Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W smudze światła została przez minutę pani Bogna, a gdy już dochodzili do furtki powiała ku nim ręką.
Noc była ciepła i pachniała zielenią. Od wschodu nadchodziły łagodne podmuchy wiatru, w którym drzewa potrząsały gęstymi wiechami gałęzi. Liście szeleściły jedwabiście, połyskując w świetle rzadkich latarń swoją lśniącą powierzchnią i migając białawą podszewką. Ulice były puste. Po obu jej stronach pogaszono już światła, lub pozamykano okiennice i piaskowego koloru domki z dachami z czerwonych tafelek wyłaniały się uśpione i ciche z gęstego zielonego poszycia. Wyiskrzone niebo piętrzyło się w górze ciszą, pogodą i niezmiennością.
— Wiesz co? — odezwał się nagle Malinowski — możebyśmy tak wstąpili gdzie na koktail?
— Co?... — ocknął się Borowicz.
— Na godzinkę, na przykład do „Adrii“. Wydamy najwyżej po sześć złotych i trzydzieści groszy na szatnię. A trochę się ubawimy.
— Dziękuję ci. Idę spać.
— Odludek z ciebie — ziewnął Malinowski — popatrzylibyśmy na występy, zobaczylibyśmy sporo ludzi. No i samemu trzeba przecie od czasu do czasu pokazać się. Co?
— Nie lubię hołoty...
— Ależ tam bywa też dobre towarzystwo!
— Mój drogi — zirytował się Borowicz — powiedziałem, że nie pójdę i już.
— Starzejesz się, che, che, che — półżartobliwie i pojednawczo zaśmiał się Malinowski — nabierasz starokawalerskiej pedanterii. A rozrywka od czasu do czasu jest człowiekowi potrzebna.