Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zdaleka ujrzał kilkunastu ludzi, wprzęgniętych do wielkiego wozu, naładowanego workami. Gdy tylko ich zobaczył, drgnęło w nim coś, a miniona noc, Greta obawy i wstręty znikły przed czemś zupełnie niespodziewanem. Była to zjawa ponura i bolesna, rzecz zupełnie zwyczajna a zarazem niesłychana. Pomyślał — tak zawsze bywa, gdy się zobaczy coś takiego po raz pierwszy.
Gromadka jeńców francuskich z wysiłkiem brnęła w kopnym śniegu, ciągnąc wóz. Wysoko na workach siedziało trzech żołnierzy. Jeńcy wlekli się krok za krokiem, pochyleni, wpatrzeni w ziemię, jak prawdziwi niewolnicy, byli wynędzniali, obrośnięci, w złachanych niebieskawo-brudnych płaszczach. Nagle zaczerniało na jasnym śniegu od tłumu, który niewiadomo skąd się wziął, zapiszczały, zaskrzeczały mnogie głosy i rozjuszone rojowisko babskie oblepiło wóz i jeńców. Zakołysał się stos worków, trzej żołnierze zlatywali jeden po drugim i w jednej chwili z worków trysnęły na wszystkie strony ziemniaki. Mrowie ludzkie rzuciło się je zbierać, ludzie deptali się nawzajem, wydzierali sobie zdobycz, zabierając gdzie się dało, w podołki zadartych spódnic, w chustki. Tworzyły się doraźne zespoły, które taszczyły całe worki, odnosząc je w boczne uliczki, w bramy domów. Tam napadano na nie i rozpruwano im worki. Wrzask, ścisk. Jeden żołnierz leżał i stękał ze złamaną nogą, dwaj inni zrywali się co chwila i natychmiast zpowrotem obalani byli w śnieg. Z każdą chwilą rósł