Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyczyn. Przede wszystkim byłoby nierozsądnie psuć sobie stosunki z człowiekiem, bywającym w najlepszych domach w Warszawie, z którym zażyłe „tykanie się“ dawało swego rodzaju markę, po wtóre przyjaźń jego z Bogną też musiała być wzięta pod uwagę, a poza tym Malinowski lubił Borowicza, lubił szczerze i — co tu gadać — miał dlań sporo podziwu. O ile zaś dawniej niechętnie przyznawał się przed samym sobą do tego, o tyle teraz, gdy i on z innej strony mógł imponować Borowiczowi swoim dyrektorstwem, rachunek się wyrównywał.
— Boczy się?... Niech się boczy — myślał Malinowski — przyzwyczai się w końcu i przejdzie mu to.
I rzeczywiście zdawało się przechodzić. Stefan, który początkowo nie pokazywał się u nich wcale, zaczął od czasu do czasu zaglądać na godzinkę, na dwie, najpierw tylko z Urusowym, a później i sam. Wprawdzie bywał sztywny i milczący, ale i to musiało minąć.
— Jak myślisz — zapytał raz — Malinowski Jagodę — czy Borowicz ma do mnie żal o co?
— Żal?... Nie wiem... Nie sądzę.
— Krzywi się jakby?... Ma jakieś humory? Nie?...
Jagoda wzruszył ramionami:
— Neurastenik. Porządny chłop, ale neurastenik. Wszyscy oni tacy.
— Jacy oni?
— Oni, panowie. Krew się wysiliła i osłabiła.
— No wiesz, Kaziu, Borowicz nie jest przecie cherlakiem.
— Owszem jest. Nie fizycznie. Nerwy scherlały, a przede wszystkim wola. Gatunek skazany na wymarcie.
Malinowski wydął wargi: