Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Zdumiał się niepomału ojciec ujrzawszy ją, ale więcéj jeszcze widokiem dziewczęcia zdziwiony był Stach, który zmięszany w ciemny kąt cofać się począł. Srom mu na twarz wystąpił.
Jagna weszła śmiało. Strój trochę zmieniła poranny, kosy puściwszy na ramiona, na koszulę wdziawszy krótki jedwabny przyodziewek z rękawami rozprutemi długiemi. Jakby się jéj zachciało być piękną, występowała z główką raźnie do góry podniesioną i rumieńcem na dumnéj twarzyczce, bystro oczyma rzucając do koła.
Padły one naprzód na chłopca, który się w ciemny kąt zasunął, potém na ojca, przypatrującego się jéj z uśmiechem dziwnym, na pół szyderskim.
— Gości macie, — rzekła do niego — toć by przyjąć potrzeba, a jam wasza gospodyni. Każecie podać jadło i napój?!
Staszek ciągle jeszcze nie występował, stary wskazał nań ręką.
— Gościa tego albo znasz lub nie, Jagno.
Stach prędko mu przerwał.
— A skądżeby Zabor z Przegaja mógł być znajomym!!
Dziewczę się uśmiechnęło jakoś żartobliwie, gniewu już ani wstrętu takiego jaki zrana dla Stacha z Konar okazywała, widać po niéj nie było — przypatrywała mu się śmiało.
Zabor z Przegaja, czy kto tamkolwiekbądź — odezwała się, — chleba i napoju potrzebuje. Możeby wstyd było gdyby głodnym ztąd odchodził.
Zwróciła się zwolna, a Stach za nią ciekawemi powiódł oczyma.
Gdy wyszła, Ścibor dziwnie uśmiechnął się sam do siebie, znać pomyślawszy — otóż niewieście dąsy i gniewy. Z rana go wieszała i ścinała, a teraz mu się uśmiechać i karmić gotowa! Wierz że tu babom!
Potrząsł głową i spytał.
— Widziałeś ty dawniéj Jagnę? poznałbyś ją?
— Dzieckiem może ją najrzałem kiedy, — rzekł Stach — alem nie pamiętał. Urosła na panią.
— I czas by jéj nią być — dodał Ścibor, — a no niechce. Zalecało się wielu, a ta dzika koza pana nad sobą cierpieć nie chce.
— Przecież prędzéj, późniéj ktoś ją weźmie — odparł Stach.
Scibor westchnął.
— Jeżeli się ona wziąć da komu!
Mówili jeszcze, gdy drzwi się otworzyły znowu i stara sługa, a za nią dziewczęta jednako poodziewane chędogo, poczęły iść misy niosąc, dzbany i ręczniki, a wszystko co do jedzenia było potrzebne.
Ścibor nie wstawał, więc mu ławę przystawiono tak do nizkiego łoża, aby mógł na niéj wygodnie pożywać. Resztę mis i dzbanów porozstawiano na stole, a Jagna pierwsza dając znak ręką gościowi aby usiadł, miejsce zabrała.
Znak ten łaski mocno zdziwił Ścibora, nie mógł strzymać, aby uśmiechem córce nie okazać, jak był rad jéj postanowieniu. Zrozumiawszy to piękna Jagna, pogardliwie podniosła usteczka, tymczasem rączki myjąc i ręcznikiem je ocierając, co téż i Stach, wedle zwyczaju ówczesnego zrobić musiał.
Siedli na przeciw siebie, gość na nią jak w tęczę patrzał. Dziewki takiéj jako żyw nie widział, bo pod te czasy mało było podobnych; niewiasty słuchały, nie rozkazywały, a choć która władzę miała, kryła się z nią jak ze zbrodnią. I nie mówiły one wiele z obcemi, oczyma więcéj niż usty rozmawiając a aż nadto wiele niemi wypowiadać umiały.
— Dużoście podobno świata widzieli? — odezwała się Jagna, na pół rozogniona, pół obojętna, nie pomyślawszy o tém iż się zdradza z podsłuchanéj rozmowy.
Stach zdziwił się pytaniu.
— Rycerska to rzecz, — odparł — po świecie się włóczyć, gdy wojny niema, innych wszelakich przygód szukając. Spokojnie siedzieć starym się tylko godzi, ci się wysłużyli.
Jagna popatrzała nań szydersko.
— Juści téż rycerzowi włodarzować nie przystoi, miejsce jego w wojsku i przy dworze. A wy, pozwolicie spytać, komu służycie?
Stach się zmięszał, ale wnet odzyskał przytomność.
— Bywało się różnie, — odezwał śmieléj — a teraz, teraz jestem sam, niewiem dokąd się obrócę. Jest dworów dosyć...
— A no, — odparła żywo Jagna — prosta rzecz zdaje się do swojego pana iść, który ziemią rządzi, do swego księcia.
— Tak, to mnie by przystało ku Mieczysławowi służyć — rzekł Stach — a ja do tego serca niemam.
— To ziemia wasza pod krakowskim księciem? — zapytała.
Stach nic nie odpowiedział, zajęty był wrzekomo jedzeniem i pytanie puścił mimo uszu; zagadując że na Rusi w tym roku o wojnie słychać nie było.
— Tam ona prawie zawsze trwa, jak zapamiętam — wtrącił Scibor. — Kniaziowie się z sobą swarzą, biją, jedni drugich zrzucają nieustannie. Było tak za Chrobrego, za Szczodrego, a od tych czasów bodaj nie gorzéj jeszcze.
Byleśmy i my — dodał cicho — na Rusinów się nie zapatrzyli, bo to przykład nie do rzeczy.
Od śmierci Krzywoustego i u nas nie ma bo pokoju — a już by go czas mieć.
Stach spojrzał, twarz Scibora sposępniała.
— Miłościwy panie, — odparł po chwili, — pokoju pono pod te czasy nigdzie nie szukać ni znaleźć. W Niemczech nie lepiéj, choć tam cesarze zwierzchnią moc mają, nie inaczéj i na południu około papieża rzymskiego, boć życie to wojna! tak już Bóg przeznaczył!
Stary zamruczał coś niewyraźnie, unikając sporu, Jagna niecierpliwie to na niego to na Stacha patrzała. Coś jéj było nie po myśli. Stach rozmawiając więcéj oczyma biegał ku dziewczęciu, niż pilnował tego o czém prawił. Ile razy wzrok jego trochę natarczywszy spostrzegła Jagna, zżymała się i minę stroiła dumną a groźną, dając mu poznać, że czytania w swéj twarzy nie rada była dopuścić. Stach mało zważał na to.
Siedzieli tak jeszcze u stołu, bo miski ciągle podawano, a podróżny jadł i pił zdrowo po długim poście, gdy Jagna ledwie czego dotknęła; — aż w podwórzu pod oknami szmer, gwar i ruch budzić się począł. Baczne ucho dziewczęcia poznało może zkąd to pochodziło, bo zaraz rzuciwszy jedzenie, pilniéj się przysłuchiwać zaczęło. I Scibor téż ku oknu obrócił głowę, a psy które tam na kości czatowały pod niém, choć nie odstąpiwszy z miejsca, coraz to zwracały pyski i groźno ujadając, poszczekiwały ku wrotom.
Ojciec i córka spojrzeli ku sobie, jakby pytając co to znaczyć miało.
Gwar ten niezrozumiały coraz wzrastał. Szło to widocznie kędyś od wałów i bramy, a w podwórzach się tylko odbijało. Ludzie spór jakiś żwawo wiedli. Niekiedy dziki głos krzykliwy, nakazujący, wysilony, gniewny zdala dochodził.
Brwi Jagny coraz się mocniéj marszczyły. Gdyby byli sami, pewnie by skoczyła zaraz dowiedzieć się co się tam u wrót działo, uczynić porządek, wydać rozkazy; w obec człowieka cudzego wstydziła się pewnie zająć męzką sprawą. Czekała więc niecierpliwie aż znać dadzą. Scibor się zżymał niespokojny.
Nie było zwyczaju w Sciborzycach, aby lud na gródku będący tak się z sobą sam ujadał, umiano go trzymać w karności i porządku.
Łatwo więc było odgadnąć, że przyczyna wrzawy z zewnątrz pochodzić musiała.
— A kież tam licho kaszy jakiéjś nawarzyło? — odezwał się z prosta Scibor do córki. — Co się tam za łby biorą, czy co?
Ruszyła Jagna ramionami i chciała już wstawać, iść, ale gość się zerwał z ławy prędko aby ją wyręczyć.
— Jeśli mi dozwolicie, pójdę się dowiem — rzekł, patrząc na Scibora.
Nikt nie bronił, skoczył więc za próg Stach, i słychać było, jak kilka słów zamieniwszy na podsieniu z ludźmi, pobiegł ku wałom i bramie.
Dosyć obojętna, zadumana Jagna podparłszy się na stole, na ojca patrzała, który brwi zmarszczył i ku oknu wyzierał.
— Cóż Stach, — rzekł potém do córki — nie tak ci coś krzyw jak zrazu był? — I rozśmiał się Scibor do niej. — Chłopak przystojny, i zaprawdę, choć zawinił raz, szkoda by go było ćwiertować.
Jagna wzgardliwie wykrzywiła usta i krótko zbyła ojca.
— Juści gościa trzeba przyjąć, choć pewniebym innego wolała, bo nie mogę patrzeć na tę rękę, co się na pana targnęła.
Scibor zmilczał, przysłuchiwali się znowu, gdy weszła stara mamka Jagny i w progu stanęła. Ku niéj się dziewczę zwróciło.
— Co tam u was?
— U nas nic, — odpowiedziała stara. — Za wrotami jacyś ludzie z odźwiernym się swarzą. Książęcy urzędnik, czy coś — dodała.
— Naszego księcia Kazimierza? — zawołała z oczyma zaognionemi nagle zrywając się Jagna, jakby już biedz chciała.
— Nie wiem czyj, a no urzędnik! — odparła starucha, zabierając misy opróżnione. Łają strasznie!
W tém i nadbiegającego Stacha posłyszano, który na próg wpadł z twarzą płomienistą, gniewny i zburzony.
— Co każecie robić, nie wiem — zawołał zwracając się do Scibora. — Urzędnik z Krakowa, bodaj sam ten Kietlicz Mieczysławowy, z dużą ludzi kupą, prowadzi jakichś pobranych winnych i niewinnych kmieciów, osadników i czerń po drogach połapaną i przewodu się domaga od was. Słusznie mu się ludzie opierają.
Juści przewód swoim zakon dawać nakazuje, ale Mieczysławowym z krakowskiéj ziemi, co tu w cudzem księstwie plądrują, nie macie obowiązku.
Jagnie brwi się ściągnęły gniewnie.
— A co im do nas, co nam do nich! — wybuchnęła.
Scibor milczał.
— Grożą, że gwałtem konie zabiorą i ludzi popędzą — dodał Stach.
Spuściwszy głowę stary zafrasowany, nie odpowiedział jeszcze. Nierychło podniósł oczy i westchnął.
— Jak się tu opierać i prawa szukać, — rzekł smutnie. — Niech ich licho porwie! gotowi gwałt uczynić jaki! Odczepnego ich zbyć, konie dać, a niech idą do...
— Ależ to nie ich ziemia! — zakrzyczała Jagna.
— Będziesz że z niemi wojnę prowadziła? — rzekł stary. — Ich ziemia czy nie, krakowski książę zwierzchnią władzę ma, a choćby jéj nie miał, gniewać go — źle. Nie daleko granica, mścić się będą, spokoju nie dadzą!
Ręką zamachnął.
— Kat ich bierz!
— To musi być Kietlicz sam, — mówił Stach, — bo bardzo zuchwale pod bramą stojąc, włamaniem się grozi. A nie tylko przewodu chce, ale ukarania tych, co mu go odmówili. Dobija się, jakby moc i prawo miał!
Sciborowi ręce się aż załamały z niepokoju i trwogi, czuł się słabym. Jagnie piersi się podnosiły gniewem, usta drżały.
— Precz by go odegnać zuchwalca — zawołała. — To ziemia księcia Kaźmierza, on tu żadnego prawa nie ma. Gródka przecie siłą nie weźmie, a da mu się raz posłuch i przewód, nie będzie od niego spokoju.
Stary podsłuchawszy to, aż się rzucił.
— Jagno ty, sokolicho drapieżna! — zawołał do niéj, ty byś ciągle wojowała! Tobie się było mężem rodzić, idź do swéj izby! Ja spokój mieć chcę, niechaj go wpuszczą, niech nakarmią, ktoby kolwiek był, ugłaskać go lepiéj.
Oburzone dziewczę, posłyszawszy ten rozkaz, rzuciło się, jakby chciało mu opierać, potém spojrzało na Stacha, pomyślało, i na ojca z wymówką popatrzywszy milczącą, wybiegło precz, trzaskając drzwiami.
— Stachu mój! — odezwał się Scibor głosem słabym, — opatrzność cię tu dziś nadała. Choć obcy, idź proszę, każ im wrota otworzyć, przyprowadź go tu, juści z nim radę damy. Zadzierać się nie chcę.
Stach się trochę zawahał.
— Idź, idź, — powtórzył Scibor. — Wrzasku nie znoszę, trzeba skończyć z niemi, puść go tu do mnie i sam z nim powracaj.
Nie było sposobu opierać się staremu, choć Stach wolałby był dziewczyny posłuchać i Kietlicza tego za bramą zostawić, musiał spełnić rozkaz starego, który więcéj już nie mówiąc, rękami dawał mu znaki aby pośpieszał, bo gwar i wrzawa coraz rosły.
Wyszedł więc. W podwórzach wszystko co żyło na grodzisku, mężczyźni i niewiasty powybiegali z zakątów, psy ujadały biegnąc ku wrotom i okopom, ludzie postraszeni, to przypadali do tynów aby spojrzeć za wały, to się od nich cofali tłumnie. Zdala hałas, krzyki i bicie drągami we wrota nieustannie słychać było.
Zobaczywszy biegnącego Stacha, wszyscy ku niemu się skupiać zaczęli, domyślając się że musiał iść z pańskim rozkazem.
Dziwiło ich że Jagny, która zwykła była pierwsza zawsze pośpieszyć gdzie powstał niepokój, dotąd niewidzieli. Jagna gniewna na ojca, na siebie, na Stacha, rzuciła się na posłanie w swéj świetlicy i co znalazła pod ręką, miotała bezmyślnie o ziemię. — Oburzało ją że ojciec ulegał. Dumne dziewczę byłoby wolało, bądź co bądź, strzałami napastników od wrót odegnać, niż taką powolnością uzuchwalić.
Gdy Stach przypadł z rozkazem aby wrota otwierano, ludzie już przy nich zajątrzeni łajaniem do oporu się zabierali. Słowo pańskie zamknęło im usta, mrucząc zaczęto ciężkie drągi odwalać i wrota otwierać.
Tuż pod niemi stał na koniu pianą okrytym, mężczyzna krępy, czarny, którego długie czarne włosy kręcone wiatr rozwiewał. Twarz mu się czerwieniła od gniewu, a że brzydkim był, jeszcze go zapamiętałość czyniła straszniejszym.
Stach poznał w nim zaraz tego, którego się domyślał, prawą rękę księcia Mieczysława, osławionego jego doradźcę, owego Henryka z Kietlic od Budziszyna, któremu naówczas przypisywano wszystko co książę poczynał i o straszne kraju uciemiężanie obwiniano.
Obcy ten człek, najbliższy osoby księcia krakowskiego, znienawidzony przez panów duchownych, ziemian i rycerstwo, najmniéj o to dbał.
Wejrzawszy nań, widać było w silnym, jak żubr zbudowanym, z krótką szyją, głową dużą, oczyma wypukłemi, patrzącemi groźno, żywych ruchów i szorstkiéj mowy człowieku, takiego, co nienawykł ulegać nikomu a wszystkich gotów był łamać, bo czuł potężną opiekę nad sobą. Sługa to był, któremu pańska moc dawała zuchwalstwo bez miary.
Trząsł się cały z gniewu gdy mu nareszcie wrota otwarto i Stacha ujrzał przed sobą. Spiął zaraz konia i jak burza wpadł na podwórze, klnąc głośno. Tuż za nim tłoczyło się kilkudziesięciu zbrojnych, a w pośrodku między ich końmi postrzegł Stach znaczną kupę ludzi, starców, ziemian poważnych, kmieci, razem z parobkami i pastuchy pomięszanych, powiązanych łykami, rozwścieczonych lub wylękłych. Ludzie Kietliczowi batami ich gnali i popędzali z sobą, końmi ściskając i napierając.
Wszystko to za wjeżdżającym we wrota Kietliczem wpadło w podwórze jak do domu, natychmiast z koni zsiadając i zabierając się tu obozować, nie spytawszy nikogo.
Kietlicz tymczasem ledwie na Stacha spojrzawszy z ukosa, popędził do dworca. Ten musiał biegiem go dognać, aby razem z nim stanąć jak chciał stary. Kietlicz z koniem wpadł aż w podsienie, tu dopiero z niego skoczył, a że nikogo nie znalazł oprócz staréj baby w progu, spokojnie mu się przypatrującéj, krzykliwie wołać zaczął, domagając się gospodarza.
Stara, wcale nie przestraszona tym wrzaskiem głową trzęsąc, rzekła mu spokojnie.
— Pan nasz z łoża nie wstaje, ani nawet dla księdza, słabuje od dawna.
Widząc że nikt mu nie wskazuje drogi, Kietlicz począł ją sobie sam torować do wnętrza, rzucił się do jednych drzwi, które do czeladnéj prowadziły, spostrzegł błąd, zwrócił się i zobaczył dopiero Stacha, który właśnie nadchodził.
— Gdzież ten wasz władyka? — krzyknął głosem zachrypłym — gdzie?
Stach, choć go złość brała i krew mu na twarz występowała, udał bardzo spokojnego.
— Władyka to nie mój, — odparł — bom ja tu gość jak i wy! Nie krzyczcie tak, bo stary słaby jest i nie znosi wrzasku.
— Słaby, a choćby i zdychał! — przerwał Kietlicz — a co mi to? Ja posłuchu wymagam! Wy tu ze mną wojnę prowadzić myślicie hę! a wiecie z kim!
— Hej no, hej! ktoś kolwiek jest, ciszéj! — odparł Stach, — toż nie w zdobytym grodzie jesteście a na ziemi pana Kaźmierzowéj, przystałoby tak głosu nie podnosić...
Kietlicz poskoczył ku niemu, mierząc go od stóp do głów iskrzącemi oczyma.
— Cóż ty, ty jakiś, będziesz mnie tu uczył? ty, mnie? Jam tu z ramienia pana, który i nad Kaźmierzem waszym jest i nad wszystkiemi! Rozumiesz?
Już się kłótnia na dobre miała zawiązać, bo Stach ustępować nie myślał, gdy drugie drzwi się otworzyły i wylękły tym hałasem Scibor o dwu kulach powoli się wlokąc, wystąpił sam, przygarbiony, wpół złamany, z włosy siwemi i brodą okrywającą mu piersi obnażone. Widok starca zgrzybiałego, drżącego, niedołężnego, na chwilkę opamiętał Kietlicza nieco. Gniew jego nie ustał, ale nieco złagodniał. Rzuciwszy Stacha, wprost poszedł na starego.
— To wyście tu władyka! — zawołał do niego — wy! A dobry u was ład i posłuch dla książęcych urzędników. Wiecie ktom jest?
Stary podniósł ku niemu głowę, któréj usta bezzębne, otwarte, z wargami drżącémi i zbielałe oczy wyrażały więcéj zdumienia niż postrachu.
Nie czekając odpowiedzi Kietlicz, krzyczał ciągle.
— Najwyższego pana Mieczysława krakowskiego jestem pierwszym urzędnikiem! Ho! ho! słyszeliście pewnie o mnie, bom ja się nie jednemu dał we znaki i żartów nie ma ze mną. Tu mi w waszych włościach ludzie przewodu odmawiają, u wrót mi każą stać! Cóż to ty pan jesteś udzielny? Co to władzy książęcéj nie znasz nad sobą? Coś ty za jeden? co?
Na to zuchwałe pytanie w niedołężnym starcu poruszyła się żółć, podniósłszy głowę znów, oczyma go zmierzył.
— Coś ty za jeden? — powtórzył Kietlicz.
— Jam Krzywoustego wojewoda — odparł poważnie i spokojnie Scibor. — Choć byście byli pańskim urzędnikiem, siwy włos powinniście szanować!
Zamilkł jakoś Kietlicz, ale gdy stary, któremu na nogach dłużéj ustać było ciężko, do izby się nazad zawrócił, aby na łożu ledz znowu, napastnik jak stał w hełmie z biczem w ręku wpadł za nim.
— Słyszysz ty stary, choćby i wojewoda nieboszczyka, sam na pół trup, żeby mi przewód był, owies i siano dla koni, strawa natychmiast dla ludzi, a na tych co mi się opierać śmieli kara w moich oczach, chłosta i ciemnica.
Scibor, który był legł już dysząc mocno ze wzruszenia i ręką piersi cisnąc, zrazu odpowiedzieć nie mógł. Zmierzył stojącego przed sobą oczyma raz jeszcze i Stachowi ręką dał znak.
— Dać mu co chce! na gwałt rady nie ma, i niechaj mi idzie ztąd!
Jakby nierozumiejąc tego, Kietlicz się nie ruszał. Spojrzał po izbie, zobaczył na stole pozostałe misy i dzbany, nie pytając przystąpił ku nim, nalał sobie kubek i wychylił go chciwie.
Niegościnnie przyjęty, niezważając na to że mu precz iść kazano, na ławę się rzucił. Milczenie groźne trwało chwilę. Drzwi stały otworem, za niemi włodarz Scibora Domuch, czekał na rozkazy drżący. Stary się ku niemu zwrócił.
— Domuch! dawaj im co chcą, niech żrą i idą ztąd! Przewód nakazać zaraz. Słyszysz! Wojować z niemi nie będę, niech mi długo na karku nie ciężą i idą precz zkąd przyszli! Ze dworu przewód wybrać dla pośpiechu, bo do wsi daleko, a tam już ludzi porozpędzać musieli.
— Spędzić mi ich na powrót zaraz — krzyknął Kietlicz, — żeby mi te psy w oczach moich chłostę wzięły!
Scibor twarz ku niemu zwrócił.
— Tego nie będzie — rzekł — tego nie dam! Czyń sobie co chcesz. Masz swój przewód i strawę, ruszajże jakoś przyszedł.
W głosie starca było coś nakazującego, groźnego, czemu się oprzéć było trudno. Kietlicz się rozśmiał szydersko i począł jakby sam do siebie, rozpierając się na ławie.
— Oh! oh! myślicie sobie poczynać z nami, tak jakoście z dawnemi swemi pany czynili! Ale mój pan inny! Sprawa nie z Włodzisławem, nie z Kudrawym? My wam pokażemy, kto tu ma prawo życia i śmierci, nakazu i posłuchu!! u mnie ziemianin, kmieć, klecha, rab wszystko jedno, nie patrzę ja kto on! Łby polecą! Dopiero się nauczycie pana szanować. Mieszko was i panów duchownych rozumu nauczy! nauczy! Zobaczycie...
Wy tu mi śpiewacie, żem ja na Kaźmierzowéj ziemi, mnie i pana mojego tak dobrze Kaźmierz jako i ty i wszyscy, wszędzie słuchać musicie. Jeden tu pan i więcéj ich nie będzie. Nieznamy ani biskupów, ani wojewodów, ani żupanów, gdy nieposłuszni są.
Chcecie kaźni, będzie kaźń, będzie, taka jakiéj nie bywało za książęcych braci. Ze skóry was drzeć, kołem tłuc, wieszać i ścinać będziemy, aż się rozumu nauczycie i ładu!
To mówiąc, pięść z biczem podniósłszy, zdał się nim grozić staremu.
Na ten wybuch gniewu Kietliczowi nikt nie odpowiedział. Znikł tylko zaraz Domuch, a Stach naprzeciw siedzącego stanąwszy o ścianę sparty, słuchał go milcząc z miną szyderską, wyzywającą, tak że ona gniew w nim jeszcze rozżarzać musiała.
Zdawał się mówić mu oczyma.
— A no, a no, pozwól sobie, nic nie kosztuje, pleć!
Scibor leżący na swém posłaniu, ręką głowę podparłszy zadumał się, twarz jego bladła, czoło się zasnuwało marszczkami.
Kietlicz kubek po kubku wychylał, nie pytając ni dziękując, wreszcie chléb łamać począł i reszty mięsa z misy wyciągać, nie troszcząc się o gospodarza.
Stara gospodyni, która na to z za drzwi otwartych ciągle patrzała, położyła temu koniec śmiało do izby wszedłszy i zabierając z przed siedzącego dzbanek, kubki i misy.
Nikt się do niego nie odezwał, nikt go przebłagać nie myślał, więc coraz mocniéj sierdził.
— Ufajcie w to, żeście Kaźmierzowi! — począł rychocząc ze złością po chwili. — No to się jemu poskarżcie! Niechaj probuje zadrzéć się z naszym panem. A no? może mybyśmy temu i radzi byli.
Dosyć już tego ziemiańskiego i książęcego gospodarstwa, czas na inne. My wam pokażemy co ład, co zakon i co kaźnia!
Znów tedy pięść z biczyskiem do góry podniósłszy na Scibora patrzał uparcie, który milczał, to na Stacha stojącego z miną drwiącą... Nie odpowiadali mu... Nie było tu już co robić, powstał z ławy gburowato, stół popychając przed siebie, pasa ociągnął, hełmu poprawił, obejrzał się do koła, plunął ze złości i wyszedł.
Drzwi się natychmiast za nim zamknęły.
We dworze nie mając już co poczynać, poszedł zwolna w podwórze do swoich ludzi rozłożonych tu taborem, chciwie pożerających strawę, którą im w necułkach i wiadrach dostarczano. W pośrodku tych rozpasanych siepaczy, kupka więźniów po drodze pochwyconych leżała na ziemi, ponakrywawszy głowy, twarzami do murawy, spoczywając i jakby nie słysząc zmagania się, łajania, szyderstw i wyzywań, któremi ich jątrzyć chciano. Jeńcom tym nie dano ani jeść ani pić, gdy Domuch przez litość przynieść i dla nich kazał strawę, żołnierstwo ją śmiejąc się pomiędzy siebie rozchwyciło, a potém kośćmi na powiązanych jak na psy rzucali, wołając że im i to nadto dobre.
A więźniowie, jak można było miarkować z odzieży i twarzy, byli w większéj części ludzie dostatni, pod różnemi pozorami z domów pobrani, na gościńcach pochwytani, którzy wiedzieli czego się mieli spodziewać, dostawszy Kietliczowi w ręce. Nikt z nich cały nie wyszedł.
Gbur ów, niemogąc się dłużéj nad Sciborem znęcać, bo mu ten ani odpowiadał nawet, poszedł się mścić na więźniach swoich. Smagał ich szyderstwy i groźbami.
— Dam ja wam dobrą gościnę w Krakowie, dam, dam! Popamiętacie pana i mnie, który z was z całą skórą wyjdzie i ze łbem na karku, będzie do śmierci pamiętał że był w moich łapach!
Drużyna pana Kietliczowa, za każdym takim wykrzykiem, wtórowała mu śmiechem pijanym. Niektórzy leżących na ziemi więźniów oszczepami żgali, wołając.
— A no! nie spijta! słuchajta! kiedy pan gada!
Kietlicz szukał może powodu aby się nad którym mógł pastwić, chciał wywołać jakie rozpaczliwe z nich słowo, ale biedota owa głowy poukrywawszy milczała.
Poczęło się tedy rzucanie a groźby na włodarza Domucha, aby dawał, a dawał coraz więcéj, strawy, mięsa, napoju, owsa, obroków.
Gdy wreszcie konie i wozy do przewodu z szop prowadzić poczęto, aby się zbyć ich, Kietlicz wpadł między nie i począł wybredzać, aby mu innych, lepszych szkap i powózek dostarczano.
Przykazanie było od Scibora, by się ich zbyć jako bądź, więc ściągano i prowadzono co chcieli, w pośród wrzawy, kłótni i śmiechów. Kietlicza który był za pan brat z księciem najwyższym, wzgardliwe to przyjęcie w Sciborzycach bolało... Nie przełamano się z nim nawet chlebem, nie chciano gniewów przebłagać, zbył się go stary jak napastnika. Kietlicz nie mogąc się mścić na gospodarzu, gniew spędzał na jego czeladzi, głośno przeciw jéj panu odzywając się ze złością i pogardą.
Czeladź téż ujmować się nie mogła, ale zębami zgrzytała.
Dzień już był w drugiéj połowie, gdy nareszcie wszystko do wyjazdu stanęło pogotowiu. Więźniów na wozy powciągano po dwu i po trzech powiązawszy razem plecami do siebie, gromada Kietliczowa na konie siadać zaczęła, wiadra i necułki próżne porozbijawszy umyślnie. Pańskiego konia już podprowadzono. Nie było pozoru gościć się dłużéj, a Kietliczowi z tak małym zyskiem precz się odjeżdżać nie chciało. Już na konia siadać miał, gdy coś sobie pomyślawszy, nazad pode dwór zawrócił.
W czasie gdy tak w podwórzach gospodarowano, Stach na czatach stał, nie wiedząc co czynić, choć mu krew w żyłach kipiała przeciwko napastnikowi.
Do pilnującego progu wybiegła Jagna z twarzą zapłonioną gniewem.
— Do ojca mi go więcéj nie puszczajcie! — zawołała i znikła.
Rozkaz ten odebrawszy, Stach gotował go się spełnić bądź co bądź i pierwsze drzwi zasunąwszy, stanął u nich na straży z rękami złożonemi. Kietlicz, któremu do głowy przyszło, pewnie jeszcze pieniężną karę ściągnąć za odmówienie przewodu, gdy podbiegł ku dworowi, zastał Stacha u progu.
Spojrzał nań wskazując na drzwi.
— Do władyki chcę! otwierać! — zawołał nakazująco.
— Nie pójdziecie do niego, bo i tak chory już leży — odparł Stach.
— A wy mi tu stawić opór będziecie! hę! — krzyknął Kietlicz.
— Tak mi polecono, nie puszczę — rzekł Stach, rozkrzyżowując się we drzwiach.
Kietlicz porwawszy za rękę stojącego, chciał go na stronę odepchnąć, ale trafił na równą swojéj siłę. Stach ani drgnął, nie łatwo go było ruszyć lada komu. Oparłszy się plecami o drzwi, nogi mocno wbiwszy w ziemię — stał jak mur. Szarpnął go Kietlicz raz i drugi nadaremnie i opór znalazłszy niespodziany, przyskoczył, oburącz go chwytając, aby odrzucić na stronę. Gniew obu dodawał siły. Kietlicz miał jéj dosyć, ale Stach bronił się dzielnie, pchnął go w piersi, aż odskoczył na nogach się zachwiawszy.
Wrzasnął natychmiast na swych ludzi.
— Sam do mnie! Bereza! Tyś co za jeden?
— Ktom jest, tom jest — zawołał Stach gniewnie — nieustąpię ci!
— Ty, mnie się myślisz opierać! — miotając się krzyknął Kietlicz — ty! ja cię nauczę!
I ku swoim zwróciwszy się coraz głośniéj wrzeszczał.
— Bereza! sam do mnie!
Bereza, chłop straszny i trzech innych najsilniejszych z orszaku Kietliczowego już biegli mu w pomoc. Walczyć z niemi jednemu było niepodobieństwem. Zbladła twarz Stachowi, zaciął usta, nieustępował. Siepacze nadbiegli i runęli na niego.
— Wziąć tego ptaszka i związać! — krzyknął Kietlicz — rozmówimy się z nim w Krakowie!
— Ziemianin jestem wolny! — zawołał Stach.
— A choćbyś i Kniaziem był! — zaryczał Kietlicz — ja na was wszystkich uzdy nałożę.
Po chwili krótkiéj namysłu Stach, spuściwszy głowę, gdy Kietliczowa służba nań padła, nie mówiąc słowa, dał się jéj ująć. Zdala stała jego czeladź wylękła i podburzona, jakby chciała stanąć w pańskiéj obronie, Stach nie broniąc się już, krzyknął do swych ludzi.
— Wy z końmi ruszajcie za mną!
Spokój ten zmięszał trochę napastnika, ale cofać co rozkazał nie chciał, wstyd mu było. Wiedział że nieznanego sobie ziemianina z pocztem jadącego chwycił, niesprawiedliwéj opierającego się napaści; nie zgrzeszył on tak dalece, aby go za to srodze karać można, Kietlicz byłby go zwolnił gdyby się prosił, milczącemu nie mógł przepuścić.
— Wiązać go! — powtórzył — w Krakowie się z nim rozgadamy.
Drzwi od mieszkania Scibora stały tymczasem ze środka zamknięte, Kietlicz przypadł do nich ze złością, uderzył parę razy, nie odzywał się nikt, nie myślano otwierać.
Ciupnął w nie jeszcze raz mieczem i splunął.
— Licho na was, z dziadami nie będę wojny prowadził. Na koń! a tego — wskazał na Stacha, — związać mi dobrze i z innemi niech rusza do Krakowa.
To mówiąc odszedł ode drzwi, rozkazując sobie konia podprowadzić, klnąc i łając jeszcze siadł nań i popędził ku wrotom.
Cała gromada jego wnet na konie swe wspinać się zaczęła, wozy popędzając przed sobą, na których już więźniowie leżeli.
Ciury te po drodze jeszcze chwytając co napadły, kury, świnie, gęsi, ze śmiechem uwożąc te łupy zwolna wrotami nazad wyciągnęły na podzamcze, odgrażając się odźwiernemu stojącemu w bramie którego kilku kijami poczęstowało, że im zrazu wrót niechciał otwierać.
Za ostatnim z Kietliczowych oprawców zaparły się wrota natychmiast i orszak nie odciągnął jeszcze, gdy czując się bezpiecznemi ludzie zamkowi powybiegali nad wrota i na wały, od psów i zbójów łając wściekle odjeżdżających, którzy im zdala pięści pokazywali. Kilka kamieni nawet świsnęło w powietrzu za odjeżdżającemi i padło na gościńcu.
W téjże chwili otwarły się drzwi dworu i Jagna z włosami rozpuszczonemi, z załamanemi rękami, z bezsilnemi łzami na gniewem zarumienionych policzkach, wypadła trzymając toporek w ręku. Dłużéj by już była wytrzymać nie mogła.
Postawszy chwilę na progu, zawróciła do ojca. Scibor leżał oburącz głowę trzymając w dłoniach, podniósł ku niéj wejrzenie i uląkł się wyrazu jaki na jéj twarzy zobaczył.
— Jagno! Jagno ty moja! nie złość się nadaremnie, nie było na to rady! Stacha wzięto, słyszę, ale temu się nic nie stanie.
Ruszyła ramionami wzgardliwie.
— O Stacha tego mi nie chodzi, — zawołała — nie byłby mężczyzna żeby sobie nie dał rady, ale ty ojcze! ty! po coś im otwierać kazał? aby nam srom uczynili!
— Dziecko moje, — odparł Scibor — stary jestem, stary i niedołężny, gródka bronić nie mogłem, nie było czém.. Jutro by go Mieczysławowi najechali. Nastały takie czasy, dożyliśmy! głowę trzeba spuściwszy, uszy położywszy słuchać.
Jagna ręce sobie wyłamywała.
— A! nie! nie — wołała rzucając się — tak nie będzie, nie może być, ziemianie mu się nie dadzą, niewolnikami nie są. A dadzą się, no to warci być niemi.
Przeszła się po izbie, usta zaciskając, głowę unosząc, dysząc prędko, gniew czynił ją piękniejszą, niemal młodszą niż była. Oczy jaśniały blaskiem nadzwyczajnym, rumieńce krwią się tryskać zdawały, z pod maleńkich ust ząbki świeciły zacięte zgrzytaniem.
— O! tak się ostać nie może! — powtarzała ciągle.
Starzec ku niéj wyciągnął ramiona, przyklękła przy nim, pochwycił ją ściskać i pieścić.
— Cicho, ty sokolico drapieżna, cicho! niech się tam dzieje co chce! Dajcie mi choć umierać spokojnie, nie moja to sprawa a tych co żyć będą. Mnie aby cisza i pogoda.. Jagno! uspokój się!
Ale Jagnie łzy z oczów płynęły, upokorzenia swojego i ojcowskiego zapomnieć nie mogła; krzykliwy głos Kietlicza rozkazującego na gródku brzmiał, jéj w uszach i dreszcz ją przechodził.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.