Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, nie wszyscy. Ja też jestem szlachcic, a jednak...
— Ty to co innego. Nie mówiłem o szlachcie i nieszlachcie, bo to w ogóle głupi podział. Mówiłem o takich, co to od szeregu pokoleń są w zbytku, w kulturze. A ty, bracie, ty...
— No?...
Jagoda zaśmiał się krótko, zmarszczył brwi i powiedział:
— Ja na przykład, to surowe zgrzebne płótno. Mocne jak cholera, nie zedrze się, nie zniszczy, mole tego nie zjedzą, bo im nie smakuje, ale sztywne, ścierwo, nie łatwo daje się przyprasować, wybielić, wygładzić... A Borowicz i jemu podobni to jak aksamit czy inny jedwab, ani to potrzebne, ani pożyteczne, ot jakby dla zabawy, dla przyjemności, dla upiększenia.
Malinowski chciał zaoponować, stanąć w obronie ludzi, do których sam siebie rad by zaliczył, ale wolał zapytać:
— A ja?
— Ty?... Takeś ciekaw?...
— Przyznaję. Ciekaw jestem, gdzie mnie umieścisz w tym swoim... sklepie bławatnym?
— Na samym środku. Towar kurantowy, najpotrzebniejszy, najpraktyczniejszy... Ani za drogi, ani za prostacki, ot perkal... hm... w takie kwiatki, kratki, dobrze się pierze, idzie kilometrami, ładnie wygląda...
— Dziękuję ci — udawał żartobliwe oburzenie Malinowski — ładnieś mnie zakwalifikował.
W rzeczywistości jednak czuł się dotknięty i tegoż dnia w rozmowie z dyrektorem Jaskólskim powiedział:
— Jagoda to taki chłopski filozof.