Sto djabłów/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nie doszła nas wiadomość o tém, jak naówczas zwano w Warszawie tych panów, za którymi w ślady całe miasto biegało, których ukazanie się na ulicy ściągało tłumy, których każdy dom starał się mieć choć na chwilę, którymi się bawiono, słowa ich powtarzano i talentami zachwycano. Takim był x. de Ligne, Jan Potocki, kawaler Li Hlepage, Coxe, kilku Anglików, kilku Włochów, Blanchard itp. Te lwy ówczesne mieniały się jeden po drugim w czasie sejmu czteroletniego... Wyrywano ich sobie, dwór, król, pani Krakowska, marszałkowa koronna, z kolei posiadać ich musieli. Wśród powszechnego pragnienia rozrywek, ukazanie się nowego takiego oryginała, znakomitości, osobliwości, bodaj skrzypka lub flecisty, rozgorączkowywały wszystkich, intrygowano, aby wprzód od innych dostać tę osobliwość i nią się pochwalić; przeszkadzano drugim, aby jéj nie mieli.
Od wczoraj takim lwem został kniaź Konstanty, i to tłómaczy, dlaczego starościna tak go gwałtownie przed innemi pochwycić pragnęła... a tak była uszczęśliwiona wygraną.
Smakoszom częstokroć nietyle idzie o nowalję, jak raczéj o pochwalenie się, że oni pierwsi mieli ją na stole. Nadzwyczajne szczęście, z jakim się udało starościnie pochwycić sławnego od wczoraj kniazia Konstantego, wprawiło ją w humor przewyborny. Napisała do męża, aby się koniecznie na objad stawił, zaprosiła Ninę, aby ją zmartwić swojém powodzeniem, zresztą dotrzymując słowa danego Konstantemu, wstrzymała się wprawdzie od powiększenia towarzystwa, ale przez Siemionowicza, który był jedynym do tego rodzaju poselstw, dała znać wszystkim, iż kniaź u niéj będzie i że po objedzie zaraz kto przyjdzie, zobaczy go bezpłatnie.
Nie inaczéj pokazują się strusie i słonie. Dla Warszawy ówczesnéj, mimo zachcianek postępu i prądu liberalnego, człowiek tak otwarcie mówiący prawdę społeczeństwu, młody, odważny, nieznany... był większą osobliwością nad najrzadszy produkt afrykańskiéj puszczy.
Od wieczora badano jego przeszłość, a że nikomu znanym nie był i mało kto co o nim prawdziwego mógł wiedzieć, prawiono najosobliwsze historje, domyślając się, wypełniając coś niedokładnie opowiadanego. Mówiono, że był tak ubogim, iż go kucharz niegdyś ojcowski utrzymywał, że spartańską cnotę praktykował z musu, że w procesie z familją występował z niezmierną przeciw niéj gwałtownością w sądach. Niektórzy dodawali, że miał zamiar zostać kapucynem i kazaniami swemi chłostać zepsute obyczaje stolicy.
Wszyscy nadzwyczaj byli ciekawi człowieka, szczególniéj dlatego, by wypróbować go i przekonać się, czy wytrzyma nastrojony na ten ton, z jakiego zagrał na reducie. Wielu utrzymywało, że był pijanym, a wytrzeźwiwszy się, przeprosi.
Z samego wejrzenia na starościnę Giettę, domyśleć się łatwo, iż domowe gospodarstwo było jéj zupełnie obcém, miała różne fantazje, które spełnione być musiały, ale nie pytała się nigdy, w jaki sposób, jakim kosztem. Nie znała trudności, nie rozumiała niepodobieństwa, oburzała ją niemożność... Mąż i marszałek dworu, nieukazujący się nigdy, tajemniczy człowiek zakulisowy, łamali sobie głowy nad dogodzeniem pieszczoszce, która zawsze jeszcze ostatecznie była niezadowoloną z niczego. Ten objad improwizowany, wpadłszy na chwilę do domu, zadysponowała Gietta marszałkowi osobiście przed jéj oblicze powołanemu w ten sposób:
— Słuchaj pan, panie Żegliński... ma być o trzeciéj obiad na kilka osób najwykwintniejszy, najlepszy, najosobliwszy, jaki potrafisz wymyśleć i kazać zrobić... proszę nie żałować pieniędzy... Jeśli nie będę kontenta, stracisz pan miejsce... słowo daję... Nakryć do stołu w sali na dole, ubranéj w kwiaty i wazony... wziąć serwis mego teścia.
— W pakach opieczętowany — mruknął Żegliński.
— Paki rozpieczętować, ja każę... Łam pan głowę i staraj się, żebym go nie wypędziła.
Ów Żegliński, który był wszetecznie kosooki i ospowaty... spojrzał na panią i poszedł szukać starosty.
Przed naznaczoną godziną przyjechała smutna i poważna jak zawsze Nina, stawił się i gospodarz domu w złym humorze. Żona mu powtórzyła wielką nowinę, na którą ruszył ramionami i usiadł przy kasztelanowéj, która instynktowo drgnęła i odsunęła się, jakby się tego zbliżenia ulękła...
Siemionowicz i bileciki gospodyni oznajmiły całéj Warszawie o kniaziu... O wpół do trzeciéj wyświeżony kuzynek stawił się na Marywilu, chustką batystową zatykając nos przed atmosferą jego. Zastał Konstantego w gotowości, w nowych wprawdzie butach, ale w starym kontuszu czarnym i żupaniku podobnym, przy niepozornéj wcale szabelce. Siemionowicz miał whisky najęty u Dangla, ale Konstanty stanowczo oświadczył, że pójdzie pieszo, powóz musiał elegant odesłać... i mimo drobnego deszczyku towarzyszyć kuzynowi.
Gdy drzwi otworzyły się przed nimi do salonu, starościna, która tego dnia starała się być jeszcze piękniejszą, niż kiedykolwiek i była zachwycającą w istocie, w stroju pełnym fantazji i elegancji... postąpiła kilka kroków naprzeciw wchodzącego, przedstawiła mu milczącego męża, który go powitał dosyć zimno, potém poznała go z kasztelanową. Ta nie taiła wcale zajęcia, jakie w niéj Spartanin obudził.
W jednym z najwykwintniejszych salonów ta postać ubrana aż do zbytku skromnie i ubogo, nieco dumna, pełna energji, która nie stanowiła charakteru ówczesnych fizjognomji uśmiechniętych i spłaszczonych, wydała się dziwacznie. Gospodarz wielką przywiązujący wagę do stroju, kosmopolita, człek światowy... patrzał na tego dzikiego jegomości, wprowadzonego do domu, ze źle ukrywaną ironją. Siemionowicz towarzyszący księciu, zdawał się stworzony dla umyślnego z nim kontrastu. Konstanty nie był pięknym mężczyzną, płeć miał śniadą i ogorzałą, ale rysy dosyć regularne, wyrazu pełne, ognia razem i spokoju. Mimo położenia, jakie mu stworzyło jego wystąpienie, zdawał się obojętnym i nie szukał oryginalności dla utrzymania się na stanowisku.
Gospodyni pierwsza obległa przybyłego, a choć rozmowa z nieznajomym prawie, była nader trudna, bo jedynego przedmiotu przystępnego z wczorajszéj przygody, tknąć nie wypadało; umiała wysnuć ją z najpospolitszéj treści.
Zwrócono ją na przybycie do Warszawy słynnego Blandard’a, na wielki wynalazek balonów i na wieści chodzące po świecie, że Jan Potocki świeżo wrócony z Maroku, puści się pewnie z aeronautą w powietrze...
Gospodarz znajdował z uśmiechem, że w przyjemniejszy sposób karku skręcić niepodobna, kniaź Konstanty dodał, iż ludzie niedosyć się jeszcze nauczyli dobrze chodzić po ziemi, by czas było latać po powietrzu. Starościna podniosła to słówko dowcipne...
Uważali wszyscy, iż starosta mimo grzeczności, któréj nie zarzucić nie było podobna, sztywno i zimno przyjmował przybysza... Wziął nawet przed obiadem Siemionowicza na bok i kwaśno go spytał, gdzie tę rybę złapał.
Zaczerwieniony elegant wytłómaczył się, składając całą winę na starościnę.
— Ma minę pisarza prowentowego i strój de l’emploi, — szepnął starosta, — moja żona, jak te wypieszczone pieski, co nie chcą mięsa, a karmią się rękawiczkami... zawsze sobie musi znaleść jaką starą... rękawiczkę do gryzienia.
Starosta był tak kwaśny, iż nielitościwie postanowił nawet skompromitować gościa, będąc pewnym, iż powszechnego języka salonów nie umie... wybierał się przemówić do niego po francuzku... Powierzchowność usprawiedliwiała to przypuszczenie, ale kniaź Konstanty za życia rodziców otrzymał był tak staranne wychowanie, a szczególniéj pod względem języków tak był znakomitym polyglottą, iż starosta naraził się na nieprzyjemną decepcję... Na pierwsze kilka słów wymówionych do siebie, odparł najczystszą francuzczyzną, akcentem i formą tak piękną, że starosta osłupiał.
— A! rozumiem cię ptaszku, — rzekł w duchu, — ty tylko udajesz prostaka...
Powiększyło to jeszcze uprzedzenie, jakie gospodarz miał przeciw niemu. Starościna była tryumfującą.
Gdy dano znać, że obiad był na stole, skinęła na męża, aby służył kasztelanowéj, a sama pochwyciła kniazia i umyślnie pozostawszy parę kroków za niemi, przez cały ciąg podróży do dolnego salonu uwzięła się go bałamucić w sposób najokrutniejszy; patrzała mu w oczy, pokazywała ząbki, schylała się, aby szyję admirował... poprawiała rękawiczki, aby rączkami zachwycić... wysunęła parę razy nóżkę, niby lękając się o trzewik...
Ten napad wytrzymał kniaź Konstanty, jakkolwiek młody, ze stoicką odwagą, serce mu biło, krew kipiała, ale to wszystko raczéj przestraszało go, niż czarowało. Przypisywał całą tę strategię niewinności i dziecinnemu trzpiotowstwu.
Przy obiedzie wszczęła się poważniejsza rozmowa o polityce, o sejmie, a gospodarz wyraził całe swe znużenie i zniecierpliwienie ze stanu rzeczy istniejącego, który według niego nie prowadził do niczego. Był on zwolennikiem pokoju okupionego bodaj największemi ofiarami ze strony Polski. Przekonania jego dzieliło naówczas ludzi wielu, zmęczonych pracą nad siły i do ofiar niezdolnych.... Dla nich jedyne zbawienie było w dobrych stosunkach z carową, z ambasadorem i w ścisłém przymierzu z Moskwą. Wszystko najpiękniejsze widzieli w tym aljansie. Starosta się bynajmniéj nie taił, iż Polskę uznawał za zgubioną, gdyby z potęgą ową północy walczyć chciała. Patrjotyzm wydawał mu się szaleństwem... Plótł to wszystko z uśmiechem ironicznym, nie wstydząc się wcale...
— A wy, — spytał w końcu Konstantego, — co myślicie? do jakiego należycie stronnictwa?
— Panie starosto, — odezwał się kniaź, — ja nie należę do żadnego stronnictwa, bo w obecnéj chwili podział kraju na partje wydaje mi się występkiem. Położenie jest niebezpieczne, jednością i zgodą możemy się tylko ratować... Jestem polak, pamiętam przeszłość, wierzę w siły mojéj ojczyzny, sądzę, że ich poza sobą czerpać nie powinna, a w ostatku timeo Danaos et dona ferentes.
Starosta z uśmiechem spojrzał mu w oczy, — umilkli.
Prawie w téjże chwili służący na srebrnéj tacy przyniósł starościnie bilecik. Zarumieniona wzięła go w rękę widząc, jak niedowierzającem okiem zmierzył go mąż. Po pieczątce poznać coś było trudno... wyobrażała ona główkę rogatą uśmiechniętego szatanika i misternie zwiniętą liczbę sto...
Piękna pani w obawie, aby ciekawe oczy sąsiadów nie padły na tajemniczy liścik, rozwinęła go na kolanach... i czytała:

„Piękna Gietto! Djabli wiele rachują na panią, masz ich siłę w sobie, jesteś z nimi pokrewną, i aljantką... Ponieważ los dał ci w ręce człowieka wyznaczonego na ofiarę, pomóż stu djabłom, że
by mu kark skręcić. Czeka cię za to nagroda wielka... Niech kniaź oszaleje, kocha cię, zbłaźni, a djabli ofiarują się wzajem w pomoc stanąć starościnie wszędzie, gdzie będą potrzebni. Ręka rękę myje?
Tout à Vous
Sto djabłów.“

Przeczytawszy, cała zarumieniona, gospodyni co najprędzéj skryła bilecik... a chcąc pokryć pomieszanie swe i odwrócić uwagę, zapytała służącego, kto list przyniósł.
Lokaj jakby przelękniony zamilkł, popatrzał po gościach, nie śmiał odpowiedzieć. Starościna nie znosiła nieposłuszeństwa, odwróciła się i powtórzyła pytanie.
— Któż przyniósł?... słyszysz!
— Ale, proszę jaśnie pani...
— Przecież sam nie przyszedł!
— Proszę jaśnie pani — stłumionym głosem odezwał się sługa — bo, bo...
— Ale któż?
— Czarny pies przyniósł w zębach, położył w przedpokoju, zaszczekał i uciekł.
Szczęściem gwar rozmowy nie dał dosłyszeć téj osobliwszéj odpowiedzi nikomu oprócz Ninie. Kobiety spojrzały po sobie, gospodyni surowo popatrzała na lokaja i na tém się skończyło. Ale trwoga i niepokój, potrosze gniew, opanowały starościnę, a mąż, który śledził wyraz jéj twarzy, domyślił się łatwo, iż bilecik nie był zupełnie obojętnéj treści. Podejrzliwy, posądził o wcale co innego niż on w istocie zawierał.
Objad miał się ku końcowi, gdy ciekawi goście, których gospodyni wyglądała, zaczęli się u drzwi meldować. Danym był z góry rozkaz, aby ich wpuszczano.
Starosta, którego zły humor zwiększył się jeszcze odkryciem, że z jego domu rodzaj widowiska zrobiła żona, powstał na przywitanie przybyłych, ale sarkastyczny uśmiech jego dosyć mówił o uczuciu, jakiego doznawał.
Oczy wszystkich zwracały się ku czarnemu kontuszowi kniazia, który mimo uprzykrzonego tego położenia człowieka wystawionego na widok niechętnych sobie i szpiegowanego, wychodził zwycięzko. Od początku objadu, oświadczywszy, że nad jeden kieliszek wina nie pija, starał się utrzymać jak najprzytomniéj i jak najchłodniéj. Wyzywany do nowego przemówienia zbywał grzecznie półsłowami, ale przybycie nowego posiłku wkrótce miało go z tego wstrzemięźliwego wywieść milczenia.
Młodzi panowie, którzy przybyli z zamiarem skompromitowania i okrycia konfuzją śmiałka, zabrali się czynnie do dzieła; zarzucono go pytaniami, kniaź jeszcze milczał; wstano od stołu, a towarzystwo, przeszedłszy do górnego salonu, formalnie obległo Konstantego. Otoczono go kołem.
Znany z dowcipu jeden z najmłodszych szambelanów królewskich przyczepił się drapieżnie do kniazia.
— Mości książę! — rzekł — swoją djatrybą dnia wczorajszego zabiliście nam ćwieka.... Proszę was, powiedzcie nam szczerze, co to było: czy chęć odznaczenia się, czy istotne wypowiedzenie wojny całemu społeczeństwu?
— Panie szambelanie, — odparł Konstanty — moje wystąpienie tłómaczy najprzód reduta, na któréj jeśli wolno było wystąpić stu djabłom z groźbą, wolno było mnie téż z przestrogą.
— I grać rolę Kassandry?
— Bodajby — odparł książę, przybierając minę poważną. — Są chwile stanowcze w życiu narodów, są rozdroża historyczne, na których staje państwo i społeczność, a czasem głos pojedynczego człowieka może zmusić do upamiętania.
— Czy książę znajdujesz, że my go tak potrzebujemy? — śmiejąc się spytał szambelan.
— Takie jest moje przekonanie.
— Cóż za rada wedle was, coby nas zbawić mogło?
— Powrót do staropolskiéj cnoty, do starochrześcjańskiego obyczaju, ofiarność wszystkich, karność, męztwo i wiara w siłę, jaką daje cnota.
— To są słowa — rzekł szambelan — vox, vox...
— Dla stworzeń, co języka ludzi nie rozumieją, wszystko jest tylko szumem i hałasem bez znaczenia — rzekł kniaź.
— To ostre — szepnął dowcipniś, który dowcipu się swego nie mógł doczekać. — Gdzież największe winy są potępionéj przez was społeczności?
— U góry — odparł Konstanty. — Tam są największe obowiązki, tam najcięższe grzechy. Gubi Polskę arystokracja, która ma powołanie ją ocalić. Stan uprzywilejowany używa przywileju dla wygody swéj, rozumie swe prawa, a nie chce znać obowiązków. Spółeczność zgrzybiała, ztrupieszała, musi chyba od dołu, od pnia odpuścić.
— A! rozumiem — rzekł szambelan — cóż z nami, czy wytruć jak muchy, czy wystrzelać jak wilki, czy wytopić?
— Wszystkiego tego nie będzie potrzeba, bo sami się wytrujecie, wystrzelacie i wytopicie. Upadek jest widoczny, dogorywanie jawne.
— Naśladowanie z francuzkiego — szepnął ktoś z boku.
— Pozwól sobie książę powiedzieć — zaczepił go ktoś inny z boku — że sam przez urodzenie swe należysz do kasty, którą potępiasz.
— Alboż należenie do kasty, jak ją pan zowiesz, ma zamykać usta prawdzie — zaczął Konstanty, — czy mnie ono obowiązuje do milczenia lub kłamstwa? Należę do niéj czy nie, powinienem mówić co czuję. Zresztą urodzenia swego nikt nie jest panem, noszę nazwisko, jakie mi los narzucił... nie wziąłem go pod warunkiem żadnym...
Mais l’esprit du corps!
— Czy to jest jeszcze ciało? — spytał Konstanty — obejrzyjcie się panowie. Dolano dużo wody i mętów do tego skwaśniałego wina...
Patrzano nań w milczeniu. Młody człowiek słusznego wzrostu, chudy, przygięty, z miną szyderską, wcisnął się do koła i począł impertynencko przypatrywać kniaziowi.
— Gdybym mógł wiedzieć — mruknął — jaki krawiec robił mu ten demagogiczny kontusz!!
Powiedz mi pan — dodał głośniéj — czy téż to prawda, że książę żyjesz na łasce u kopcidyma?
W oczach Konstantego płomię błysło...
— Żyję na łasce Bożéj — rzekł — ale mam przyjaciela, starego kucharza moich rodziców, który jakkolwiek plebejusz, w towarzystwie by się od waćpana dobrodzieja przyzwoiciéj znaleźć umiał.
To mówiąc książę, odwrócił się tyłem do wysokiego draba i odszedł.
Na twarz impertynenta wytrysł rumieniec, gdyż wszyscy zaczęli się śmiać z niego; drżący z gniewu, uderzył z lekka po ramieniu odchodzącego. Książę się odwrócił.
— Waćpan mi dasz satysfakcję! — zawołał.
Książę się skłonił.
Przegrodzono ich natychmiast. Scena ta krótka nieprzyjemnie podrażniła starościnę... Kniaź Konstanty wziął za czapkę i grzecznie pożegnawszy gospodarzy (starosta kwaśno mu się tylko ukłonił), wyszedł powoli z tego domu, rad że się to męczeństwo skończyło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.