Tędy pójdę... mruczała naprzekór owej myśli.
Z zaciśniętymi zębami szła naprzód bez wahania. Zachciało się jej nagle, nieprzeparcie żartować.
On myśli, że w tej tundrze ona w końcu zabłądzi! — Ha, ha, ha! — On jest mądry, ale ona mądrzejsza! Ona wie, że to tędy — a on zmarznie na śmierć! Ha, ha, ha — tak, na śmierć! Ona wie, że tam rzeka... Ona wie... tam nareszcie połączy się z nimi! I razem już uciekną, czółnami, do morza — ha, ha!
I znów ta straszna myśl, ale tylko na chwilę.
— Ha, ha, ha! — on jest mądry — ha, ha, ha! — on tam czeka... ha, ha, ha! on tam zasnął, zasnął! — No i sam zginie!...
Zaśmiała się sucho, cicho i tak jakoś boleśnie, jakby to jego ręka szarpnęła jej wnętrzności.
Krwawa i dziwnie nudna mgła ją otoczyła. Jakoś nagle zupełnie zabrakło jej oddechu. Gardło jej uchwyciły twarde, dławiące kleszcze. Olbrzymia i piekąca w niej przestrzeń wznosiła się do góry, opadała raptownie, wydymała się w jakiemś nieludzkiem pożądaniu, sucha i dygocąca straszliwym bólem próżni, a potem opadając, ściskała puste kiszki i kobieta wyraźnie czuła kościstą dłoń, której stalowe palce rozgniatały jelita.
— To on — to on! — przemknęło jej przez głowę, ale ból niepojęty zasłonił widmo strachu.
— Puść mnie — oh, puść mnie — puść mnie! — jęczała głucho i widziała nad sobą dziką, szyderczą twarz. — Weź te ręce okropne — lepiej zabij odrazu — oh, jak szarpie! Człowieku... odejdź, odejdź... Nie patrz na mnie — miej litość, jam taka nieszczęśliwa! — Daj mi wody choć kroplę — oh, jak pali się we mnie!