Sto djabłów/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dzień ten dla wielu osób był równie feralnym, jak dla biednego Konstantego; najsmutniejsze wrażenie po nim zostało w sercu i umyśle pana starosty. Wielka jego miłość a raczéj namiętność dla żony zmieniła się prawie w niechęć i nienawiść. Bilecik odebrany przy obiedzie, z którego mu się wytłumaczyć nie chciała i nie mogła, wściekłość w nim prawie obudził, postanowił zmienić swe postępowanie i całkiem się wyrzec niewdzięcznéj. A że potrzebował pociechy i zajęcia, tegoż wieczora pojechał na assamble do pani krakowskiéj. Tu błądził prawdziwie jak dusza w czyśćcu, i zdaniem wszystkich był uosobionym nudą... ziewał nie kryjąc się wcale, patrzał nie widząc, chodził potrącając kobiety, nadeptywał na suknie, obrywał firanki, stawał tyłem do znajomych, mięszał się w rozmowy niewłaściwe.... Wśród téj wędrówki rozpaczliwéj los... nadarzył mu siedzącą w kątku samotną kasztelanowę. Była to jego pierwsza w życiu, choć nieco już ostudzona miłość... Znajdując ją opuszczoną, smutną, przybiegł szczęśliwy tą myślą, że przy niéj lepsze czasy sobie będzie mógł przypomnieć. Miejsce niezajęte było obok, rzucił się na nie... Ale w téjże chwili wystraszona tym napadem kasztelanowa, wstała.
— A! czy téż i pani nademną litości mieć nie będziesz! — zawołał błagająco starosta.
Nina odwróciła się, oczekując wyjaśnienia.
— Choć chwilkę mi pani daj rozmowy, to mi dawne lata przypomni...
— Na cóż dawne przypominać lata? — spytała stojąc ciągle Nina, — nie wiem, czy one lepsze były, niż dzisiejsze.
— Dla mnie! — podchwycił starosta, — dla mnie one były rajem, a ja dziś jestem w piekle...
— A! to pięknie! — zawołała udając jak umiała spokój i chcąc ciągle odejść, a nie mogąc się oddalić, — cóżby to było, gdybym o tém powiedziała Giecie?
— Powiedz jéj to pani, jeśli chcesz, — rzekł starosta obojętnie, — zdaje mi się, że przy pierwszéj zręczności sam jéj to wyznam, że mi stworzyła... piekło...
— Pan żartujesz?
— Nie, mówię z namysłem... mówię co czuję... Ta kobieta..
— Ona jest moją przyjaciółką, — przerwała Nina.
Starosta się rozśmiał.
— Ona! przyjaciółką pani! i pani możesz na chwilę ją o to posądzać! Ona nie jest niczyją przyjaciółką w świecie, bo nawet swoją własną być nie umie...
— Cóż pana dziś tak rozdrażniło?
— Mnie? dziś? dziś tylko może ostatnia kropla do pełnego naczynia dolaną została...
Spuścił głowę na rękę. Kasztelanowéj żal się go zrobiło, przysiadła.
— Nie mówmy o tém co jest, — począł cicho starosta, — ale o tém, co było, piękna i dobra Nino... Pamiętasz mnie innym, spragnionym serca, uczucia, gotowym do ofiar, wierzącym w ludzi... a dziś!
— Ale to chwilowe rozdrażnienie.
— Nie, pani moja, to rozpacz! Życie uchodzi marnie... Każdy ma szczęścia kropelkę jak kwiat, każdy łzę miodu na dnie kielicha... mnie schodzą lata... ze spalonemi usty na pragnieniach... Ja życie przeklinam...
— Doprawdy, ja pana dziś nie poznaję...
— Pociesz mnie pani! ratuj!
— Powiedz pan, jak? Chcesz, bym mu pośredniczyła do zgody z tą dziecinnie roztrzepaną Giettą, nieprawdaż?
Starosta zerwał się z krzesła.
— Na miłość Boga, ani słowa o tém, to zgoda niemożliwa, bo to jest lalka bez serca... Ona będzie się bawić do śmierci, kochać nigdy, ja się nią brzydzę.
— Ale cóż, jeśli nie to jedno jest w méj mocy? — spytała kasztelanowa.
Starosta spojrzał jéj w oczy i ujął rękę drżącą.
— A! pani, — rzekł, — przypomnij! przypomnij...
— Zapomniałam, wszystko...
— To być nie może! ja pamiętam...
— Dla mnie przeszłość zamknięta... — pocichu mówiła kasztelanowa, — do niéj się nie wraca...
— Pani jesteś surową nad miarę. Wiele potrzeba przebaczyć.
— Tak... wiele, ale nie wszystko... — dodała kasztelanowa cicho, wstała i oddaliła się zwolna.
Starosta powiódł za nią rozpaczliwém okiem. Stara miłość rozbudziła się w nim... zapóźno!!
Na tym samym wieczorze na udręczenie jego w salonie mówiono tylko o Konstantym, ku któremu czuł wstręt nieprzezwyciężony. Sam król JMć., który był tego dnia wedle zwyczaju u siostry na obiedzie i parę godzin po nim zabawił, nasłuchał się historji Kurcewicza, którą mu ze wszech stron na coraz inny sposób opowiadano.
Piękna starościna, któréj pilno było pochwalić się, że go miała u siebie, nieco fantastycznie skreśliła N. Panu obraz postaci, charakteru i oryginalności tego jednodniowego bohatera.
Między młodzieżą krążyła już pogłoska o pojedynku między nim a podkomorzycem Padniewskim.
Podkomorzyc umyślnie przyszedł na wieczór, aby się pochwalić swém wyzwaniem, był pewny, że te go podniesie... odgrażał się srodze, a że rąbał się i strzelał doskonale, zapowiadał przeciwnikowi jeśli nie śmierć, to nieochybne kalectwo.
— Ciekawym, — mówił głośno, — kto mu za przyjaciela służyć będzie... wątpię, żeby Siemionowicz, mógłby dostać kataru... Chyba kuchmistrz, który go utrzymuje...
Zaczęto się śmiać.
— Doszedłem jednéj rzeczy, — szepnął ktoś inny, — kuchmistrz ma śliczną córeczkę... coś tam się musi święcić...
Kilku młodych paniczów usunęło się na bok...
— Widział kto z was tę córkę?
— Ja, — odezwał się jeden.
— Jak wygląda?
— Lat piętnaście, figurka prześliczna, twarzyczka niczego, utalentowana...
— A nie możnaby mu jéj pochwycić? rzekł pierwszy.
— Jakto, nie można? potrzeba!! djabli muszą djabelskiego spłatać figla... Panienka tak czy owak padnie ofiarą czyjąś prędzéj lub późniéj... Wielka mi rzecz, córka traktjernika...
— Ale chyba djabli pociągną na węzełki...
— Zobaczymy.
Zbliżył się ktoś poważniejszy, rozmowa się przerwała.
W drugim kątku sali szeptało innych kilku młodzieży.
— Wiész o zakładzie?
— O jakim?
— Beppo się założył z księciem, że w biały dzień przejedzie przez Warszawę Krakowskiém przedmieściem i Nowym światem, stojąc w whisky swém i powożąc czterema końmi... całkiem nagi.
— To nie może być!
— Słowo honoru.
— Nie dotrzyma zakładu.
— Dotrzyma, ręczę. Mignie zdumionym oczom jak błyskawica... i dowiedzie, że dla tężyzny nie ma niepodobnych rzeczy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.