Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pokoju dolatywał stłumiony grzechot maszyny do pisania. To jego żona pracowała dla niego, jego kobieta, panna z hrabiowskiej rodziny, wielka dama, na którą patrząc podczas większego zebrania towarzyskiego trudno było uwierzyć, że się ma prawo głaskać ją po głowie, pieścić jej ciało, lub zasadzić do roboty. Z daleka robiła wrażenie tak samo niedosięgalnej, jak dawniej i czyż naprawdę nie pozostała taką dla dawnego Ewarysta Malinowskiego?... Dla tego dawnego, który leżąc w łóżku podziwiał siebie, nowego, szykownego pana z wyższych sfer, bywającego u Symienieckich, u Pajęckich, u Karasiów, u znakomitych uczonych, u wielkich przemysłowców, grającego w brydża z hrabiami i bankierami, tańczącego z żonami ambasadorów i księżnymi... Wprawdzie te znajomości, ten brydż i taniec nie były jeszcze dlań chlebem powszednim, ale wciskał się, aklimatyzował coraz bardziej w nowym świecie.
W każdym razie był już kimś. A teraz otwierała się przed nim dalsza droga, droga do dygnitarstw i władzy i znaczenia.
— Tak, może i miał rację Jagoda, że jestem człowiekiem potrzebnym, pożytecznym, no i że wreszcie się na mnie poznali.
Pogodnie zasypiał Ewaryst Malinowski, a sny miał lekkie, niedokuczliwe, przyjemne. To też obudził się wypoczęty, rzeźki, zadowolony z siebie. Bogna już czekała nań ze śniadaniem. Przyzwyczaił się już do porcelanowej zastawy, do pachnącej kawy, ślicznie nakrajanych wędlin, ciepłych bułeczek, tostów, dżemów, a jednak pamiętał jeszcze te śmieszne czasy mętnej, żółtawej herbaty z aluminiową, sczerniałą łyżeczką w krzywej szklan-