Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oderwać od tej sprężystej sylwetki wysportowanego młodzieńca o prostym beztroskim uśmiechu na opalonej twarzy.
— Tak musi wyglądać chłopiec — pomyślała i cała jej świadomość rozjaśniła się niespodziewanym odkryciem: — szczęście, prawdziwe szczęście zamyka się w tym żeby mieć swego chłopca. Kochać go, być przez niego kochaną, dzielić z nim zabawy, sporty, pracę, radości, smutki, dzielić z nim życie. Jakby podwoić swoje własne przez podzielenie go z nim.
Myśl ta opanowała ją od tego dnia, zawładnęła jej nerwami i wyobraźnią. Początkowo próbowała przemienić treść swoich stosunków z mężem. Było to jednak niewykonalne. Osiągnęła efekt najmniej spodziewany: zaczął ją obserwować tak, jak się obserwuje chorą. Mimo to nie czuła się zrozpaczona. Zawód przyjęła jako rzecz naturalną, a w jej rezygnacji nie tylko Józef, lecz i ona sama nie mogłaby doszukać się rozgoryczenia. Sama nie wiedziała czy tę zdolność przystosowania się do rzeczywistości zawdzięcza swemu spokojnemu rozsądkowi, czy wynika ona wprost z jej ustroju psychicznego, bezpośrednio, bez udziału umysłu i woli.
Na szereg lat, jedynym wyraźnym śladem, jaki pozostał w jej wrażliwości po owym wieczorze kinowym była potrzeba szukania wokół siebie takich par, które urzeczywistniły jej marzenia o szczęściu. Nie było ich wiele. Świat, w którym żyła aż do śmierci Józefa, znajdował się nieomal na odwrotnym biegunie rozumienia życia. Jedno małżeństwo, dwie pary narzeczeńskie i Dora. Lecz tej nie można było brać za przykład. Po pierwsze ukrywała się