Sto djabłów/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Piękna starościna, któréj się tak dotąd szczęśliwie powodziło w poprowadzeniu całéj intrygi, niemającéj na celu nic oprócz wyrwania współzawodniczce z rąk szczęścia, którego jéj zazdrościła... jak gracz, gdy mu idzie karta, rozpłomieniła się do gry coraz śmielszéj. Znajdowała w tém pewien rodzaj uciechy, gdy jéj się udało splątać wedle myśli sieć zastawioną, gdy ludzie jak marjonetki posłuszni poruszeniu pięknych rączek, wstawali, padali, biegli na skinienie. Była w najlepszym humorze i prawdziwie zadowolnioną z siebie, a że wszystko w siebie wmówić można, potrafiła się przekonać, że działała w interesie przyjaciółki. Wszystkiego tego nie było jeszcze dosyć. Na jednym z wieczorów przypadek nastręczył jéj Siemionowicza i prawdziwie jenjalny plan sam widok tego grzecznego i zręcznego człowieczka wywołał. Skinęła nań. Siemionowicz był najszczęśliwszy, gdy go która z pięknych pań, choćby po konie posłać raczyła, cóż dopiero, jeźli był do ważniejszéj użyty sprawy.
— Czyś pan widział swojego kuzynka? bywasz pan czasem u niego?
— Ja! u księcia! a! nie... wiedząc, że wypadł z łaski pani, porzuciłem go zupełnie.
— To źle... stosunki zawsze się przydać mogą, choćby dlatego, ażeby wiedzieć, co się tam dzieje.
— Jeźli pani starościna każe...
— Każe? nie, nie! alebym życzyła panu hrabiemu, żebyś do dobrego uczynku się przyłożył. Zawróciła mu głowę kasztelanowa, gotów biedny Łazarz marzyć daremnie, że z tego co będzie, a samo przypuszczenie sprowadziło na nią wiele przykrości. Familja się poruszyła, opiekun przyjechał... nigdy w świecie nie dopuszczą... kasztelanowa trochę się może zrazu dała skompromitować przez litość nad biedakiem, ale ona się od dzieciństwa kocha w panu staroście... moim! moim! — dodała śmiejąc się, — a że ja go uwalniam, on się z nią niezawodnie ożeni.
Siemionowicz patrzał i słuchał w zachwyceniu nad żmijką, która mu się uśmiechała zalotnie.
— Widzisz kochany hrabio, — mówiła, — to wszystko należałoby wcześnie biednemu księciu otwarcie powiedzieć. Czego się ma łudzić... Szepnąć temu Metlicy, co przy nim siedzi, żeby go przez litość na wieś wywiózł. Wreszcie przez punkt honoru powinien oszczędzić kasztelanowéj frasunku, kłopotu z familją... jeźli ma cokolwiek delikatności.
— Rozumiem, — rzekł Siemionowicz, — pani mi to poleca?
— Ja? uchowaj Boże! — strzepując rączkami ofuknęła starościna, — ja panu to mówię, radzę... a pan zrobisz z tém co zechcesz...
Spojrzała nań przelotnie, a w wejrzeniu było jakby pytanie: — Czyżeś tak ograniczony?
Siemionowicz zrozumiał wreszcie i cicho szepnął.
— Ja, wiem co zrobię.
— Gdy zrobisz, gdy go tam zobaczysz, — dodała schylając się, — przyjdźże mi powiedzieć... jestem ciekawa...
— Pani pozwala...
— Nie, ja proszę...
Rzuciła mu malutką rączkę na dłonie, hrabiątko całe zadrżało od jéj dotknięcia. Starościna uśmiechnęła się wywartemu wrażeniu i odbiegła tryumfująca.
Szanowny kuzynek był do jednéj tylko rzeczy zdatny, do tego właśnie, ku czemu trafnie go użyła starościna. Potrzeba mu było wcisnąć się w świat wielki i wysługiwał się jego mieszkańcom dla praw indigenatu. Służył wybornie i tak był nawykł do tych funkcji pośrednika, że nie mając nic do czynienia, śmiertelnie się nudził. Niepłonną miał wszakże nadzieję, że gdy nowicjat ten odbędzie i hrabstwo swe dłuższém używaniem utwierdzi, potrafi znaleść w końcu podstarzałą pannę lub majętną wdowę, która podając mu rękę wprowadzi go z rodziną do przybytku uprzywilejowanych.
Wziął i tym razem do serca Siemionowicz polecenie i nazajutrz podążył na Marywil, myśląc jak się wytłómaczy, iż dotąd tam nie był.
Stefan i Metlica siedzieli przy chorym, który miał jeszcze obwiązaną głowę i ledwie zabliźnione ręce. Blady był, wycieńczony i smutny... jakieś przeczucia go dręczyły, a w istocie długie niewidzenie kasztelanowéj, o któréj tylko wiedział, co mu słudzy przychodzący powiedzieć mogli... Od kilku dni nawet i te stosunki z niewiadomych ustały powodów. Żywy umysł i wesołość dawniejsza uleciały, drżał na najmniejszą wrzawę i niepokoił się wszystkiém. Siemionowicz po przywitaniu i kondolencji oznajmił, że nie był w mieście i dlatego nie mógł się o zdrowiu kochanego kuzyna dowiedzieć. Wejrzenie na chorego przekonało go, że okrucieństwem byłoby teraz drażliwą rozpoczynać rozmowę, ograniczył się więc nawiasowém wspomnieniem, iż dawny opiekun kasztelanowéj przybył... Konstanty pobladł słysząc te słowa i zamilkli...
Trzeciego dnia Siemionowicz powrócił znowu i zastał księcia samego, Metlica był w drugiéj izdebce. Od czasu ostatniego wypadku stał on się wielce pobożnym i część znaczną dnia spędzał na modlitwie.
Przybyły pieszczotliwy był i nadskakujący jak nigdy, przysiadł się do łóżka, uchwycił księcia za rękę i spytał cichym głosikiem.
— Jakże się książę miewasz?
— Źle, — odparł Konstanty, — cierpię jeszcze.
— Na duszy i na ciele, — rzekł wpatrując mu się pilno w oczy kusiciel. — Nie kryj się książę przed krewnym, który mu dobrze życzy i pragnie z serca... jego pomyślności.
Konstanty spojrzał milcząc.
— To przecie wszystkim wiadomo, — mówił Siemionowicz, — że książę masz sercowe strapienia z powodu kasztelanowéj.
— Strapienia? — zapytał Konstanty, — z jakiegóż powodu? Jestem smutny, ale powodu do zmartwienia nie mam...
Książę wiesz o przybyciu jéj opiekuna?
— Słyszałem.
— No, to zapewne wiadomém mu będzie, że on tylko dlatego tu przybył, aby zamiarom waszym i kasztelanowéj stanąć na przeszkodzie. Mówią, że to jest człowiek gwałtowny, despotyczny i kasztelanowa wiele od niego cierpi.
Konstanty zaczął blednąć, ale słuchał z uwagą natężoną.
— Rodzina cała rozgniewana wielce na tę panią, wszelkiemi siłami postanowiła waszemu małżeństwu przeszkodzić. Rozgłaszają, iż nieszczęśliwa wdowa znosi straszne prześladowanie.
Spojrzał na słuchającego, który z oczyma wlepionemi w niego, drżący, nie mówiąc słowa, wyzywał do dalszych zwierzeń.
— Jabym księciu radził przynajmniéj czasowo na wieś się gdzieś usunąć, aby biedną kobietę uwolnić od tego utrapienia.
Konstanty jeszcze siedział niemy.
— Wiadomo i to, — dodał Siemionowicz, — że pani kasztelanowa była prawie zaręczoną w młodości ze starostą, który się rozwiódł z żoną... Miłość ta powróciła teraz, on tam bywa codzień, a podczaszy go proteguje...
— Starosta? wszakże to ten, z którym Julja uciekła...
— A! cóż to ma do tego! Julja podobno już jest z kim innym... Starosta zakochany na nowo... Nie mogę ręczyć, ale odgłos powszechny powiada, że kasztelanowa nie jest dlań obojętną... przynajmniéj on tam codziennym gościem.
Konstanty wytłómaczył sobie teraz, dlaczego od dni kilku nie miał żadnéj wiadomości od wdowy.
— Powtarzam tylko, co ludzie mówią, — ciągnął daléj kuzynek, — utrzymują, że serce kasztelanowéj dobre, ale słabą jest i nadto wrażliwą... Łatwo bardzo ulega czułości chorobliwéj, a jeszcze łatwiéj zapomina o tém, co wczoraj kochała... Cóż chcecie! takie te panie są wszystkie...
Nie mógł zręczniéj wysączyć trucizny w piersi Konstantego, który przypomniał sobie ostatni wieczór, a teraźniejsze położenie z nim porównywał. Siedział martwy słuchając, nie odpowiadając nic, zdziwiony temi zwierzeniami Siemionowicza.
— Ale cóż książę na to?
— Co chcesz bym odpowiedział? — rzekł słabym głosem chory. — Sądzę, że to są potwarze... nie wiem nic... a nie zrobię pewnie żadnego natrętnego kroku.
— Czy nie lepiejby było się usunąć, nie czyniąc sobie nowych nieprzyjaciół... masz ich książę dosyć..
Konstanty milczał.
Ta pierwsza próba nie była ostatnią, rzucono nasienie obiecując sobie je pielęgnować. Na uboczu Siemionowicz rozmówił się z Metlicą daleko wyraziściéj i bardziéj przekonywająco. Grzegórz rozpłakał się, ale łzy połknął.
Rachował on wiele na kasztelanową dla swego ulubieńca — ale się obawiał zawsze świetnych nadziei, teraz gmach cały runął. Metlica był najmocniéj przekonany, że to co opowiadał Siemionowicz, było najświętszą prawdą. Wstrzymał się jednak od rozmowy i napomknienia księciu, aby go nie zmartwić, chociaż z jego smutku dorozumiewał się, że i on coś złego przeczuwać może.
Tak upłynęło dni kilka w milczeniu, oczekiwaniu, a stan chorego nieco się pogorszył. Metlica po naradzie z lekarzem nalegać postanowił, aby się na wieś wynieść. Podniósł on szczupłą swą sumkę od Kapostasa, nic nie mówiąc wziął w okolicy małą dzierżawę, milcząc postarał się lichy w niéj dworek uczynić mieszkalnym i przysposobiwszy wszystko, jednego dnia przyszedł do Konstantego. Gdy byli sam na sam, przysiadł się doń i całując go w rękę, odezwał się nieśmiało:
— Dobry mój książę, przebacz mi, jesteś jeszcze słaby, ale się nam rozmówić trzeba...
— Nie uważaj na mnie, mów co chcesz mój stary przyjacielu, ja mam dosyć siły, by znieść wszystko...
— Ja jestem prosty człowiek — odezwał się wzdychając Metlica — ale mnie życie na świecie nauczyło wiele... Ludziom ufać nie bardzo można, źli są niektórzy, reszta słabi... Czy tu księcia trzyma co w mieście? nam by na wieś potrzeba!
— Sądzisz?... powiem ci szczerze... miałem nadzieje pewne... śniło mi się, ale się prześniło... Cisnąć się do ludzi i nabijać im nie mogę... jeśli przekonanym jesteś, że powinniśmy się oddalić, wyjechać na wieś... rób jak chcesz.
— Ja księciu wszystkiego co wiem, mówić nie będę — dodał stary — ale sumieniem zaręczyć mogę, że czekać nie ma na co. W wielkim świecie jak wiatr powionie, tak się chorągiewki obracają... Jedźmy!
— Cóżeś słyszał — spytał książę — mów otwarcie.
— Nie będę krył, lepsza prawda od razu wypita, niż jak trucizna sączona po kropli. Rodzina opadła tę panią i myśleć nie można, aby co być miało z projektów. Wszakże już od dawnego czasu nie zgłosiła się nawet do nas... Posądzą księcia o chciwość, ona majętna, my ubodzy, niech się dzieje wola Boża...
— Masz słuszność — dziej się wola Boża... rób co chcesz... bo téż by to dla mnie za wielkie było szczęście — nie mówmy więcéj o tém, o jedno cię proszę, abyś mi dał słowo, że mój list z pożegnaniem do niéj sam odniesiesz.
— A jakże! Mości książę! — składając ręce, zawołał uradowany stary — pójdę z nim sam, Bóg widzi!
Nazajutrz książę choć słabą jeszcze ręką krótki i pełen uszanowania list nakreślił, Metlica go odniósł i oddał, ale on — jak się późniéj okazało — nigdy rąk kasztelanowej nie doszedł.
Poczyniono przygotowania do drogi... nie mówiąc o nich nikomu, jeden tylko rotmistrz Trąba przyszedł na pożegnanie, a nieszczęśliwy podkomorzyc piński wprosił się za towarzysza podróży, przyrzekając jak najspokojniéj się zachować. Powóz wygodny, najęty u Dangla, miał przewieźć chorego do nowéj siedziby, odległéj tylko o trzy mile od Warszawy. Noce były księżycowe, żeby więc nie obudzać uwagi, urządzono wyjazd wieczorem.
Nie było już nikogo na Marywilu, gdy zakwefiona kobieta z książką od nabożeństwa w ręku, cała drżąca, przyszła nazajutrz rano dowiedzieć się o księcia. Gospodarz oznajmił jéj, iż wczoraj wyjechał niewiadomo dokąd... Kobieta szybko zakrywając twarz, uciekła.
Gdy wieczorem Siemionowicz oznajmił starościnie o ustąpieniu z placu księcia Konstantego, dała mu rękę do pocałowania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.