Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Stach z Konar był tu niegdyś znanym za swych lat młodszych. Ojciec jego Żyrosław wojował razem ze Sciborem, dalekie jakieś łączyło ich powinowactwo przez żony; syn téż dzieckiem bywał czasem w Sciborzycach, ale po owym nieszczęsnym policzku gdy się go wyrzekli wszyscy i on nikomu nie śmiał już pokazać oczów.
Tułał się kędyś, niewiadomo było co się z nim działo, nikt nawet o niego nie spytał. Młodsi synowie Krzywoustego, Henryk i Kaźmierz mieli wielką miłość u ludzi, oburzyło zuchwalstwo wyrostka wszystkich, a choć z życiem ujść mu dano, nikt go znać po tém nie chciał.
Stary Scibor który był ojca przyjacielem, dziś ostyglejszy, winę młodzieńczą jeźli nie rozgrzeszał to tłumaczył. Tęsknił trochę za biednym potępionym, żal mu go było, dziwił się że przez lat tyle nie szukał u niego ani rady, ani pomocy, ani pociechy. Myśliwał często o nim i to mu może poddało sen ów proroczy.
Jagna od bardzo dawna tego znienawidzonego i wyklętego nie oglądała, zapomniała o nim, stał się jéj zupełnie obcym. Mało się i dawniéj znali.
I teraz, gdy oznajmiono jego przybycie, nie chciała go widzieć ani się z nim spotkać i być widzianą, uciekła. Ciekawość jednak niewieścia podżegała ją do zobaczenia jak téż ten zbrodzień wyglądał.
Obok izby Scibora, przez ścianę tylko od niéj była komnatka Jagny, świetlica do któréj wszedłszy trudno odgadnąć było, kto tu mieszkał, niewiasta, dziewka czy młokos. W najdziwniejszym nieładzie rozstawione były sprzęty osobliwie dobrane. Na ścianach wisiały i niewieście stroje i męzkie suknie a oręże. Rogi i łuki, chusty kraśne i przyodziewki razem się z sobą mięszały. Na krośnach rozpoczętych leżał kołczan ze strzałami, na kądzieli zawieszony sterczał kołpaczek, kwiatki stały po oknach a przy nich toporki. W kącie twarde posłańko jakby męzkie, skórami pokryte, zmięte świadczyło, że pani na niém często i dniem spoczywała. Posłanie to przypierało do ściany przy któréj sypiał z drugiéj strony ojciec. Okno w niéj z zasuwą dozwalało dziewczęciu nocą, gdy stary jęknął, wnet doń wyjrzeć, spytać czego chciał i biedz mu na usługi. Nieraz gdy Scibor mocniéj w nocy chrapał tylko a Jagna nie spała, zwolna odsuwała okienniczkę, przysłuchując się ciężkiemu ojca oddechowi. Jagna kochała go jak on ją — duszą całą. Teraz ta okienniczka wpadła jéj w oko z pokusą zajrzenia przez nią na niepoczciwego Stacha, którego tak nienawidziła. Nie było nic łatwiejszego nad odsunięcie deszczki nieznaczne i zajrzenie przez szparę a podsłuchanie rozmowy. Chciała wiedzieć z czém przybywał aby ojca nie dać więcéj bałamucić, gdy i tak słabość okazywał dla niego. Uklękła więc ostrożnie na ławie, a że okienniczka znalazła się już nieco przesuniętą, mogła natychmiast oko przyłożyć do szpary.
W téj chwili właśnie zapowiedziany Staszek wchodził do izby Scibora nieśmiało i po cichu, oko Jagny wprost nań padło.
Był to dosyć piękny, młody jeszcze mężczyzna, który jak książe Kaźmierz zdawał się mieć lat trzydzieści kilka, ale twarz zdradzała przebyte cierpienia. Słusznego wzrostu, głowę miał nieco małą na barki szerokie, twarz ogorzałą mocno, ale rysów szlachetnych. Świeciły w niéj oczy czarne ogromne dość głęboko pod łukiem brwi osadzone, trochę dziko biegające i jakby wylękłe.
Mała bródka okrywała mu dół twarzy, a wąs ciemny wargę z pod któréj rząd białych zębów jasnym paskiem wyglądał. W sprzeczności z obliczem młodem było czoło pofałdowane i wyraz całéj postaci malował w téj chwili niepokój, smutek, upokorzenie.
Ubiór miał skromny, ciemny, tak, że nie łatwo po nim poznać było do jakiego stanu należał, tylko dumna postawa, ruchy raźne i śmiałe mimo zakłopotania, okazywały wojaka i człowieka co rozkazywać był nawykły. Wszedłszy Staszek przystanął chwilę nieopodal od progu, spojrzał na Scibora, jakby chciał zbadać jak go przyjmie, nie pewien jeszcze czy mu dozwoli przystąpić do siebie czy precz odegna.
W rękach obu trzymał kołpaczek pogotowiu, a włosy z pod niego się dobywszy długiemi i gęstemi puklami ciemnemi spadały mu na ramiona.
Inaczéj pewnie tego niepoczciwego zbója Jagna sobie wystawiać musiała, bo zdziwienie odmalowało się na jéj twarzy i baczniéj do szpary przyległszy przypatrywać mu się zaczęła. Zdziwił ją — tém szczególniéj, że był onieśmielony, że oczyma strzelał tak bojaźliwie i niespokojnie. Może się w nim zuchwalca spodziewała.
Scibor zobaczywszy go wchodzącego, rękę ku niemu litościwie wyciągnął — nie mówiąc nic. Dość było tego aby zdziczałego Stacha ośmielić, podszedł wzruszony widocznie zgiął się i przypadłszy do ręki starca, chwycił ją namiętnie ściskając i całując. Znać było, że go ta dobroć Scibora, jakiéj nie doświadczył od nikogo, głęboko przejęła. Staremu łzy się w oczach zakręciły.
Na twarzy Jagny wystąpił rumieniec oburzenia — miała ojcu za złe tę czułość.
Nastawiła ucha, ale nierychło głos posłyszała, bo się nie zebrali zaraz na słowa.
Stach gdyby się nie wstydził, z wdzięczności rozpłakałby się może choć mężnym był a bieda go twardym uczyniła.
Scibor na ławę wskazał tuż obok jego łoża stojącą, a trzeba jéj było Stachowi, bo ledwie się z ziemi podnieść mógł. Padł na nią, oczy sobie dłońmi zakrył i milczał.
Scibor mu się oczyma osłabłemi pilno z blizka przyglądał.
— Hej! hej! — począł z cicha — Stachu, co się to z ciebie zrobiło! Jakżem ja ciebie nie widział dawno..
— Bom ja tu pokazać się nie śmiał — westchnął przybyły, — ani tu ani gdziekolwiek między ludźmi. Wszyscy się mnie zaparli. Upłynęło już lat tyle a ja jeszcze przeklon na sobie noszę i będę go nosił do śmierci.
Mówił głosem przerywanym i słabym.
— Cóż się z tobą działo? co dzieje? — zapytał Scibor.
— Albo to opowiedzieć można — począł Stach — albo ja sam wiem co było ze mną? Ani policzę ani opiszę com wycierpiał! Gdy mię łaska pana Kaźmierzowa życiem obdarzyła i swobodą, gdy mię rozwiązali i puścili, poszedłem jak szalony skryć się w lasy, niewiedząc co uczynić z sobą.
Chciałem umierać; potém inne myśli przystąpiły. Zawróciłem do Konar. Tu ojca starego zastałem który na wieść o mojém nieszczęściu miał mnie za zginionego i ze wstydu a bolu konał. Gdym głodny i pół żywy padł u jego łoża, pchnął mnie tylko od siebie i życia w nim już nie stało.
Żem naówczas nie oszalał — mówił Stach daléj. — A! oszalałem ci, tylko mi pomsta Boża rozum wróciła abym czuł com za zbrodnię popełnił.
Jak ojciec tak wszyscy się odwrócili odemnie. Młodsi bracia znać nie chcieli żem im zakałę uczynił, wzbronili się do siebie zbliżać bratanki. Nikt z rycerstwa stać ze mną nie chciał, nikt siąść za stół, ani pić ani jeść, gnano mnie zewsząd.
— Idź na skręcenie karku! Musiałem precz, sam niewiedząc dokąd. Zabrawszy trochę srébra powlokłem się na Ruś do Halicza, potém po innych dworach kniaziów, aż do Kijowa i Nowogrodu. Imieniam się swego musiał zaprzeć i służyć pod cudzém. Śmierci szukałem, ale znaleźć jéj trudno bez woli Bożéj. A tu i tęsknica smagać mnie poczęła, choćby przyszło ginąć, napowrót do Konar, do swoich. Wytrzymać u obcych było trudno, choć na niczém tam nie zbywało, bodaj szyję dać, musiałem wracać do domu. Wróciłem myśląc, że mnie jedni zapomnieli i drudzy nie poznają. Tak się i stało. W Konarach pustki były, włodarz się na nich pasł tylko, bo bracia niechcieli się tykać póki by o śmierci méj niewiedzieli dowodnie. Wziąłem moją majętność, i zamknąłem się w niéj myśląc jak tu żyć żeby się życiem nie struć.
Najwięcéj mnie to gryzło, dniem i nocą chodząc po głowie żem panu Kaźmierzowi zawdzięczyć tego nie mógł, iż był dla mnie tak świętym a dobrotliwym. Chciałem mój grzech odpokutować, aby na przebaczenie zasłużyć, pójść choćby za parobka do niego, a życie darowane okupić czémś...
Zabrakło głosu Stachowi i oczy sobie zakrył, pomilczał i po małym przestanku ciągnął daléj, śmieléj coraz.
— Cóż mam przed tobą, ojcze miłościwy, taić — uderzył się w pierś suknię na niéj targając — co się mam kryć? Służyłem i służę panu Kaźmierzowi potajemnie, choć on niewie o mnie, płacę mój dług, to moje życie, moja pokuta, moje wszystko!
Scibor nań popatrzał zdumiony nieco i wzruszony.
— Co ci we łbie Stachu, — odparł upamiętywając go — a na co ty się jemu zdać możesz? jak ty mu służysz, kiedy nie masz prawa na oczy się pokazywać?
— A! tak ci jest na oczy mu się pokazać nie mogę, bom ja dlań policzkiem! Póki życia mu się ani dam widzieć, ni wiedzieć o sobie. Tak ci jest, ale i zdala coś uczynić można, jam dziś tak zmieniony, że mnie rodzeni nie poznają bracia, choć by mnie zobaczył zdala — nie pozna i on! Poznaliżbyście wy mnie, ojcze, gdybym się wam nie oznajmił kim jestem?
— Pewno, nie — odparł Scibor — bieda i wiek cię zmieniły strasznie — ale moje stare oczy!! ufać w to nie można, że cię nie poznają. Ty się sam zdradzić możesz.
— A ja wam się przyznam — szepnął półgębkiem Stach — co mam kłamać, żem ja już nie jeden raz był blizko niego, widział mnie choć kryć się starałem, patrzył i nie poznał.
— Jak cię kto wyda, głowę dasz! — odparł Scibor z politowaniem.
— To dam — rzekł Stach powoli i dobitnie — to dam, albo mi to ona i tak nie cięży? Co mi po niéj? Czegoż ja w życiu jeszcze mam się spodziewać dla siebie? Nie obmyję się choćby krwią własną. Głową potrząsł rozpaczliwie.
Gdy potém trochę pomilczeli, Scibor, który szelest usłyszał za okienniczką, rzucił na nią okiem z ukosa i głos zniżył pochylając się do Stacha.
— A no, mów z czém przyszedłeś do mnie?
— Z czém? z bolem i z żalem — zawołał Stach — poskarżyć się, wynurzyć! Myślałem, poprobuję czy i ten mnie popchnie, a nie to choć przed nim usta otworzę, serce rozkryję, powiem co za pazuchą jak kamień mi cięży, bo niemam się zwierzyć komu.
Scibor zdziwiony popatrzał nań, jakby nie rozumiał co Stach kryć, co wyznać i powiedzieć może więcéj. Tym czasem jemu oczy błyskały dumnie i usta się krzywiły od jakiegoś wzruszenia.
— Prawda, — mówił — żem ja dziś robak na pół zgnieciony, żem ja proch i nędza, a no i mały i najmniejszy cóś może, kiedy tak bardzo chce jak ja — Bóg świadek!
Scibor ciągle z otwartemi usty słuchał coraz bardziéj zdumiony, myśląc co ten biedny człowiek uczynić może. Stach na ławie kręcił się, jakby go piekło, ruszał się, wstawał, siadał, włosy rękami rozrzucał, wąsy targał, odzież na sobie ciągnął. Widać w nim było człowieka co się dawno nie mógł wygadać z tém co miał w duszy, a teraz mu się razem wszystko do ust cisnęło. Z piersi jego dobywały się tłumnie łkania, głosy, westchnienia niezrozumiałe, jakby nadmiar ich go dusił.
— Jakbym ja wam zaczął opowiadać wszystko com uczynił, co robię, wzięlibyście mnie może za kłamcę! — zawołał.
A cóż, kto mógł być takim jak ja zbójem, ten i łgaczem być może? Jam już nawykł wszystko dźwigać na ramionach, co mi rzucą na nie!
— No, gadajże — przerwał Scibor — cóżeś to zrobił?
— Jakem umiał takem pokutę odprawiał — począł Stach. — O! mała to była chwila, w któréj człek zapomniawszy się, oszalawszy ręce podniósł na świętego młodzieńca. Szatan opętał! A za tę chwilę, ot ile lat zgryzot mnie męczy!
Scibor na łokciu się sparłszy, blade oczy wlepił weń i słuchał.
— Com robił powiedzieć trudno — ciągnął Stach — służyłem mu skrycie, broniłem go, stróżowałem nad nim, dawałem mu życie i daję i dawać będę aż — zdechnę.
— Gdzież? co? — zapytał trochę niecierpliwie stary.
Zawahał się z odpowiedzią Stach i włosy na głowie targać począł.
— Nie uwierzycie — rzekł — byłem u niego parobkiem przy koniach, aby ino patrzeć i stróżować. — Ani mnie znał ani wiedział o mnie. Com robił? Oto gdzie było największe niebezpieczeństwo stałem za nim w gotowości, choć małe człecze, możem ja i niemało dokonał! Zawahał się znowu.
— Trudno wszystko gadać, — dodał — czyż to wy nie znacie losu pana Kaźmierza? Dziś on, dzięki Bogu na Sandomirzu książe i pan. Nie wiecie co było gdy Krzywousty umierał?
Chłopię zostało u nieboszczki pani roczniaczkiem na kolanach, w pieluchach. Przyszło dzielić, panowanie Biskupi radzili, ziemi dla niego nie stało. Nieboszczyk król, panie mu świeć, gdy ową swą wolę ostatnią dogorywając powiadał do pisania, nie spełna już wiedział co czynił. Myślał może iż Kaźmierz do klasztoru pójdzie jak córka — a może? kto wie? Gdy go pytano jakby nieprzytomny odpowiadał. Mówił o czterech rzekach, czterech synach i o wiadrze złotém, o czterech kołach i o wozie. Nikt go nierozumiał.. Dość, że dla Kaźmierza ziemi nie stało. Chował się przy braciach, przy Bolku, przy Mieszku, na łasce jak sierota bezdomny. Henryk się wybrał z krzyżem do ziemi Świętéj, on był jeszcze nie dorósł, iść z nim nie mógł. Dali go Kędzierzawemu, ten tylko że go uczyć kazał jakby na księdza. Rycerskiego tyle co sam chciał pochwycił. Karmili go pargaminami i modlitwą. Przecie się nie popsuł.
Pamiętacie ową chwilę złą gdy Cesarz niemiecki wtargnął do nas, a nie było sposobu mu się obronić. W Kargowie przyszło przed nim pokorę odprawiać..
Rudobrodemu nie bardzo się chciało iść na puste ziemie za cudzą sprawę — stanął pokój obrzydły. Zażądał Cesarz zakładników. Kogo dać? Nie myśleli długo, dali Rudobrodemu Kaźmierza na przepadłe imię.
— Toć wiem — mruknął Scibor.
— A któż tego nie wie? — mówił Stach daléj — ale tego wy nie wiecie i niewie nikt, żem ja tam lichym służką był z Bolkiem w Kargowie gdy tę nieszczęsną pokorę, boso odprawiać musiał, z mieczem u szyi, a brata wrogowi dać.. Byłem ci tam i serce mi się krajało, co za dola spotka biednego Kaźmierza.
Gdy go wydawali płaczącego ze sromu i trwogi Rudobrodemu, jam dobrowolnie pachołkiem poszedł za nim.. Myślałem sobie, życie dam gdyby na niego nastawali.
Dziwy wówczas prawili o Rudobrodym jakoby ludzi jadł a krwią popijał. A no co miało być zgubą pan Bóg na łaskę obrócił. Wydali brata jako na rzeź, a stało się, że mu niewola u Cesarza była wychowaniem i nauką.
Sześć lat byliśmy ja i on na Cesarskim dworze, jako w szkole. Ja com zdala patrzał na tego strasznego pana, przed którym drzało wszystko, powiem tylko jedno, że sprawiedliwym był i księcia naszego sprawiedliwości nauczył. Cesarz to chłopię bardzo polubił i nie dał mu długo nad Renem u dziada Wichfrydowego siedzieć, wodził go z sobą na wyprawy. Było na co patrzeć. Uczyliśmy się świata i obyczaju wszelkiego na dworze, między rycerstwem i duchownemi, choć ja na to tylko ze stajni poglądałem.
— Nie widział że was książe? — zapytał Scibor.
— Nie, prawie, bom ja widzianym być nie chciał — rzekł Stach — choć u jego namiotu, u drzwi izby nikt na straży nie sypiał ino ja.
Uśmiechnął się dumnie Stach. — Możem ja mu téż nie jeden raz życie ocalił, zbudził, ostrzegł, ale zawsze tak aby inny za mnie to zrobił.
Zaraz potém gdy nas w Kargowie zabrano, Cesarz ruszył na Włochy. Ciągnęli i my z nim. Rudobrody pono sam mawiał do Kaźmierza. Patrzaj a słuchaj, ucz się, nie stracisz czasu u mnie.
Prawda że ani rycerzy dzielnych na dworze jego, ani prałatów i uczonych nie brakło. Ciągnęliśmy tłumem wielkim na zbuntowane miasta, Karynty, Szwaby, Burgundy, Sasy..
Może we sto tysięcy darliśmy się przez okrutne góry na południe, aż po wielki gród Milan, który opór stawił żeśmy go głodem brać musieli. W obozie, gdyśmy mury jego opasywali, tyle prawie było duchownych co starszyzny rycerskiéj, wieczorami i dniami przy spoczynku było się czego nasłuchać. Rudobrody z uczonemi zasiadał co mu ich zewsząd zwozili, rozkładali księgi ogromne i z nich prawa mu wykładali, a on i drudzy uczyli się.
Tam to nasz książe nabrał wielkiéj do ksiąg miłości, do ludzi mądrych i do wszelkiego dobra. U Rudobrodego na wargach nie było nic jeno sprawiedliwość. Srogi nie był z natury, ale jak miecz Boży nieubłagany.
Kiedyśmy onego Milanu dobyli pierwszy raz patrzałem się i ja na to jak rycerstwo tamtejsze boso szło, z głowy odkrytemi, miecze w ręku niosąc do przysięgi; prosty lud z postronkami na szyi — na wozach chorągwie.
Nasz pan to się wszystkim przypatrywał sprawom, to z większą jeszcze miłością podsłuchiwał gdy przyszły narady nad prawem, które uczeni pisali dla zwyciężonych. Gdy poszli umawiać się o to, a czytać a rozprawiać, on tam wciąż stał i słuchał, że go z pod namiotu wywołać było trudno.
Co my to tam przeżyli i przebyli!
Zbuntował się potém drugi raz ten gród ogromny, podatki płacić i pańskich urzędników słuchać nie chciał, musieliśmy iść nań po raz drugi. Cesarz kazał palić i niszczyć bez miłosierdzia, mówiąc, że posłuch musi być! Ogłodziliśmy miasto po raz wtóry — ścisnęli a nie było dlań ratunku. Wyszedł lud i urzędnicy z grodu w pokutniczych szatach, z krzyżem poprzód, padając do nóg Cesarzowi. Sto chorągwi rzucili mu pod stopy żebrząc zmiłowania. Cesarz nie rzekł nic zrazu, ani groził, ni przebaczał. Dziesięć dni ich zostawiwszy w niepewności i trwodze, potém ludowi życie darował, a gród z ziemią zrównano, że jeden Kościół Ś. Ambrożego ocalał.
Poczęło się na téj ziemi piekło srogie a pomsta straszna. Na tośmy patrzali z panem naszym.. Tak nam tam sześć lat upłynęło, aż księcia nazad odesłano, a jam za nim z końmi pociągnął. Żył jeszcze naówczas Henryk, który téż był świata za morzami widział wiele, bo krzyż włożywszy szedł z niemcami i francuzami do ziemi świętéj, ale mu się i im nie wiodło, a mówiono, że królowa francuzka płocha bardzo, przyczyną była niebłogosławieństwa Bożego. Henryk z Jaksą z Miechowa powrócili cali i mnichów z sobą przyprowadzili.
— Trzeba to było widzieć, — mówił Stach daléj. — Kiedyśmy nazad z niewoli powracali, jak Henryk nam drogę zabiegał, brata najmilszego ze łzami, gdyby straconego i zmartwychwstałego witając.
Widać było naówczas, że ci dwaj młodsi z sobą zbratani są jako najserdeczniéj, jedna w nich była dusza. Żyli z sobą społem, nieodstępując jeden od drugiego, a co jeden chciał oba czynili.
Jam na to patrzał.
— Cóż! — przerwał Scibor z uśmieszkiem — zawsze ze stajni?
Rzekł to jakby z niedowierzaniem.
— Ojcze — rzekł Stach poczuwszy niewiarę — szydzicie sobie ze mnie, widzę, sądzicie że kłamię. — A no tak było, odprawiałem pokutę i w stajni i różnie, Bóg świadek, prawda co mówię. Byłem i u koni i pod chorągwią, alem się poznać nie dał..
Toć wiecie że jak Henryk tak Kaźmierz oba naówczas nie żonaci byli a żenić się nie chcieli. Różnie o tém mówiono, — dodał Stach — głos zniżając, Henryk krzyż nosił i o zakonie pono rycerskim myślał, więc się wiązać nie mógł a mój pan —
— Ludzie powiadali — szepnął cicho bardzo Scibor — że ten od podwiki nie uciekał...
— Tego ja tam nie wiem, czy gonił czy uciekał — rzekł Stach — a to pewna że kochanicę jakąś jedną miał. Z tą się tak krył że i djabeł nie dopatrzył, kto i gdzie ona była.
— Jakże mógł to tak ukrywać? — zapytał stary.
Stach głową potrząsnął.
— Oprócz jednego może Smoka, sługi z którym się wyrywał do téj miłéj, nikt nie wiedział i nie wie kto ona była, dziewka czy zamężna niewiasta, prosta kmiecianka czy co lepszego. Mówiono że się z księciem gdzieś zjeżdżali, że ona do niego przybywała. — Szpiegowali ciekawi, podpatrzeć chcieli, nikomu się nie udało. Spotykali się w lasach, słyszę, na łowach, Kaźmierz tak ginął gdzieś na dni czasem kilka, powracał smutny i nie zwierzał się nikomu nawet bratu.
Dworzanie szeptali że Henryk nalegał nań i na miłość braterską zaklinał, aby się przed nim zwierzył, na co Kaźmierz miał odpowiadać. Gdyby to moją było tajemnicą, dałbym ci ją, ale cudzą jest — niemogę.
I tak to trwało, a może i do dziś dnia trwa jeszcze — dokończył Stach.
— Przecież książę żonaty jest — mruknął Scibor.
— A żonaty — mówił Stach — ale nie po swéj woli. Gdy Henryk w téj niegodziwéj zasadzce na trzęsawiskach zamordowany został, mimo Mirosława przyjaciela, co go własném okrył ciałem, już był naówczas wolę swą kazał spisać przy świadkach, że w razie śmierci na niego dzielnica Sandomierska nie komu się ma dostać innemu tylko bratu najmilszemu.
Tu Stach uśmiechnął się spuszczając oczy.
— Nie uczyńcie mnie kłamcą, proszę, za to co teraz powiem. Klnę się wam na zbawienie, nie dla chwalby, ile dla świętéj prawdy że książe Kaźmierz mnie po troszę winien iż po Henryku wziął Sandomierszczyznę.
— Świta bo ci w głowie! — zawołał Scibor.
— Posłuchajcież — mówił Stach — a cierpliwie, zobaczycie. Było tak naówczas żem ja ode dworu Kaźmierza musiał iść precz, bom się tam zwaśnił, zaciągnąłem się w służbę na dwór Biskupa Krakowskiego, Macieja Cholewy, który potém zmarł na rok przed księciem Henrykiem.
— Znaliście wy go? — zapytał Stach.
— Nie — potrząsając głową odparł Scibor, — nie znałem go bliżéj, choć się o nim nasłuchałem wiele. Mąż mówią, uczony był, mądry, wielkiéj gęby i języka. Ten ci to co gdy raz księciu Władysławowi pieniędzy pożyczył w potrzebie, potém go już za bogacza miano. Słali potém doń posłów aby księciu wygodził znowu pieniędzmi. Gdy przybyli doń z tém posłowie, wysłuchawszy ich rzekł — a no, dobrze, chodźmy do skarbca mojego. I powiódł ich miasto do skarbca do wychodka, a wskazując nań i śmiejąc się, odezwał się. — Oto gdzie są wszystkie skarby moje! Maciek zrobił, Maciek zjadł!
Albowiem imie mu Maciej było. Obżartuchem przez to nie był wcale, tylko że ludzi wielu przy sobie karmić musiał, a na księgi téż których siła kupował, wydawał wiele, niemiał więc w skarbcu zapasu. Pan był pobożny, uczony, ale wesołą rozmowę lubiący, do żartów skłonny a gotów słowy szermować noc i dzień, i nie było nikogo co by mu w rozumnej mowie sprostał, co po dziś dzień ludzie dobrze pamiętają.
— Tak, tak — przerwał Stach — jakbyście go znali. Na dworze biskupim na małym żołdzie i ja służyłem, bylem się tam docisnął, a stał nie daleko. Zwali mnie tam jak i do dziś dnia mnie zwą, bom sobie to imię przybrał od uroczyska mojego na granicy od Spicymirza, Zabora z Przegaju. Biskup mnie dosyć lubił. Choć poważny mąż, gdym przy nim służby sprawiał, wedle obyczaju swojego nieraz ze mną pożartował. Wolno mu było wesołém słowem odeprzeć, byle do rzeczy.
Obu młodszych książąt lubił bardzo stary, szczególniéj Kaźmierza, bo ten go bywało godziny ba i dnie całe gotów był słuchać gdy rozprawiał o wszelakich dziejach. Biskup zaś mówić potrzebował a żeby go rozumnie słuchano i o obu książętach powiadał zawsze że z całego rodu najmędrsi byli.
Raz tedy, gdy do tego przyszło, że książe Henryk, który krzyż nosił ciągle, a gdy niemógł z nim iść do ziemi świętéj bo okazyi nie było, parł się na swoich pogan, życie ciągle ważył i o mało już zabit nie został; — począł Biskup boleć, że gdyby zszedł bezpotomnie, bardzoby krwi poczciwéj żal było.
Zdało mi się wtedy rzec słowo, że żal by téż było aby po nim, uchowaj Boże czego, Kędzierzawy albo Mieszko zagarnął dzielnicę, a sierota bezdomny Kaźmierz i na dal na łasce braci miał zostawać.
Uderzyło to biskupa i jak był zwykł drwić — rzekł do mnie śmiejąc się.
— Patrzcie go! Oślica Balaamowa rozumnie przemówiła!!
Od téj chwili jak sam przyznawał, począł na księcia Henryka nalegać aby dał spisać wolę ostatnią i umiłowanemu bratu sierocie księztwo po sobie przekazał.
A że mąż był prawości wielkiéj, i czego się sam nie domyślił tém się chwalić nie chciał, koniecznie nalegał na mnie, aby księciu Kaźmierzowi opowiedzieć iż to ja myśl tę poddałem. Padłem mu do nóg błagając aby tego zaniechał, a gdy się i zdumiewał i wyśmiewał, o spowiedź go prosiłem, na któréj zeznałem mu com zacz był, dla czegom się ukrywać z sobą musiał.
Tedy pobłogosławił mnie ze łzami starzec święty i rzekł — Pan Bóg niech będzie z tobą, dziecko moje, wszelako co nie moje tém ja się chwalić niechcę, abym grzechu na sąd Boży nie poniósł, w cudze się strojąc pióra. I odtąd śmiejąc się opowiadał zawsze. — Nie jam ci to wymyślił, oślica Balaamowa przemówiła do mnie.
Słuchał Scibor z zajęciem, a Stach czoło otarłszy spoczął trochę.
— Cóż daléj — boście odbiegli od swego — zapytał stary.
— Gdy książe Henryk, święte paniątko, padł w téj zdradzieckiéj wyprawie na moczarach, a ciało jego nawet dzicz ta rozszarpała, że mu pogrzebu poczestnego dać nie było można, Kaźmierz po bracie z żałości wielkiéj szaty na sobie darł, utulić się niemogąc.
Przez tę śmierć jednak panem został na Sandomierzu i Lublinie. Duchownych wszystkich za sobą miał, bo choć na stolicy w Krakowie Gedko już siedział i on i wszyscy pasterze Kaźmierza za swego uważając, z nim trzymali. Nie mógł mu więc nikt przeczyć spadku i poszedł zająć Sandomierz. Bracia wnet i duchowni, widząc go tam nalegać poczęli aby, jak przystało książęciu bez żony nie był, a owe miłostki, o których przebąkiwano ciągle, porzucił. Biskup Gedko zwłaszcza, surowy człek, domagał się tego koniecznie.
Opierał się w początku książe, ale naleganiom ojca duchownego, w końcu musiał być posłusznym. Poczęto mu zaraz z niemiec swatać dziewek siła, bo o to tam łatwo i zapas zawsze trzymają dla obcych, aby się do naszych ziem przez niewiasty wciskali. Niemkini książe nie chciał powiadając, że ta nademną panować zechce, jako Władysławowa, więc gdy się żenić mam, rusinkę wolę brać.
I wziął Helenę księżną którą mu z Bełża od Wsewołoda Mścisławowego przyprowadzono, a no wziął jak się bierze narzucone.
— Hę! — zapytał stary — a nie rozmiłował się w niéj potém?
Stach głową pokręcił i głos zniżył.
— Przeciw pani téj nie można nic rzec, dobrą być chciała i jest, ale, piękności wielkiéj nie miała, ani mógł do niéj przystać.
— Przecie swą potajemną miłościcę dla niéj porzucić musiał — odezwał się Scibor.
Na to pytanie, Stach jakby odpowiadać nie bardzo chcąc, zmilczał trochę, ramionami poruszywszy.
— Spełna ja tam tego niewiem, — dodał. — Ludzie prawią różnie, nie powiem lepiéj nic. Pan pobożny, widać że z żoną chciałby żyć po Bożemu, a zmusza się do tego. Czasami trwa wiernie przy niéj, powiadają, gryzie się, chodzi jak obłąkany, męczy widomie, to pierzchnie w lasy i nie będzie go dni kilka. Ludzie dworscy prawią że do swojéj dawnéj pojechał, bo odstać od niéj nie może, ale kto to tam wie co się z nim dzieje? Prawią że mu napój zadano. — Ja nie wiem.
Scibor ramionami potrząsał.
— Do dziś dnia więc to trwa? — zapytał.
— Pono — rzekł Stach. — Jam ostatnich czasów na dworze nie był, musiałem gdzieindziéj — bo —
Niedokończył, Scibor go przynaglał.
— Gadajże już wszystko, gdyś począł.
— Zawczasu bo o tém mówić — odparł Stach. — Ot pozwólcie abym ja téż was popytał.
Tu z ławy wstawszy, pochylił się do starego i głos bardzo zniżywszy, począł.
— Cobyście wy na to rzekli, gdyby ziemianie pomyśleli Kaźmierza na Krakowie posadzić?
Sciborowi brew się ściągnęła, nie odpowiedział nic długo.
— Teraz bo wam panów raz wraz chce się mieniać jak kukły dzieciom, — rzekł zwolna. — Nie może być aby się przy tem krew nie lała. Czemuż Mieszko raz posadzony na Krakowie, ostać się na nim nie ma spokojnie?
— Spokojnie! — podchwycił Stach szydersko. Wy tu chyba ojcze, spokojnie w kącie siedząc o niczém nie wiecie, nie słyszycie nic, nie zalano wam niczém, to się wam zdaje to panowanie do wytrzymania? Toć to ręka żelazna, nie ojciec ale gorzéj ojczyma. Nie słyszeliście co Henryk ów Kietlicz dokazuje? Jeden jęk się rozlega po całym kraju, w takie go dyby wzięli.. Ze skóry drą i ziemian i kmieciów nikomu nie przepuszczając.
— E! cicho byś był! — przerwał Scibor — nie słyszałem nic i słyszeć nie chcę. Ty bo Stachu, jakeś złym będąc szalał, tak teraz dobrym chcąc być znów szalejesz niepomiernie. Cóż to za łaskę wyrządzisz Kaźmierzowi gdy go w wojnę z bratem wwiążesz, ty czy kto inny? Cóś to oszalał chyba. Albo to Mieszkowi synowce, zięciowie, szwagrowie nie obronią go! A możnych ma i na Czechach i po niemcach! I sam téż ów Stary, człek z którym igrać niebezpieczno. Młodym był gdy go Starym przezwano, bo rozum i wolę miał nie młodą.
— No! no! — począł Stach, — nie tak on straszny gdy go i Biskupi i ziemiany wszyscy nie lubią. Rycerstwu dopiekł do żywego.
— Milczałbyś, — przerwał Scibor surowo, — prawisz nie do rzeczy. Gdybyście nawet po szalonemu Kaźmierzowi drogę usłali, toć mówicie że Sprawiedliwy jest i bogobojny, czyżby on chciał brata zrzucać, aby się jego mieniem bogacić? On, który za Kędzierzawego już, gdy go Jaksa z przyjacioły na kolanach błagali aby Kraków brał, prośby ich odepchnął, a po śmierci Bolesława jeszcze raz toż samo uczynił.
— A! — zawołał porywczo Stach — inaczéj stało naówczas a teraz.. Jaksa z przyjacioły nie byli by go utrzymali, potém Mieszka nie znano, i spodziewano się po nim wiele..
Teraz inaczéj ludzie myślą.
— A milcz że! — począł Scibor jakby przelękły — milcz i tego pana którego kochasz nie wiedź na pokuszenie aby głową nie przypłacił jeszcze waszego szaleństwa.
— Wy bo — mówił stary — aby wam nowe sitko na kołku powiesić, aby coraz nowy pan, a taki coby wszystkim cugli popuścił. Ej, Mieszko na was dobry jest, bo żelazną rękę ma, a wam takiéj trzeba — E! milcz!
I podąsał się Scibor, Staszek zmilczał, ale sposępniał.
W tém około okienniczki coś zaszeleściało. Jeszcze oba na siebie patrząc, milczeli, gdy z podziwieniem starego, drzwi się otwarły i Jagna co na oczy Stacha widzieć nie chciała, weszła do izby nagle.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.