Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

J. I. KRASZEWSKI.
POWIEŚCI HISTORYCZNE.
VIII.

STACH Z KONAR.
Powieść historyczna
z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego.

KRAKÓW.
Nakład Spółki wydawniczéj księgarzy w Warszawie.
Gebethner i Wolff.
Michał Glücksberg.
Maurycy Orgelbrand.
G. Sennewald.
Edward Wende.
1879.

KRAKÓW. — W DRUKARNI WŁ. L. ANCZYCA I SP.




Non enim adolescentularum inter musas collascivere choris, sed sacri senatus assistere tenemur suggestui; non umbratiles palustrium harundines, sed aureas patriae columnas, non pupas fictiles, sed veras patrum effigies de sinu oblivionis, de ebore antiquissimo iubemur excidere: immo divinae lampades lucis in arce Regia iubemur appendere et bellicis inter haec insudere tumultibus.


Mag. Vincentij Episcop. Cracov.
Chron Polonor. Prologus.


Panu Gustawowi
Baronowi Manteufflowi
w dowód przyjaźni i głębokiego szacunku
przesyła
Autor.
Drezno

26 Lipca 1878 r.

I.

Wiosna była i ranek wiosenny, majowy, taki, jakim Bóg tylko północne obdarza kraje płacąc im za długą zimę oczekiwania sennego.
Po ciepłych deszczach, słonecznemi przeplatanych uśmiechami, nabrzmiałe pączki otwierały się jakby rozmiłowane w promieniach jasnych, rozpościerały liście szeroko aby światło przeniknęło do ich głębi; z czarnych śmieci zimy wylatywały motyle ubarwione złotem i purpurą, muszki brzęczące i łuskami szmaragdowemi okryte żuczki, zrywające się do lotu skrzydłami jeszcze na wpół splątanemi snem śmierci.
Na wschodzie rumieniło się mające dopiero z pieluch chmurek różowych i mgły srebrzystéj rozpowić słońce; mrok rozkoszny ów oblewał ziemię, który już nie jest nocą, a dniem się nie stał jeszcze i czuć w nim nie zapadające zasłony ciemności, ale precz uchodzący sen ziemi.
Z ciszy głębokiéj, która panowała przed chwilą, szmerów tysiącem świat się rozśpiewywał do życia, chór ten poczęty przez muszki drobne skrzydły dzięcznemi, wzmagał się świergotem ptasząt, śpiewem ich i szumem rannéj lasów modlitwy, rósł w wielki chór uroczysty na powitanie słońca Bożego.
A tak było na świecie pięknie i miło, że chyba znużona starość mogła zaspać ranek taki. Kamienie nawet omszone zdawały się potniejąc od rosy, wracać na chwilę do straconego żywota. I woń płynęła we wtór pieśni taka jakaś niebiańska, nieokreślona, złożona z zapachów tysiąca, że się nie czuło czém była, a poiło tylko błogością jaką z sobą niosła.
Mięszały się w niéj oddechy pączków drzew, liści świeżych, kwiatów rozpękłych, zwilżonéj ziemi, parujących źródeł, unoszącéj się w powietrzu rosy i traw młodych i borów starych. Dobrze żyć było, oddychać, słuchać, czuć że się jest na tym świecie, który za chwilę ozłocić miało słońce. Król dnia jeszcze był nie wszedł na godowe gmachy, dwór jego poprzedzał pana. Biegły obłoczki zwrócone twarzą ozłoconą ku niemu, zwiastując go rozpostartemi skrzydły, sunęły się chmury rozbijając w biegu jak przelękłe majestatem pana, i mgły się rozpływały jak omdlałe z rozkoszy, w lazurach coraz silniejszéj nabierających barwy.
Na dole, na lasach, w nizinach, spał jeszcze poranek i było szaro a mroczno. W półcieniach tylko podnosiły się lasy sine, wyciągały łąki strojne wierzbami, strzelały gdzieniegdzie sterczące wysoko odwiecznych drzew wierzchołki z liści ogołocone. W górze stawało się coraz jaśniéj.
W tém z za obsłon wybiegł promień jak snop złoty, posypał światłością wierzchołki drzew, smugami jasnemi poprzerzynał łąki. Ziemia drgnęła od ognistego pocałunku.
Jakby na ten promień czekało wszystko, wnet żywiéj zadrgało, ozwało się głośniéj na ziemi co jeszcze drzemało ospałe przed chwilą.
Okolica była piękna a na pół dzika jeszcze, choć czuć w niéj już było człowieka i jego pracę. Opasywały ją lasy jak wały ciemne, lecz w głębie ich już się wdzierały polany od łąk zieleńsze ręką ludzką uprawne, tu i owdzie żółta drożyna biegła obok rzeki, przeskakiwała ją mostem z kłód grubych skleconym i sunęła wijąc się ku puszczom. Z pośrodka gęstych drzew po słupach dymów domyślać się było można osad ludzkich. Stada pasły się na wygonach, na wzgórzach gdzieniegdzie widniały dachy słomiane i chaty szare.
W pośrodku doliny małemi otoczonéj wzgórzami, jeszcze gąszczem porosłemi, u brzegu rzeczki, na pagórku nie zbyt podniosłym, ale wałami i ostrokołami obwiedzionym, widać było stary gródek, dość rozległy. Zdala z za okopów zielonych, podnosiła się tylko okrągła, przysadzista wieżyca z polnych kamieni, panująca nad okolicą. Gmachów co się z nią zrastały, za drzewy i wałami prawie widać nie było. Wyszczerbiony wierzch jéj nie miał dachu, sterczało tylko nad nią coś jak belki powiązane z sobą, nie okryte niczém.
Gródek ten zwał się Sciborzyce, a obszerne do koła włości należały do niego, i mało było żupanów w Sandomierskiéj ziemi nad Scibora ze Sciborzyc, starego już stuletniego może wojaka, co swe ostatnie walki z Krzywoustym odbywszy, złamany i posieczony przyszedł tu wieku swego dożywać, śmierci doczekiwać. Zgrzybiały rycerz nie ruszył się już z gniazda, a nie było go komu wyręczać, bo nie miał ino jedną córkę, żadnego syna, wszystko mu pomarło w pieluchach. Dziecięcia jedynego, choć je dawno czas było dać komuś, Scibor z domu nie puszczał, a do domu téż nie wpuścił ktoby mu usynowiony gospodarzył...
Kto temu był winien? czy piękna Jagna Sciborzanka, czy stary ojciec? mówiono różnie, nikt pono całéj prawdy nie wiedział, a kto ją znał, ten milczał. Ludzie obcy patrzali na tę dziewkę wielkiemi ciekawemi oczyma. — Było co bo patrzeć i wypatrzeć oczy — nikt jéj nie rozumiał.
Długo się na nią oglądając potrząsali głowami, ruszali ramiony, nie mówili już nic.
I oto tego poranku, ktoby był widział Jagnę, jak z pod strzechy się zawczasu wyrwawszy, nim słonko weszło, wybiegła na wał gródka, i stojąc na nim poglądała smutnie po okolicy, zdumiałby się pięknéj dziewce, nierozumiejąc co ją zbudziło i co ją pędziło.
Stała tak już dobrą chwilę na najwyższym cyplu wałów, wyszedłszy z pośrodka rosnących wewnątrz, u stóp jéj lip, świeżo rozpękniętych — stała patrząc w dal zadumana, piękna, posępna, nieodgadnięta.
Co ona tam widziała i na co patrzała, dla czego się zerwała tak rano? nikt z domowników nawet nie rozumiał. Ale ci byli nawykli do dziwactw pięknéj dziewczyny, któréj ojciec na wszystko pozwalał, co chciała. Ona tu sobie, jemu i wszystkim była panią. Czyniła co się jéj zamarzyło, mówiono, nie zawsze to coby młodemu przystało dziewczęciu, ale Scibor syna nie mając dozwalał jéj być taką jaką chciała. Chowało się to po śmierci matki dziko, samowolnie, pieszczono, a że w żyłach jéj jakaś bujna krew płynęła, trzepiotała się jako ptak co nie zna ino to co mu słońce, wiatr, pogoda i burza do główki napędzą.
Stała Jagna Sciborzanka na wysokim okopie sama jedna, dziwnie na ranek przystrojona, a taka piękna, jakby z gałęzi starych lip wyrosła Dziwożona. Dziewczę było wzrostu słusznego, rozkwitłe bujno, krew z mlekiem, twarz miała tylko opaloną nieco, oko czarne i śmiałe, brwi ruchome i łatwo biegające, w pośrodku których groźny marszczek czasem czoło przerzynał. Nosek mały rozdymał się różowemi jak u konia chrapkami, usta drobne dumnie ku górze były wzdęte, miały wyraz nadąsania i dobroci razem, a jak wiśnie różowe wyzywać się zdawały pocałunków. Cała była tak kształtna a tak silna, że mimo swéj piękności niewieściéj podobniejszą była z postawy i ruchu do młodzianka raczéj niż do pańskiego dziewczęcia.
Tego poranku miała na sobie białe gzło szyte wzorzysto na ramionach i piersi i przyodziewek sukienny krótki, a spódniczkę kraśną, szkarłatną złotem obramowaną, na nogach buciki ze spiczastemi nosami, pas szeroko obmotany aż pod pierś do góry podniesioną, kształtną i jak z kamienia wykutą. Ręce które z pod rękawów występowały, ogorzałe jak twarz, formy miały piękne, rozmiary drobne, a czuć w nich było jednak siłę; nóżka wystająca z pod spódniczki wyglądała niemal kopytkowato, tak była małą i garbatą. Kilka sznurów korali z bursztynów i szklannych pereł ciasno, jak pancerzem, białą jéj szyję obejmowały. Na głowie zamiast dziewiczego wianka, który dla dziewuch był w obyczaju, miała czapeczkę czerwoną, małą, zielonemi liśćmi do koła obwiedzioną.
Ślicznie jéj było w tym stroju, choć twarzyczkę miała zasępioną, a rozglądając się po okolicy, nie rozjaśniła jej uśmiechem. W oczach jakby łzą rozpłyniętą zwilżonych, smutek i niepokój znać było, do ust przylgnął ból jakiś stary, z którym się już zżyła. Stała, patrzała, oddychała, jakby jéj tam pod dachem powietrza było zabrakło, a tu go szukać musiała i chwytała spragniona.
Gdy tak patrzała zadumana, po za nią budziło się wszystko na gródku, piały na wyprzódki kury, gdakały kokosze, gruchały gołębie, rżały konie, bydło ryczało, beczały owieczki i czeladka ruszała się gwarno, a szmery i głosy przemykały po podwórcach, choć jeszcze wczesną dnia dobą stłumione.
Stary Scibor spał, więc podle dworu cicho stąpano, nie rozpuszczano głosu; bliżéj wałów, kędy o dziewce pańskiéj, już rozbudzonéj wiedziano, śmielej pomrukiwali ludzie.
Daremna to rzecz, choćby silną panią była niewiasta, nigdy jéj takiego posłuchu i poszanowania nie oddadzą ludzie, co najsłabszemu mężczyźnie. Jagny téż nie bardzo się czeladź obawiała, choć chwilami straszną być umiała i gniewy miewała męzkie.
Wiedziano o tém że gniew jej przychodził jak piorun, przechodził jak burza. Kochali ją ludzie więcéj niż się lękali, a litowali się bardziéj niż miłowali. Gdy ranku tego wybiegła nagle o brzasku na wały, dziewczęta i parobcy popatrzeli na nią, spojrzeli na siebie, głowami potrzęśli, nie mówiąc nic.
Stare baby po cichu zwały ją: „nawiedzoną“. Nikt jej dobrze nie rozumiał, dla tego znachorki myślały, że chyba kto czar w kolebce rzucił na nią, i wiele z nich utrzymywało, że trzeba było „odczynić urok“ aby dziewka do rozumu przyszła.
Nie bez przyczyny mówiły to staruchy, bo była jakby szaloną i nawiedzoną. A za drugi czar przyznać jéj było można, że ojca wojaka starego, który się nigdy niczego i nikogo nie uląkł, tak ona dziewucha sprawowała, iż dawał jéj czynić co sama chciała. Miała już Jagna jak liczyła ta co ją karmiła, dobrych lat dwa dziesiątki, panią była znacznych włości, starało się o nią ludzi możnych niewiedzieć ilu, a na wszystkich głową trzęsła i ramionami ruszała wzgardliwie — nie chciała nikogo.
To by jeszcze nie było nic, bo nawykła do samowoli, a włożywszy namitkę, i postrzygłszy kosy, jużby pana, wybrawszy go sobie, słuchać musiała, więc pod niewolę spieszyć się nie miała czego — ale żyła dziewczyna nie po niewieściemu.
Prząść len i szyć w krosnach i inne roboty niewieście umiała Jagna począć tak zręcznie jak mało która, gdy się do tego wzięła prędzéj jeszcze i piękniéj niż inna potrafiła, a no serca do tego nie miała. Zrobiwszy co, rzucała w kąt, na chwilę i to ją zabawiało, popatrzała potém, usta się jéj pogardliwie do góry podnosiły i więcéj już ani spojrzała. Za to męzkie zabawy, które dziewkom nie przystały, zdawała się woleć nad inne.
Siąść na konia, choćby dzikiego, hasać na nim pół dnia, wrócić zmęczonéj, często podrapanéj niczém dla niéj było. Na takie wyprawy ze psy, z sokołem przebierała się po męzku, stroiła dziwacznie, i aż się jéj oczy śmiały gdy z zamku w świat się puszczała. I to by jeszcze nie było nic, bo wiele naówczas niewiast miało męzkie upodoby, najgorzéj ze wszystkiego że się czasem Jagna, wyrwawszy z domu, porzucała czeladź, obłąkała swoich ludzi jakby umyślnie, przepadała bez wieści na dni kilka a zjawiała się potem z powrotem, jakby się jéj nic nie stało.
Gdy jéj potém wymówki czynili, ramionami ruszała i śmiała się pogardliwie odrzucając:
— Nic mi nie będzie!
Stare ojczysko już się z tém było oswoiło. Córka ta toć było jedno oko w jego głowie, cały świat, słonko i życie. W początkach Scibor z rozpaczy głową tłukł o ścianę, ludzi rozsyłał, nagrody obiecywał, narzekał, włosy sobie rwał, a no, jak się to człowiek i z najgorszem oswaja, potem już to znikanie dziecka tak go nie przerażało. Mruczał stary. — Już ona wié co czyni — niech tam sobie! Tyle jéj co poszaleje!
A gdy powracała to ją cisnął do piersi i płakał, póki mu się nie rozśmiała białemi ząbkami, nie pocałowała w czoło i nie poszeptała coś do ucha.
Scibor był już prawie zdziecinniał.
Za Krzywousta, gdy się nieustannie z Pomorzany ścierano, kędyś pod Santokiem pono, Scibor w głowę został ranny przez dzikiego człeka i legł na pobojowisku jak bez ducha, a nie ocucił się, aż gdy swoi grzebać trupy przyszedłszy, już go do kurhana wlekli by pochować. Gdy go rzucono o ziemię, zmysły jakoś odzyskał, długo potém chorzał, powróciło życie, ale sił już nie było. Odwieźli go do Sciborzyc, tam czeladź i córeczka a baby lekarki na chorego chuchały, że mu się i rany pogoiły i pamięć wróciła. Tylko na wojnę już iść nie było sposobu. O kijach dwu się włóczył i grzbiet miał przełamany. Dziewczę właśnie dorastało, miał ze szczebioczącéj ptaszyny pociechę, a choć i dawniéj Jagnę miłował bardzo, teraz gdy na nią jednę zszedł, i z niczego więcéj nie miał rozrywki, cały się dziecku oddał.
Za króla Krzywousta w zachowaniu był wielkiém, a liczył się ze Skarbimierzem, Żelisławem i innemi do najlepszych wojaków, potém gdy tak złamany został a do barłogu przykuty, odwiedzał go sam król, i dzieci posyłał. Jeździł do Sciborzyc starszy królewicz Władysław, przybywali na łowy i zabawiali się po dni kilka Bolko, Mieszko. Nawet najmłodsi dwaj, po śmierci króla, pamiętni ojcowskiego kochania, przez matkę tu byli posyłani, Henryk i Kaźmierz, najmłodsi królewice, nieraz tu z ochmistrzem po kilkanaście dni na łowach przesiadywali: Henryk i Kaźmierz, z małą naówczas Jagną bawili się po wałach i okopach ścigając, śmiejąc się, hucząc a pokrzykując w najlepsze. Dzieweczka naówczas po męzku się nauczyła dla nich przebierać i męzkich nabrała obyczajów.
Późniéj za Władysława, gdy cięższe nastały czasy a królewicze wiele mieli do przecierpienia, bo niemi, młodszemi zwłaszcza, tu i owdzie rzucano, już ich w Sciborzycach nie było. Przejazdem tylko Kaźmiérz tu czasem zaglądał.
Gdy dziewczę dorosło, że to było piękne jak kwiatek, bogate jak księżniczka, i u ojca jedyne, na odgłos o niem sypały się swaty starym obyczajem. Niepytano Jagny, kogoby ona chciała a słano do ojca z ofiarami. Ten syna stręczył, ów bratanka, inny brata, inny krewniaka, wszystko z wielkich rodów.
Zrazu Scibor myślał może wydać Jagnę, takiego sobie tylko szukając w przyjmy, aby nie synem był tylko zięciem. Wiadomo iż zięciowie po wsze czasy złą sławę mieli, nietylko na Rusi gdzie o nich przysłowie chodzi — ale i w Polsce. Patrzał więc Scibor i prośbie rad był, ale owa dziewucha mu długo myśleć nie dała, pocałowała go i rzekła:
— Darmo sumujesz stary, ja nie pójdę zamąż chyba sobie sama pana wybiorę. Wybór będzie nie łatwy! A po co ci spieszyć, stary mój, mnie za mężem nie tęskno chyba tobie. Po co pana sobie szukać? Albo ci ze mną źle? Czy się boisz abym ja na koszu nie siadła i rutki nie siała pod siwy włos? A gdzieżeśto widział, aby tylu ziem i wsi dziedziczka jedyna, męża gdy zechce nie znalazła?
Naprawdę więcéj się tego obawiał Scibor aby powinowaci, gdyby zmarł, majątku ich nie zajechali i nie pochwycili jako mienia ojczystego, dziewczynę lada wiankiem zbywając, ale Jagna śmiała się z tego strachu, mówiąc że krzywdy sobie nie da uczynić.
— Toć Bolka i Mieszka i Henryka i Kaźmierza znamy i łaskę u nich mamy, że nam krzywdy uczynić nie dadzą. — Przyczyniała do tego — ktobykolwiek z nich panował, krzyw nam nie będzie, a jeśli najmłodszy Kaźmierz przyjdzie do mocy, ten mój druh najlepszy, bośmy z nim razem na drewnianych koniach jeździli!
Scibor głową pokręcał.
— Po niewieściemu Ci w głowie świta — odpowiedział. Kaźmierz najmłodszy, w klasztorze chyba siedzieć, ojcowizny niema żadnéj, a gdzie mu przed starszymi do panowania!.
Byłoto za tych czasów gdy Władysława wypędzano z Krakowa, a Kędzierzawego sadzono w miejscu jego, więc gdyby się panowanie zmienić miało, swatało się doń dużo, bo i Władysławowicze i, gdyby Bolko nie dotrwał, Mieszko ze swoim potomstwem, Kaźmierz naówczas ani kawałka ziemi nie miał, u brata będąc na łasce. Dopiero gdy Henryk, najmilszy mu z braci, nieszczęśliwie zginął w zasadzce, Sandomierz mu się po nim dostał.
Ale do Krakowa, który mu Jagna przepowiadała, żartobliwie ojca pocieszając, bardzo było jeszcze daleko. I téj dzielnicy pięknéj, Sandomierza z Lublinem, wydziedziczony ów najmłodszy synek Krzywousta spodziewać się nie mógł, cóż dopiero stolicy głównéj i panowania zwierzchniego. Scibor się śmiał z córki, że towarzysza zabaw dziecięcych rada była widzieć tak wysoko, aby w niéj swej samowoli opiekuna znalazła — ona, pomrukując głową sobie trzęsła.
Przekonać ją, gdy się w czém uparła, bardzo było trudno, raczéj niepodobna. Co się tam w téj głowinie snuło i plotło myśli dziwacznych, Bóg wiedział jeden.
Czasami gdy wieczorami, jesienią, jak to najczęściéj bywało, pół siedział na pół leżał w kącie izby, a u ogniska kłody wieczorne niebieskiemi dogorywały płomyki i Jagna usiadłszy przy starym puszczała wodze swym cudackim wymysłom i marzyła dziwne rzeczy; stary słuchał to się zżymając, to spluwając, to śmiejąc, a w końcu nieraz i zapłakał dziecko ściskając. Bo co Jagna wygadywała, nie do wiary było szalone, a ci co czasem podsłuchiwali, ręce do góry podnosili — i dlatego ją „nawiedzoną“ zwano.
W istocie nawiedzały ją baśnie złote, jakby te które u kądzieli prządki sobie wymyślają, przypominając co im u kolebki prawiono. — Czasem się w tych baśniach widywała królową, żoną jakiegoś władzcy ukochaną, rozkazującą na cztery świata strony, szczęśliwą a w sercu jego mocną. I jakby coś w sobie miała, wspomnienie czy przeczucie, opisywała ojcu miłego swego, co go pewnie na świecie nie było, zawsze jednako, takim pięknym jak chyba prawdziwy mógł być królewicz.
Po takich nawiedzeniach nazajutrz, gdy dzień jasny rozwiał nocne widziadła, Jagna wychodziła ze swéj komnaty taka blada, smutna, tak przybita, niema, jakby wszystkie szczęścia wczoraj wypiła do dna, a na dziś jéj i kropli nie pozostało.
Takich dni czasem siadywała na kamieniu u dworca, nie słysząc nic i nie widząc, albo gnała z koniem w lasy, póki się w śmierć nie umęczyła i nie powróciła bez tchu, bez mowy, aby ledz bezduszną na pościeli i snem żelaznym spać potém dzień i noc. Ojciec wówczas czuwał nad nią i płakał.
Z gachami co się swatali dużo biedy bywało. W początkach ją oni gniewali, zamykała się od nich, dąsała, nie jednemu takiego coś rzekła że z gniewem precz odjechał, zemstę poprzysięgając. Niektórzy się kusili gwałtem ją porwać, ale dwu to na złe wyszło, bo jednego z łuku postrzeliła, drugiego ludzie jej brzydko stłukli. Inni się już nie posuwali, odstręczeni tą nauką.
Niektórzy przyjeżdżali z podarkami, nawiedzając starca a dziewce starając przypodobać. Więc gdy się z zalotami oswoiła, odprawiała je różnie, szydersko, czasem pogardliwie, niekiedy litośnie i bez gniewu, a z grochowinami. Żaden jej do smaku nie był, choć drudzy się układali.
— Ino mnie weź! — położywszy sierść gładko. Ona zawsze się w nich jeżów i kolców domyślała. Ci co poszli precz odprawieni, z gniewu potém wymyślali na nią, że „nawiedzoną“ była, drudzy że coś miała w myśli i sercu tak podłego że się do tego przyznać nie śmiała. Łatwo ją było o wszystko posądzić, bo: nie dbając o nic, znikała często, niewiedziano gdzie się podziewała, prawili ludzie co chcieli.
Dziewucha była jak koń dziki, co uzdy nie uczuł nigdy, ale gdy się komu uśmiechnęła, każdy by był za nią życie dał.
Dobrze już słońce podeszło na niebie, gwar w podwórzach rosnął, Jagna co się była w okolicy, na lasy zapatrzyła, zbudziła się dopiero, obejrzała do koła, posłyszała że się życie brało na dworcu i powoli zeszła z wałów.
Wprost z łąk ciągnęła do ojca.
Stary się budził nierychło, często dobrze po wschodzie, bo po nocach sen go nie brał, późno zasypiał, musiał potém na dzień zachwycić. —
Naówczas, gdy na wyrostka, który legiwał u progu w dłonie klasnął, bo głos miał mały i krzyczeć nie mógł, szedł Szurka zaraz okienniczkę w głowach pańskich odsunąć, aby do izby światło weszło i powietrze.
Potem, zimą czy latem ogień mu rozpalano, bo bez niego żyć nie mógł. Dawali mu wodę do umycia i ręczniki, a tuż i polewkę z mięsem niosła albo stara mamka Jagny Wierucha, albo i ona sama, jeśli była w domu i pogotowiu. —
Miał stary psy ulubione, które wówczas wpadały do niego, bo nocą za drzwiami z Szurką legały. Czasem potem włodarz przychodził, czasem się gość zjawił i — ot tyle; dzień się poczynał, który potem wlókł się różnie, najczęściéj długo a nudno, jeżeli Jagny nie było, a pora nie dozwalała starego wynieść pod lipy, na przyźbę, albo gdzie mu się zamarzyło.
Jagna ku dworowi podchodziła gdy już Wierucha miskę staremu niosła, skinęła na nią milcząc aby ją oddała i sama niosąc do izby weszła ojcowskiéj.
Stary właśnie pacierze mówił, bo człek był pobożny jak wszyscy rycerze Krzywousta, pana który bez modlitwy nie wojował a Bogu więcéj służył niż światu. Towarzysze jego moc modlitw i pieśni na pamięć się w obozach ponauczali, bo je tam codzień wieczór i rano czytano, odmawiano, śpiewano.
Zobaczywszy córkę Scibor prędko dokończył służbę Bożą, przeżegnał się, usta mu się do niéj uśmiechnęły, ręce drżące wyciągnął i zaszeptał tylko.
— Moja ty! moja!
Ona téż uśmiechnęła mu się, ale tak smutnie że już wiedział, iż dzień będzie nie wesoły. Postawiła misę na ławie, uklękła przy starym, a gdy on głowę jéj obejmował całując, ona po rękach go całowała. Nie rzekli do siebie nic. Wstała potém i misę mu z ręcznikiem postawiła na kolanach, aby pożywał wygodnie.
On patrzał tylko na nią i jeść mu się już niechciało. Starzec był, choć wychudły, pożółkły, choć porąbany i posieczony, a bliznami czerwonemi jak pręgami poprzepasywany — pięknego oblicza. Skóra na nim przyległa do kości, a sucha twarz rysy miała pańskie i jasne. Orli nos nad nią panował, kształtny, ruchomy w nozdrzach jak u córki, oczy nad nim choć zbladłe jeszcze bystro patrzały. Pierś miał wpadłą ale szeroką, ramiona wychudłe sterczały pokazując jakim był niegdyś, póki nie wysechł na szczapę. Siedząc w tym mroku choć zżółkł, wybielał téż razem, włosów reszta srébrna śniegiem odbijała od lica. Gdy sam pozostał, twarz tę całą obejmowała zaduma i smutek, występowały fałdy na czole i przy ustach; gdy córkę miał u boku, miłość wielka go rozpromieniała i był nią jakby ubłogosławiony.
Wojak stary a zuchwały niegdyś, teraz nad wszystko pokój cenił i niemogąc walczyć rad go był okupić choć drogo. Pragnął go może więcéj dla córki jak dla siebie.
— Ptaszę ty moje, — odezwał się cicho — cóżeś to tak rano z gniazda się ruszyła?
Jagna potrzęsła główką, nie odpowiedziała nic.
— A dzień tam jaki? — zapytał Scibor — widzę z okna że już słonko dokazuje. Ho! ho! wiadoma to rzecz, kiedy zawczasu jasno wnijdzie na potém pewna burza lub słota..
— Ranek był długo pochmurny — odparła Jagna — na pogodę ptactwo śpiewa.
— A ty jak? — zapytał stary.
— Ja? albo mi się pogoda na co zdała? szepnęło dziewczę — mnie z tém jedno pogoda czy słota. Czasem gdy pioruny biją to mi rzeźwiéj i raźniéj.
Starzec jeść zaczynał, rękę podniósł, głową potrząsnął. Psy siedzące nieopodal przypomniały mu się skomląc i pomrukując.
— Burza — począł zamyślony jakby sam do siebie Scibor — pod dachem to nic. Bóg broni od niéj i krzyż święty. Na łowach w lesie to tam mniejsza; a niedaj Boże z nią na pobojowisku się spotkać. Pomnę to, gdyśmy raz na Ruś ciągnęli z panem naszym i, wśród zaciętego boju, pan Bóg téż swe strzały sypać na nas zaczął, padł grad jak jaja gołębie i pioruny leciały jak słupy ogniste. Stało się naówczas żeśmy wszyscy o bitwie zapomnieli, a Ruś korzystając z tego, uszła nam, aniśmy się spostrzegli. Naówczas, tuż obok mnie Niemirę piorun zwalił z koniem, że się na nim odzież zapaliła. Ten już nie wstał, a mnie ogłuszyło tylko na czas długi. Nie wywoływać ognia Bożego!
— Jam to na wojnie nie bywała — smutnie się uśmiechając odpowiedziało dziewczę — a w lesie gdy na łowach burza napadła, pięknie z nią było! Tylko patrzeć a dziwować się! Co palnie piorun w sosnę to się pali i gore jak jedno łuczywo! Co uderzy w dąb to rozpłata korę aż do ziemi, co się zsunie po jodle to we złocie stanie cała. Raz mi koń ze strachu na kolana padł, żem go ledwie podźwignęła. Dopieroż gdy spalone drzewa z trzaskiem i hukiem walić się zaczną a iskrami sypać dokoła jak deszczem ognistym!!
Mówiła tak a stary z łyżką stygnącą, którą do ust niósł a donieść zapomniał, słuchał zapatrzony w nią, jeźli nie mowy to głosu.
— Eh! ty, — rzekł w końcu — ty Jagno szalona jakaś, tyś się nie do podwiki a na rycerstwo rodziła, w tobie mój duch gra, taki jaki we mnie dawniéj bywał! Gdybyś mogła wojakiem być, nie byłoby nad cię dzielniejszego. Prawda że na niewiastę zuchwałości téj do zbytku.
— Bóg mi taką dał być! — odparło dziewczę spokojnie — radzić trudno, strzymywać się nie umiem.
— Tybyś inną téż być nie chciała — zaśmiał się stary.
I począł zajadać chciwie, jak to czasem starzy umieją, którym że pokarm siły nie daje, tém więcéj zdają się go pragnąć. Jagna patrzała wedle zwyczaju swojego ręce założywszy na piersiach. Miała bowiem i ten dziewczynie nie przystojny nałóg, że gdy się zadumywała, gdy na czole jéj chmurném pręga występowała między brwiami dwiema, ręce się jéj same pod piersią składały i wiązały u pasa.
Ze starca potém wzrok pokierowała na okno otwarte, przez które nic widać nie było krom kawałka światłości dziennéj. Na krawędzi okna dwa psy stróże, których do izby nie puszczano pokładły mordy kosmate jadło czując i ku panu poglądając.
— Wiesz, — rzekł stary kość biorąc w ręce, bo cmoktać je i wysysać lubił — wiesz ty Jagno kto mi się dzisiaj śnił w nocy? Hę? Śnił mi się ktoś, a to pewna że ja stary miewam sny takie, iż mi się zawsze wyśni kto się do mnie zbliża. Ot, jakoś dusza czuje co do niéj idzie.
— Ale kogożeście to wyśnili! — zapytała Jagna obojętnie.
Scibor popatrzał na nią smutnemi oczyma.
— Kogo! kogo! — powtórzył — albo to tobie co po kim? albo to ci milszy jeden niż drugi? Żebym wiedział kto ci upodobany, Boże odpuść, czasami bym go tu gotów ściągnąć.
Rozśmiała się Jagna pół ustami, ale brwi zostały zmarszczone.
— A co mi tam po nich? — poczęła ręce zaciskając mocniéj jeszcze. — Po co oni tu jeżdżą, ten i ów? Ten kogobym ja mieć chciała i czary go tu nie ściągną!!
Jagnie oczy zabłysły żywo.
— A kogożbyś ty mieć chciała? — zapytał podchwytując — kogo?
Złapane za słowo dziewczę usta podniosło, głową potrząsnęło..
— E! nikogo! nikogo! — odparła pół głosem.
Stary westchnął. Któż to ci się śnił mój ojcze? dodała zaraz.
— A co ci potém, choćbyś się dowiedziała — rzekł Scibor. — Tyle wiem że — pomnisz go? nie? — Stach z Konar pewno przyjedzie! Dawno, dawnom go nie widział. Po co on tu miałby przybyć? nie wiem, a choćbym się i domyślał, mówić nie ma potrzeby.
Znowu spojrzał na córkę, któréj rumieniec żywy na twarz wypłynął gdy imię Stacha posłyszała.
— Stach z Konar! — zawołała nagle zżymnąwszy się cała — Stach z Konar! Wiem! niecierpię go!!
— Toć mi nie tajno! — odparł stary.
— Stach z Konar! — ciągnęła daléj Jagna — a toć nie ma człowieka w świecie, któryby mi nienawistniejszym był nad niego.
Zamilkł Scibor.
— Stach z Konar! — powtórzyła raz jeszcze. — Zbój ten niepoczciwy.
— E! e! — przerwał stary — za cóż go to zbójem i nicponiem zwiesz! za co?
— Alboż nie wiecie? — z oburzeniem odparła Jagna.
— Juści się dorozumiewam — mówił ojciec. Jeszcze ci pewno w pamięci owa przygoda którą z księciem Kaźmierzem miał za młodu. A toć sam książe dawno o tém zapomniał i przebaczył mu wspaniałomyślnie a biedaczysko za winę odpokutowało sowicie.
— Odpokutował! — wtrąciła gniewnie miotając się dziewczyna. — Głowę, głowę za to powinien był dać. Im lepszym i wspaniałomyślniejszym dla niego pan się okazał, tém on winniejszy! Sądzili go wówczas na rozszarpanie końmi i jabym go była na kawały rozerwać dała, bo żyć nie wart! nie wart!
Stary wzdrygnął się posłyszawszy mowę córki.
— Jagno! — zawołał — Jagno! tyś niesprawiedliwa! Boże ci odpuść. Posłuchaj mnie starego. Ja téż panów naszych kocham, a księcia Kaźmierza i Henryka nieboszczyka, miłowałem więcéj nad wszystkich. Aleś ty spełna téj sprawy nieświadoma, a katem byś zaraz mu być chciała.
— I byłabym była — odezwała się Jagna porywczo, podnosząc złożone pięści do góry — i łebby dał!
— Więc posłuchajno, ty zła moja Jagno jakaś — odezwał się zwracając ku niéj stary. — Znać żeś dobrze nie znała sprawy, a ludzie pletli nie do rzeczy.
— O! wiem ci ja dobrze jak było! — odparło dziewczę.
— A ja lepiéj wiem niż ty — rzekł stary uparcie. — Gdy raz się o tém zgadało, musisz posłuchać.
Potrząsła głową Jagna i zapatrzyła się w okno, ale obojętność jéj ojcu ust nie zamknęła.
— Ot jak było! — mówił Ścibor. Ot i, że Kaźmierz bardzo młodym naówczas był, Stach też, bo są równo latki, należał do jego dwora, jako rówieśnicy bawili się zwykle razem.
— A tak! — wtrąciła dziewczyna — zabawiali się — książe go przez łaskę do osoby swéj przypuścił, a ón, jak pies któremu drzwi do izby otworzą, wnet chciał po niéj plądrować i paskudzić.
Stary ścierpiawszy przerwanie, mówił daléj.
— Ot jak było. Młodzi zwyczajnie młodzi, czémże się zabawiać mieli. Pili oba. Pił książe Kaźmierz i dolewał Stachowi, aż się obu we łbach zakręciło. Więc kośćmi rzucać zaczęli. — A po co było królewskiemu synowi z lada dworzaninem i z służbą tak się poufalić, dać mu z sobą siadać na równi i po pijanemu kosterzyć?
Oczy Jagny paliły się z gniewu słuchając, ale ojciec ożywiwszy się mówić i wygadać się potrzebował.
— Stawił królewicz, stawił i Staszek co miał. Kości na przemiany to jednemu to drugiemu szczęście dawały. W tém Stachowi poczęło iść licho a licho. Co rzucił kości przegrywał. Pijany rozumu nie ma, stawił więc wszystko aż do pasa, łańcucha, pierścieni, a w ostatku zgrawszy się ojcowiznę któremuś z rycerzy co świadkami byli założył za summę wielką, aby grać daléj. Znać mu dobrze w głowie szumiało, bo zgrawszy się co miał srébra na kupę zsunął ważąc wszystkie na kość jedną.
Na księcia Kaźmierza kolej rzucać wypadała, cisnął tedy i tyle ok wyrzucił ile ich na kościach było. Wygrywał więc mu ostatnią koszulę. Z rozpaczy Stach ojcowiznę i cześć tracąc, podniósłszy się, nieprzytomny policzek dał księciu.
Jagna krzyknęła z oburzenia.
— A nie powinienże był wisieć téj godziny! — wyrwało się jéj z ust.
— Na krzyk przytomnych, mówił daléj Scibor — nie czekał téż Stach wyroku ni sądu, od stołu skoczywszy dopadł konia i uchodził.
Puścili się za nim wnet w pogoń drudzy i związanego przyprowadzili do sądu. Krzyczał kto żył, wołali wszyscy aby go końmi szarpano, głowę mu odcięto, rękę odrąbano i palono. Tu dopiero królewicz się okazał jakim był i jest.
— Okazał się prawie świętym i wielkim — zawołała Jagna z zapałem.
— Tak — potwierdził ojciec — bo sam wystąpił spokojny, otrzeźwiony, upokorzony w obronie winowajcy. Nie on winien — rzekł — ale ja. Mnie kara zasłużona spotkała, żem się w grę niepoczciwą wdał z nieprzytomnym. Łacniéj jemu przebaczyć, który z rozpaczy że wszystko postradał zmysły téż utracił, niżeli mnie com krwi swéj, powagi i dostojeństwa nie szanował.
A tak owego Stacha wolno puszczono, królewicz mu wygraną nazad wrócić przykazał, jedno to z sądu zatrzymawszy aby mu się Stach więcéj na oczy nie śmiał okazywać.
— Jakże więc — podchwyciła dziewczyna — i powiecie, że obraza takiego męża, który z nadludzką pokorą winę darował, siebie obwinił, nie jest najokropniejszą zbrodnią? Cóż gdy się kto na świętość w ołtarzu targnie, albo mu rąk nie obcinają, na stosie go nie palą?
— Ależ słuchaj, dziecko ty gniewne, kotko ty moja drapieżna — rzekł starzec spokojnie. — Stach się stał przez to na całe swe życie nieszczęśliwym, bo tego pana jak kochał wprzód tak umiłował od téj godziny stokroć więcéj i za niego by był gotów krew przelać, tęskni do niego, u nóg jego pokutę radby sprawiać, a wygnanym jest na wieki z przed oczów tego, którego kocha.
— O tego mało! mało! — odezwała się Jagna.
— Niema Książe Kaźmierz, ja to wiem, — ciągnął Scibor — niema sługi, przyjaciela, niewolnika wierniejszego nad niego. O tém do dziś dnia albo nikt lub mało kto wie, że Stach potajemnie ciągle nad Kaźmierzem czuwa, jak pies stoi na straży, obrania go, a ani mu się pokazać na oczy, ani mu o tém dać wiadomości nie może.. Taki los tego człowieka!
— Dobrze mu tak! choćby całe i najdłuższe życie miał się męczyć i przepadać — podchwyciła niezmiękczona Jagna — o! dobrze mu tak! Litości nie wart! zbrodzień jest! mała to kara dla zbója!
— Zawinił ci, prawda, — westchnął Scibor — ależ Kaźmierza przez to wywyższył, przez niego wiedzą dziś ludzie, jakie ten pan ma serce i pokochali i poszanowali nad wszystkich pono jego braci.
— Bo godzien jest tego — przerwała Jagna — bo nie tylko między jego bracią, ale na całym świecie drugiego takiego nie ma jak on!
Domawiała tych słów gdy chłopak wszedł do izby i u wrot się trąbka ozwała.
— Oto i mój sen! — zawołał Scibor.
Jagna zerwała się szybko, spojrzała na ojca i zbiegła co prędzéj drzwi zatrzaskując za sobą, kryjąc się do izby swojéj.
Chłopak Stacha z Konar oznajmił po cichu.



II.

Stach z Konar był tu niegdyś znanym za swych lat młodszych. Ojciec jego Żyrosław wojował razem ze Sciborem, dalekie jakieś łączyło ich powinowactwo przez żony; syn téż dzieckiem bywał czasem w Sciborzycach, ale po owym nieszczęsnym policzku gdy się go wyrzekli wszyscy i on nikomu nie śmiał już pokazać oczów.
Tułał się kędyś, niewiadomo było co się z nim działo, nikt nawet o niego nie spytał. Młodsi synowie Krzywoustego, Henryk i Kaźmierz mieli wielką miłość u ludzi, oburzyło zuchwalstwo wyrostka wszystkich, a choć z życiem ujść mu dano, nikt go znać po tém nie chciał.
Stary Scibor który był ojca przyjacielem, dziś ostyglejszy, winę młodzieńczą jeźli nie rozgrzeszał to tłumaczył. Tęsknił trochę za biednym potępionym, żal mu go było, dziwił się że przez lat tyle nie szukał u niego ani rady, ani pomocy, ani pociechy. Myśliwał często o nim i to mu może poddało sen ów proroczy.
Jagna od bardzo dawna tego znienawidzonego i wyklętego nie oglądała, zapomniała o nim, stał się jéj zupełnie obcym. Mało się i dawniéj znali.
I teraz, gdy oznajmiono jego przybycie, nie chciała go widzieć ani się z nim spotkać i być widzianą, uciekła. Ciekawość jednak niewieścia podżegała ją do zobaczenia jak téż ten zbrodzień wyglądał.
Obok izby Scibora, przez ścianę tylko od niéj była komnatka Jagny, świetlica do któréj wszedłszy trudno odgadnąć było, kto tu mieszkał, niewiasta, dziewka czy młokos. W najdziwniejszym nieładzie rozstawione były sprzęty osobliwie dobrane. Na ścianach wisiały i niewieście stroje i męzkie suknie a oręże. Rogi i łuki, chusty kraśne i przyodziewki razem się z sobą mięszały. Na krośnach rozpoczętych leżał kołczan ze strzałami, na kądzieli zawieszony sterczał kołpaczek, kwiatki stały po oknach a przy nich toporki. W kącie twarde posłańko jakby męzkie, skórami pokryte, zmięte świadczyło, że pani na niém często i dniem spoczywała. Posłanie to przypierało do ściany przy któréj sypiał z drugiéj strony ojciec. Okno w niéj z zasuwą dozwalało dziewczęciu nocą, gdy stary jęknął, wnet doń wyjrzeć, spytać czego chciał i biedz mu na usługi. Nieraz gdy Scibor mocniéj w nocy chrapał tylko a Jagna nie spała, zwolna odsuwała okienniczkę, przysłuchując się ciężkiemu ojca oddechowi. Jagna kochała go jak on ją — duszą całą. Teraz ta okienniczka wpadła jéj w oko z pokusą zajrzenia przez nią na niepoczciwego Stacha, którego tak nienawidziła. Nie było nic łatwiejszego nad odsunięcie deszczki nieznaczne i zajrzenie przez szparę a podsłuchanie rozmowy. Chciała wiedzieć z czém przybywał aby ojca nie dać więcéj bałamucić, gdy i tak słabość okazywał dla niego. Uklękła więc ostrożnie na ławie, a że okienniczka znalazła się już nieco przesuniętą, mogła natychmiast oko przyłożyć do szpary.
W téj chwili właśnie zapowiedziany Staszek wchodził do izby Scibora nieśmiało i po cichu, oko Jagny wprost nań padło.
Był to dosyć piękny, młody jeszcze mężczyzna, który jak książe Kaźmierz zdawał się mieć lat trzydzieści kilka, ale twarz zdradzała przebyte cierpienia. Słusznego wzrostu, głowę miał nieco małą na barki szerokie, twarz ogorzałą mocno, ale rysów szlachetnych. Świeciły w niéj oczy czarne ogromne dość głęboko pod łukiem brwi osadzone, trochę dziko biegające i jakby wylękłe.
Mała bródka okrywała mu dół twarzy, a wąs ciemny wargę z pod któréj rząd białych zębów jasnym paskiem wyglądał. W sprzeczności z obliczem młodem było czoło pofałdowane i wyraz całéj postaci malował w téj chwili niepokój, smutek, upokorzenie.
Ubiór miał skromny, ciemny, tak, że nie łatwo po nim poznać było do jakiego stanu należał, tylko dumna postawa, ruchy raźne i śmiałe mimo zakłopotania, okazywały wojaka i człowieka co rozkazywać był nawykły. Wszedłszy Staszek przystanął chwilę nieopodal od progu, spojrzał na Scibora, jakby chciał zbadać jak go przyjmie, nie pewien jeszcze czy mu dozwoli przystąpić do siebie czy precz odegna.
W rękach obu trzymał kołpaczek pogotowiu, a włosy z pod niego się dobywszy długiemi i gęstemi puklami ciemnemi spadały mu na ramiona.
Inaczéj pewnie tego niepoczciwego zbója Jagna sobie wystawiać musiała, bo zdziwienie odmalowało się na jéj twarzy i baczniéj do szpary przyległszy przypatrywać mu się zaczęła. Zdziwił ją — tém szczególniéj, że był onieśmielony, że oczyma strzelał tak bojaźliwie i niespokojnie. Może się w nim zuchwalca spodziewała.
Scibor zobaczywszy go wchodzącego, rękę ku niemu litościwie wyciągnął — nie mówiąc nic. Dość było tego aby zdziczałego Stacha ośmielić, podszedł wzruszony widocznie zgiął się i przypadłszy do ręki starca, chwycił ją namiętnie ściskając i całując. Znać było, że go ta dobroć Scibora, jakiéj nie doświadczył od nikogo, głęboko przejęła. Staremu łzy się w oczach zakręciły.
Na twarzy Jagny wystąpił rumieniec oburzenia — miała ojcu za złe tę czułość.
Nastawiła ucha, ale nierychło głos posłyszała, bo się nie zebrali zaraz na słowa.
Stach gdyby się nie wstydził, z wdzięczności rozpłakałby się może choć mężnym był a bieda go twardym uczyniła.
Scibor na ławę wskazał tuż obok jego łoża stojącą, a trzeba jéj było Stachowi, bo ledwie się z ziemi podnieść mógł. Padł na nią, oczy sobie dłońmi zakrył i milczał.
Scibor mu się oczyma osłabłemi pilno z blizka przyglądał.
— Hej! hej! — począł z cicha — Stachu, co się to z ciebie zrobiło! Jakżem ja ciebie nie widział dawno..
— Bom ja tu pokazać się nie śmiał — westchnął przybyły, — ani tu ani gdziekolwiek między ludźmi. Wszyscy się mnie zaparli. Upłynęło już lat tyle a ja jeszcze przeklon na sobie noszę i będę go nosił do śmierci.
Mówił głosem przerywanym i słabym.
— Cóż się z tobą działo? co dzieje? — zapytał Scibor.
— Albo to opowiedzieć można — począł Stach — albo ja sam wiem co było ze mną? Ani policzę ani opiszę com wycierpiał! Gdy mię łaska pana Kaźmierzowa życiem obdarzyła i swobodą, gdy mię rozwiązali i puścili, poszedłem jak szalony skryć się w lasy, niewiedząc co uczynić z sobą.
Chciałem umierać; potém inne myśli przystąpiły. Zawróciłem do Konar. Tu ojca starego zastałem który na wieść o mojém nieszczęściu miał mnie za zginionego i ze wstydu a bolu konał. Gdym głodny i pół żywy padł u jego łoża, pchnął mnie tylko od siebie i życia w nim już nie stało.
Żem naówczas nie oszalał — mówił Stach daléj. — A! oszalałem ci, tylko mi pomsta Boża rozum wróciła abym czuł com za zbrodnię popełnił.
Jak ojciec tak wszyscy się odwrócili odemnie. Młodsi bracia znać nie chcieli żem im zakałę uczynił, wzbronili się do siebie zbliżać bratanki. Nikt z rycerstwa stać ze mną nie chciał, nikt siąść za stół, ani pić ani jeść, gnano mnie zewsząd.
— Idź na skręcenie karku! Musiałem precz, sam niewiedząc dokąd. Zabrawszy trochę srébra powlokłem się na Ruś do Halicza, potém po innych dworach kniaziów, aż do Kijowa i Nowogrodu. Imieniam się swego musiał zaprzeć i służyć pod cudzém. Śmierci szukałem, ale znaleźć jéj trudno bez woli Bożéj. A tu i tęsknica smagać mnie poczęła, choćby przyszło ginąć, napowrót do Konar, do swoich. Wytrzymać u obcych było trudno, choć na niczém tam nie zbywało, bodaj szyję dać, musiałem wracać do domu. Wróciłem myśląc, że mnie jedni zapomnieli i drudzy nie poznają. Tak się i stało. W Konarach pustki były, włodarz się na nich pasł tylko, bo bracia niechcieli się tykać póki by o śmierci méj niewiedzieli dowodnie. Wziąłem moją majętność, i zamknąłem się w niéj myśląc jak tu żyć żeby się życiem nie struć.
Najwięcéj mnie to gryzło, dniem i nocą chodząc po głowie żem panu Kaźmierzowi zawdzięczyć tego nie mógł, iż był dla mnie tak świętym a dobrotliwym. Chciałem mój grzech odpokutować, aby na przebaczenie zasłużyć, pójść choćby za parobka do niego, a życie darowane okupić czémś...
Zabrakło głosu Stachowi i oczy sobie zakrył, pomilczał i po małym przestanku ciągnął daléj, śmieléj coraz.
— Cóż mam przed tobą, ojcze miłościwy, taić — uderzył się w pierś suknię na niéj targając — co się mam kryć? Służyłem i służę panu Kaźmierzowi potajemnie, choć on niewie o mnie, płacę mój dług, to moje życie, moja pokuta, moje wszystko!
Scibor nań popatrzał zdumiony nieco i wzruszony.
— Co ci we łbie Stachu, — odparł upamiętywając go — a na co ty się jemu zdać możesz? jak ty mu służysz, kiedy nie masz prawa na oczy się pokazywać?
— A! tak ci jest na oczy mu się pokazać nie mogę, bom ja dlań policzkiem! Póki życia mu się ani dam widzieć, ni wiedzieć o sobie. Tak ci jest, ale i zdala coś uczynić można, jam dziś tak zmieniony, że mnie rodzeni nie poznają bracia, choć by mnie zobaczył zdala — nie pozna i on! Poznaliżbyście wy mnie, ojcze, gdybym się wam nie oznajmił kim jestem?
— Pewno, nie — odparł Scibor — bieda i wiek cię zmieniły strasznie — ale moje stare oczy!! ufać w to nie można, że cię nie poznają. Ty się sam zdradzić możesz.
— A ja wam się przyznam — szepnął półgębkiem Stach — co mam kłamać, żem ja już nie jeden raz był blizko niego, widział mnie choć kryć się starałem, patrzył i nie poznał.
— Jak cię kto wyda, głowę dasz! — odparł Scibor z politowaniem.
— To dam — rzekł Stach powoli i dobitnie — to dam, albo mi to ona i tak nie cięży? Co mi po niéj? Czegoż ja w życiu jeszcze mam się spodziewać dla siebie? Nie obmyję się choćby krwią własną. Głową potrząsł rozpaczliwie.
Gdy potém trochę pomilczeli, Scibor, który szelest usłyszał za okienniczką, rzucił na nią okiem z ukosa i głos zniżył pochylając się do Stacha.
— A no, mów z czém przyszedłeś do mnie?
— Z czém? z bolem i z żalem — zawołał Stach — poskarżyć się, wynurzyć! Myślałem, poprobuję czy i ten mnie popchnie, a nie to choć przed nim usta otworzę, serce rozkryję, powiem co za pazuchą jak kamień mi cięży, bo niemam się zwierzyć komu.
Scibor zdziwiony popatrzał nań, jakby nie rozumiał co Stach kryć, co wyznać i powiedzieć może więcéj. Tym czasem jemu oczy błyskały dumnie i usta się krzywiły od jakiegoś wzruszenia.
— Prawda, — mówił — żem ja dziś robak na pół zgnieciony, żem ja proch i nędza, a no i mały i najmniejszy cóś może, kiedy tak bardzo chce jak ja — Bóg świadek!
Scibor ciągle z otwartemi usty słuchał coraz bardziéj zdumiony, myśląc co ten biedny człowiek uczynić może. Stach na ławie kręcił się, jakby go piekło, ruszał się, wstawał, siadał, włosy rękami rozrzucał, wąsy targał, odzież na sobie ciągnął. Widać w nim było człowieka co się dawno nie mógł wygadać z tém co miał w duszy, a teraz mu się razem wszystko do ust cisnęło. Z piersi jego dobywały się tłumnie łkania, głosy, westchnienia niezrozumiałe, jakby nadmiar ich go dusił.
— Jakbym ja wam zaczął opowiadać wszystko com uczynił, co robię, wzięlibyście mnie może za kłamcę! — zawołał.
A cóż, kto mógł być takim jak ja zbójem, ten i łgaczem być może? Jam już nawykł wszystko dźwigać na ramionach, co mi rzucą na nie!
— No, gadajże — przerwał Scibor — cóżeś to zrobił?
— Jakem umiał takem pokutę odprawiał — począł Stach. — O! mała to była chwila, w któréj człek zapomniawszy się, oszalawszy ręce podniósł na świętego młodzieńca. Szatan opętał! A za tę chwilę, ot ile lat zgryzot mnie męczy!
Scibor na łokciu się sparłszy, blade oczy wlepił weń i słuchał.
— Com robił powiedzieć trudno — ciągnął Stach — służyłem mu skrycie, broniłem go, stróżowałem nad nim, dawałem mu życie i daję i dawać będę aż — zdechnę.
— Gdzież? co? — zapytał trochę niecierpliwie stary.
Zawahał się z odpowiedzią Stach i włosy na głowie targać począł.
— Nie uwierzycie — rzekł — byłem u niego parobkiem przy koniach, aby ino patrzeć i stróżować. — Ani mnie znał ani wiedział o mnie. Com robił? Oto gdzie było największe niebezpieczeństwo stałem za nim w gotowości, choć małe człecze, możem ja i niemało dokonał! Zawahał się znowu.
— Trudno wszystko gadać, — dodał — czyż to wy nie znacie losu pana Kaźmierza? Dziś on, dzięki Bogu na Sandomirzu książe i pan. Nie wiecie co było gdy Krzywousty umierał?
Chłopię zostało u nieboszczki pani roczniaczkiem na kolanach, w pieluchach. Przyszło dzielić, panowanie Biskupi radzili, ziemi dla niego nie stało. Nieboszczyk król, panie mu świeć, gdy ową swą wolę ostatnią dogorywając powiadał do pisania, nie spełna już wiedział co czynił. Myślał może iż Kaźmierz do klasztoru pójdzie jak córka — a może? kto wie? Gdy go pytano jakby nieprzytomny odpowiadał. Mówił o czterech rzekach, czterech synach i o wiadrze złotém, o czterech kołach i o wozie. Nikt go nierozumiał.. Dość, że dla Kaźmierza ziemi nie stało. Chował się przy braciach, przy Bolku, przy Mieszku, na łasce jak sierota bezdomny. Henryk się wybrał z krzyżem do ziemi Świętéj, on był jeszcze nie dorósł, iść z nim nie mógł. Dali go Kędzierzawemu, ten tylko że go uczyć kazał jakby na księdza. Rycerskiego tyle co sam chciał pochwycił. Karmili go pargaminami i modlitwą. Przecie się nie popsuł.
Pamiętacie ową chwilę złą gdy Cesarz niemiecki wtargnął do nas, a nie było sposobu mu się obronić. W Kargowie przyszło przed nim pokorę odprawiać..
Rudobrodemu nie bardzo się chciało iść na puste ziemie za cudzą sprawę — stanął pokój obrzydły. Zażądał Cesarz zakładników. Kogo dać? Nie myśleli długo, dali Rudobrodemu Kaźmierza na przepadłe imię.
— Toć wiem — mruknął Scibor.
— A któż tego nie wie? — mówił Stach daléj — ale tego wy nie wiecie i niewie nikt, żem ja tam lichym służką był z Bolkiem w Kargowie gdy tę nieszczęsną pokorę, boso odprawiać musiał, z mieczem u szyi, a brata wrogowi dać.. Byłem ci tam i serce mi się krajało, co za dola spotka biednego Kaźmierza.
Gdy go wydawali płaczącego ze sromu i trwogi Rudobrodemu, jam dobrowolnie pachołkiem poszedł za nim.. Myślałem sobie, życie dam gdyby na niego nastawali.
Dziwy wówczas prawili o Rudobrodym jakoby ludzi jadł a krwią popijał. A no co miało być zgubą pan Bóg na łaskę obrócił. Wydali brata jako na rzeź, a stało się, że mu niewola u Cesarza była wychowaniem i nauką.
Sześć lat byliśmy ja i on na Cesarskim dworze, jako w szkole. Ja com zdala patrzał na tego strasznego pana, przed którym drzało wszystko, powiem tylko jedno, że sprawiedliwym był i księcia naszego sprawiedliwości nauczył. Cesarz to chłopię bardzo polubił i nie dał mu długo nad Renem u dziada Wichfrydowego siedzieć, wodził go z sobą na wyprawy. Było na co patrzeć. Uczyliśmy się świata i obyczaju wszelkiego na dworze, między rycerstwem i duchownemi, choć ja na to tylko ze stajni poglądałem.
— Nie widział że was książe? — zapytał Scibor.
— Nie, prawie, bom ja widzianym być nie chciał — rzekł Stach — choć u jego namiotu, u drzwi izby nikt na straży nie sypiał ino ja.
Uśmiechnął się dumnie Stach. — Możem ja mu téż nie jeden raz życie ocalił, zbudził, ostrzegł, ale zawsze tak aby inny za mnie to zrobił.
Zaraz potém gdy nas w Kargowie zabrano, Cesarz ruszył na Włochy. Ciągnęli i my z nim. Rudobrody pono sam mawiał do Kaźmierza. Patrzaj a słuchaj, ucz się, nie stracisz czasu u mnie.
Prawda że ani rycerzy dzielnych na dworze jego, ani prałatów i uczonych nie brakło. Ciągnęliśmy tłumem wielkim na zbuntowane miasta, Karynty, Szwaby, Burgundy, Sasy..
Może we sto tysięcy darliśmy się przez okrutne góry na południe, aż po wielki gród Milan, który opór stawił żeśmy go głodem brać musieli. W obozie, gdyśmy mury jego opasywali, tyle prawie było duchownych co starszyzny rycerskiéj, wieczorami i dniami przy spoczynku było się czego nasłuchać. Rudobrody z uczonemi zasiadał co mu ich zewsząd zwozili, rozkładali księgi ogromne i z nich prawa mu wykładali, a on i drudzy uczyli się.
Tam to nasz książe nabrał wielkiéj do ksiąg miłości, do ludzi mądrych i do wszelkiego dobra. U Rudobrodego na wargach nie było nic jeno sprawiedliwość. Srogi nie był z natury, ale jak miecz Boży nieubłagany.
Kiedyśmy onego Milanu dobyli pierwszy raz patrzałem się i ja na to jak rycerstwo tamtejsze boso szło, z głowy odkrytemi, miecze w ręku niosąc do przysięgi; prosty lud z postronkami na szyi — na wozach chorągwie.
Nasz pan to się wszystkim przypatrywał sprawom, to z większą jeszcze miłością podsłuchiwał gdy przyszły narady nad prawem, które uczeni pisali dla zwyciężonych. Gdy poszli umawiać się o to, a czytać a rozprawiać, on tam wciąż stał i słuchał, że go z pod namiotu wywołać było trudno.
Co my to tam przeżyli i przebyli!
Zbuntował się potém drugi raz ten gród ogromny, podatki płacić i pańskich urzędników słuchać nie chciał, musieliśmy iść nań po raz drugi. Cesarz kazał palić i niszczyć bez miłosierdzia, mówiąc, że posłuch musi być! Ogłodziliśmy miasto po raz wtóry — ścisnęli a nie było dlań ratunku. Wyszedł lud i urzędnicy z grodu w pokutniczych szatach, z krzyżem poprzód, padając do nóg Cesarzowi. Sto chorągwi rzucili mu pod stopy żebrząc zmiłowania. Cesarz nie rzekł nic zrazu, ani groził, ni przebaczał. Dziesięć dni ich zostawiwszy w niepewności i trwodze, potém ludowi życie darował, a gród z ziemią zrównano, że jeden Kościół Ś. Ambrożego ocalał.
Poczęło się na téj ziemi piekło srogie a pomsta straszna. Na tośmy patrzali z panem naszym.. Tak nam tam sześć lat upłynęło, aż księcia nazad odesłano, a jam za nim z końmi pociągnął. Żył jeszcze naówczas Henryk, który téż był świata za morzami widział wiele, bo krzyż włożywszy szedł z niemcami i francuzami do ziemi świętéj, ale mu się i im nie wiodło, a mówiono, że królowa francuzka płocha bardzo, przyczyną była niebłogosławieństwa Bożego. Henryk z Jaksą z Miechowa powrócili cali i mnichów z sobą przyprowadzili.
— Trzeba to było widzieć, — mówił Stach daléj. — Kiedyśmy nazad z niewoli powracali, jak Henryk nam drogę zabiegał, brata najmilszego ze łzami, gdyby straconego i zmartwychwstałego witając.
Widać było naówczas, że ci dwaj młodsi z sobą zbratani są jako najserdeczniéj, jedna w nich była dusza. Żyli z sobą społem, nieodstępując jeden od drugiego, a co jeden chciał oba czynili.
Jam na to patrzał.
— Cóż! — przerwał Scibor z uśmieszkiem — zawsze ze stajni?
Rzekł to jakby z niedowierzaniem.
— Ojcze — rzekł Stach poczuwszy niewiarę — szydzicie sobie ze mnie, widzę, sądzicie że kłamię. — A no tak było, odprawiałem pokutę i w stajni i różnie, Bóg świadek, prawda co mówię. Byłem i u koni i pod chorągwią, alem się poznać nie dał..
Toć wiecie że jak Henryk tak Kaźmierz oba naówczas nie żonaci byli a żenić się nie chcieli. Różnie o tém mówiono, — dodał Stach — głos zniżając, Henryk krzyż nosił i o zakonie pono rycerskim myślał, więc się wiązać nie mógł a mój pan —
— Ludzie powiadali — szepnął cicho bardzo Scibor — że ten od podwiki nie uciekał...
— Tego ja tam nie wiem, czy gonił czy uciekał — rzekł Stach — a to pewna że kochanicę jakąś jedną miał. Z tą się tak krył że i djabeł nie dopatrzył, kto i gdzie ona była.
— Jakże mógł to tak ukrywać? — zapytał stary.
Stach głową potrząsnął.
— Oprócz jednego może Smoka, sługi z którym się wyrywał do téj miłéj, nikt nie wiedział i nie wie kto ona była, dziewka czy zamężna niewiasta, prosta kmiecianka czy co lepszego. Mówiono że się z księciem gdzieś zjeżdżali, że ona do niego przybywała. — Szpiegowali ciekawi, podpatrzeć chcieli, nikomu się nie udało. Spotykali się w lasach, słyszę, na łowach, Kaźmierz tak ginął gdzieś na dni czasem kilka, powracał smutny i nie zwierzał się nikomu nawet bratu.
Dworzanie szeptali że Henryk nalegał nań i na miłość braterską zaklinał, aby się przed nim zwierzył, na co Kaźmierz miał odpowiadać. Gdyby to moją było tajemnicą, dałbym ci ją, ale cudzą jest — niemogę.
I tak to trwało, a może i do dziś dnia trwa jeszcze — dokończył Stach.
— Przecież książę żonaty jest — mruknął Scibor.
— A żonaty — mówił Stach — ale nie po swéj woli. Gdy Henryk w téj niegodziwéj zasadzce na trzęsawiskach zamordowany został, mimo Mirosława przyjaciela, co go własném okrył ciałem, już był naówczas wolę swą kazał spisać przy świadkach, że w razie śmierci na niego dzielnica Sandomierska nie komu się ma dostać innemu tylko bratu najmilszemu.
Tu Stach uśmiechnął się spuszczając oczy.
— Nie uczyńcie mnie kłamcą, proszę, za to co teraz powiem. Klnę się wam na zbawienie, nie dla chwalby, ile dla świętéj prawdy że książe Kaźmierz mnie po troszę winien iż po Henryku wziął Sandomierszczyznę.
— Świta bo ci w głowie! — zawołał Scibor.
— Posłuchajcież — mówił Stach — a cierpliwie, zobaczycie. Było tak naówczas żem ja ode dworu Kaźmierza musiał iść precz, bom się tam zwaśnił, zaciągnąłem się w służbę na dwór Biskupa Krakowskiego, Macieja Cholewy, który potém zmarł na rok przed księciem Henrykiem.
— Znaliście wy go? — zapytał Stach.
— Nie — potrząsając głową odparł Scibor, — nie znałem go bliżéj, choć się o nim nasłuchałem wiele. Mąż mówią, uczony był, mądry, wielkiéj gęby i języka. Ten ci to co gdy raz księciu Władysławowi pieniędzy pożyczył w potrzebie, potém go już za bogacza miano. Słali potém doń posłów aby księciu wygodził znowu pieniędzmi. Gdy przybyli doń z tém posłowie, wysłuchawszy ich rzekł — a no, dobrze, chodźmy do skarbca mojego. I powiódł ich miasto do skarbca do wychodka, a wskazując nań i śmiejąc się, odezwał się. — Oto gdzie są wszystkie skarby moje! Maciek zrobił, Maciek zjadł!
Albowiem imie mu Maciej było. Obżartuchem przez to nie był wcale, tylko że ludzi wielu przy sobie karmić musiał, a na księgi téż których siła kupował, wydawał wiele, niemiał więc w skarbcu zapasu. Pan był pobożny, uczony, ale wesołą rozmowę lubiący, do żartów skłonny a gotów słowy szermować noc i dzień, i nie było nikogo co by mu w rozumnej mowie sprostał, co po dziś dzień ludzie dobrze pamiętają.
— Tak, tak — przerwał Stach — jakbyście go znali. Na dworze biskupim na małym żołdzie i ja służyłem, bylem się tam docisnął, a stał nie daleko. Zwali mnie tam jak i do dziś dnia mnie zwą, bom sobie to imię przybrał od uroczyska mojego na granicy od Spicymirza, Zabora z Przegaju. Biskup mnie dosyć lubił. Choć poważny mąż, gdym przy nim służby sprawiał, wedle obyczaju swojego nieraz ze mną pożartował. Wolno mu było wesołém słowem odeprzeć, byle do rzeczy.
Obu młodszych książąt lubił bardzo stary, szczególniéj Kaźmierza, bo ten go bywało godziny ba i dnie całe gotów był słuchać gdy rozprawiał o wszelakich dziejach. Biskup zaś mówić potrzebował a żeby go rozumnie słuchano i o obu książętach powiadał zawsze że z całego rodu najmędrsi byli.
Raz tedy, gdy do tego przyszło, że książe Henryk, który krzyż nosił ciągle, a gdy niemógł z nim iść do ziemi świętéj bo okazyi nie było, parł się na swoich pogan, życie ciągle ważył i o mało już zabit nie został; — począł Biskup boleć, że gdyby zszedł bezpotomnie, bardzoby krwi poczciwéj żal było.
Zdało mi się wtedy rzec słowo, że żal by téż było aby po nim, uchowaj Boże czego, Kędzierzawy albo Mieszko zagarnął dzielnicę, a sierota bezdomny Kaźmierz i na dal na łasce braci miał zostawać.
Uderzyło to biskupa i jak był zwykł drwić — rzekł do mnie śmiejąc się.
— Patrzcie go! Oślica Balaamowa rozumnie przemówiła!!
Od téj chwili jak sam przyznawał, począł na księcia Henryka nalegać aby dał spisać wolę ostatnią i umiłowanemu bratu sierocie księztwo po sobie przekazał.
A że mąż był prawości wielkiéj, i czego się sam nie domyślił tém się chwalić nie chciał, koniecznie nalegał na mnie, aby księciu Kaźmierzowi opowiedzieć iż to ja myśl tę poddałem. Padłem mu do nóg błagając aby tego zaniechał, a gdy się i zdumiewał i wyśmiewał, o spowiedź go prosiłem, na któréj zeznałem mu com zacz był, dla czegom się ukrywać z sobą musiał.
Tedy pobłogosławił mnie ze łzami starzec święty i rzekł — Pan Bóg niech będzie z tobą, dziecko moje, wszelako co nie moje tém ja się chwalić niechcę, abym grzechu na sąd Boży nie poniósł, w cudze się strojąc pióra. I odtąd śmiejąc się opowiadał zawsze. — Nie jam ci to wymyślił, oślica Balaamowa przemówiła do mnie.
Słuchał Scibor z zajęciem, a Stach czoło otarłszy spoczął trochę.
— Cóż daléj — boście odbiegli od swego — zapytał stary.
— Gdy książe Henryk, święte paniątko, padł w téj zdradzieckiéj wyprawie na moczarach, a ciało jego nawet dzicz ta rozszarpała, że mu pogrzebu poczestnego dać nie było można, Kaźmierz po bracie z żałości wielkiéj szaty na sobie darł, utulić się niemogąc.
Przez tę śmierć jednak panem został na Sandomierzu i Lublinie. Duchownych wszystkich za sobą miał, bo choć na stolicy w Krakowie Gedko już siedział i on i wszyscy pasterze Kaźmierza za swego uważając, z nim trzymali. Nie mógł mu więc nikt przeczyć spadku i poszedł zająć Sandomierz. Bracia wnet i duchowni, widząc go tam nalegać poczęli aby, jak przystało książęciu bez żony nie był, a owe miłostki, o których przebąkiwano ciągle, porzucił. Biskup Gedko zwłaszcza, surowy człek, domagał się tego koniecznie.
Opierał się w początku książe, ale naleganiom ojca duchownego, w końcu musiał być posłusznym. Poczęto mu zaraz z niemiec swatać dziewek siła, bo o to tam łatwo i zapas zawsze trzymają dla obcych, aby się do naszych ziem przez niewiasty wciskali. Niemkini książe nie chciał powiadając, że ta nademną panować zechce, jako Władysławowa, więc gdy się żenić mam, rusinkę wolę brać.
I wziął Helenę księżną którą mu z Bełża od Wsewołoda Mścisławowego przyprowadzono, a no wziął jak się bierze narzucone.
— Hę! — zapytał stary — a nie rozmiłował się w niéj potém?
Stach głową pokręcił i głos zniżył.
— Przeciw pani téj nie można nic rzec, dobrą być chciała i jest, ale, piękności wielkiéj nie miała, ani mógł do niéj przystać.
— Przecie swą potajemną miłościcę dla niéj porzucić musiał — odezwał się Scibor.
Na to pytanie, Stach jakby odpowiadać nie bardzo chcąc, zmilczał trochę, ramionami poruszywszy.
— Spełna ja tam tego niewiem, — dodał. — Ludzie prawią różnie, nie powiem lepiéj nic. Pan pobożny, widać że z żoną chciałby żyć po Bożemu, a zmusza się do tego. Czasami trwa wiernie przy niéj, powiadają, gryzie się, chodzi jak obłąkany, męczy widomie, to pierzchnie w lasy i nie będzie go dni kilka. Ludzie dworscy prawią że do swojéj dawnéj pojechał, bo odstać od niéj nie może, ale kto to tam wie co się z nim dzieje? Prawią że mu napój zadano. — Ja nie wiem.
Scibor ramionami potrząsał.
— Do dziś dnia więc to trwa? — zapytał.
— Pono — rzekł Stach. — Jam ostatnich czasów na dworze nie był, musiałem gdzieindziéj — bo —
Niedokończył, Scibor go przynaglał.
— Gadajże już wszystko, gdyś począł.
— Zawczasu bo o tém mówić — odparł Stach. — Ot pozwólcie abym ja téż was popytał.
Tu z ławy wstawszy, pochylił się do starego i głos bardzo zniżywszy, począł.
— Cobyście wy na to rzekli, gdyby ziemianie pomyśleli Kaźmierza na Krakowie posadzić?
Sciborowi brew się ściągnęła, nie odpowiedział nic długo.
— Teraz bo wam panów raz wraz chce się mieniać jak kukły dzieciom, — rzekł zwolna. — Nie może być aby się przy tem krew nie lała. Czemuż Mieszko raz posadzony na Krakowie, ostać się na nim nie ma spokojnie?
— Spokojnie! — podchwycił Stach szydersko. Wy tu chyba ojcze, spokojnie w kącie siedząc o niczém nie wiecie, nie słyszycie nic, nie zalano wam niczém, to się wam zdaje to panowanie do wytrzymania? Toć to ręka żelazna, nie ojciec ale gorzéj ojczyma. Nie słyszeliście co Henryk ów Kietlicz dokazuje? Jeden jęk się rozlega po całym kraju, w takie go dyby wzięli.. Ze skóry drą i ziemian i kmieciów nikomu nie przepuszczając.
— E! cicho byś był! — przerwał Scibor — nie słyszałem nic i słyszeć nie chcę. Ty bo Stachu, jakeś złym będąc szalał, tak teraz dobrym chcąc być znów szalejesz niepomiernie. Cóż to za łaskę wyrządzisz Kaźmierzowi gdy go w wojnę z bratem wwiążesz, ty czy kto inny? Cóś to oszalał chyba. Albo to Mieszkowi synowce, zięciowie, szwagrowie nie obronią go! A możnych ma i na Czechach i po niemcach! I sam téż ów Stary, człek z którym igrać niebezpieczno. Młodym był gdy go Starym przezwano, bo rozum i wolę miał nie młodą.
— No! no! — począł Stach, — nie tak on straszny gdy go i Biskupi i ziemiany wszyscy nie lubią. Rycerstwu dopiekł do żywego.
— Milczałbyś, — przerwał Scibor surowo, — prawisz nie do rzeczy. Gdybyście nawet po szalonemu Kaźmierzowi drogę usłali, toć mówicie że Sprawiedliwy jest i bogobojny, czyżby on chciał brata zrzucać, aby się jego mieniem bogacić? On, który za Kędzierzawego już, gdy go Jaksa z przyjacioły na kolanach błagali aby Kraków brał, prośby ich odepchnął, a po śmierci Bolesława jeszcze raz toż samo uczynił.
— A! — zawołał porywczo Stach — inaczéj stało naówczas a teraz.. Jaksa z przyjacioły nie byli by go utrzymali, potém Mieszka nie znano, i spodziewano się po nim wiele..
Teraz inaczéj ludzie myślą.
— A milcz że! — począł Scibor jakby przelękły — milcz i tego pana którego kochasz nie wiedź na pokuszenie aby głową nie przypłacił jeszcze waszego szaleństwa.
— Wy bo — mówił stary — aby wam nowe sitko na kołku powiesić, aby coraz nowy pan, a taki coby wszystkim cugli popuścił. Ej, Mieszko na was dobry jest, bo żelazną rękę ma, a wam takiéj trzeba — E! milcz!
I podąsał się Scibor, Staszek zmilczał, ale sposępniał.
W tém około okienniczki coś zaszeleściało. Jeszcze oba na siebie patrząc, milczeli, gdy z podziwieniem starego, drzwi się otwarły i Jagna co na oczy Stacha widzieć nie chciała, weszła do izby nagle.



III.

Zdumiał się niepomału ojciec ujrzawszy ją, ale więcéj jeszcze widokiem dziewczęcia zdziwiony był Stach, który zmięszany w ciemny kąt cofać się począł. Srom mu na twarz wystąpił.
Jagna weszła śmiało. Strój trochę zmieniła poranny, kosy puściwszy na ramiona, na koszulę wdziawszy krótki jedwabny przyodziewek z rękawami rozprutemi długiemi. Jakby się jéj zachciało być piękną, występowała z główką raźnie do góry podniesioną i rumieńcem na dumnéj twarzyczce, bystro oczyma rzucając do koła.
Padły one naprzód na chłopca, który się w ciemny kąt zasunął, potém na ojca, przypatrującego się jéj z uśmiechem dziwnym, na pół szyderskim.
— Gości macie, — rzekła do niego — toć by przyjąć potrzeba, a jam wasza gospodyni. Każecie podać jadło i napój?!
Staszek ciągle jeszcze nie występował, stary wskazał nań ręką.
— Gościa tego albo znasz lub nie, Jagno.
Stach prędko mu przerwał.
— A skądżeby Zabor z Przegaja mógł być znajomym!!
Dziewczę się uśmiechnęło jakoś żartobliwie, gniewu już ani wstrętu takiego jaki zrana dla Stacha z Konar okazywała, widać po niéj nie było — przypatrywała mu się śmiało.
Zabor z Przegaja, czy kto tamkolwiekbądź — odezwała się, — chleba i napoju potrzebuje. Możeby wstyd było gdyby głodnym ztąd odchodził.
Zwróciła się zwolna, a Stach za nią ciekawemi powiódł oczyma.
Gdy wyszła, Ścibor dziwnie uśmiechnął się sam do siebie, znać pomyślawszy — otóż niewieście dąsy i gniewy. Z rana go wieszała i ścinała, a teraz mu się uśmiechać i karmić gotowa! Wierz że tu babom!
Potrząsł głową i spytał.
— Widziałeś ty dawniéj Jagnę? poznałbyś ją?
— Dzieckiem może ją najrzałem kiedy, — rzekł Stach — alem nie pamiętał. Urosła na panią.
— I czas by jéj nią być — dodał Ścibor, — a no niechce. Zalecało się wielu, a ta dzika koza pana nad sobą cierpieć nie chce.
— Przecież prędzéj, późniéj ktoś ją weźmie — odparł Stach.
Scibor westchnął.
— Jeżeli się ona wziąć da komu!
Mówili jeszcze, gdy drzwi się otworzyły znowu i stara sługa, a za nią dziewczęta jednako poodziewane chędogo, poczęły iść misy niosąc, dzbany i ręczniki, a wszystko co do jedzenia było potrzebne.
Ścibor nie wstawał, więc mu ławę przystawiono tak do nizkiego łoża, aby mógł na niéj wygodnie pożywać. Resztę mis i dzbanów porozstawiano na stole, a Jagna pierwsza dając znak ręką gościowi aby usiadł, miejsce zabrała.
Znak ten łaski mocno zdziwił Ścibora, nie mógł strzymać, aby uśmiechem córce nie okazać, jak był rad jéj postanowieniu. Zrozumiawszy to piękna Jagna, pogardliwie podniosła usteczka, tymczasem rączki myjąc i ręcznikiem je ocierając, co téż i Stach, wedle zwyczaju ówczesnego zrobić musiał.
Siedli na przeciw siebie, gość na nią jak w tęczę patrzał. Dziewki takiéj jako żyw nie widział, bo pod te czasy mało było podobnych; niewiasty słuchały, nie rozkazywały, a choć która władzę miała, kryła się z nią jak ze zbrodnią. I nie mówiły one wiele z obcemi, oczyma więcéj niż usty rozmawiając a aż nadto wiele niemi wypowiadać umiały.
— Dużoście podobno świata widzieli? — odezwała się Jagna, na pół rozogniona, pół obojętna, nie pomyślawszy o tém iż się zdradza z podsłuchanéj rozmowy.
Stach zdziwił się pytaniu.
— Rycerska to rzecz, — odparł — po świecie się włóczyć, gdy wojny niema, innych wszelakich przygód szukając. Spokojnie siedzieć starym się tylko godzi, ci się wysłużyli.
Jagna popatrzała nań szydersko.
— Juści téż rycerzowi włodarzować nie przystoi, miejsce jego w wojsku i przy dworze. A wy, pozwolicie spytać, komu służycie?
Stach się zmięszał, ale wnet odzyskał przytomność.
— Bywało się różnie, — odezwał śmieléj — a teraz, teraz jestem sam, niewiem dokąd się obrócę. Jest dworów dosyć...
— A no, — odparła żywo Jagna — prosta rzecz zdaje się do swojego pana iść, który ziemią rządzi, do swego księcia.
— Tak, to mnie by przystało ku Mieczysławowi służyć — rzekł Stach — a ja do tego serca niemam.
— To ziemia wasza pod krakowskim księciem? — zapytała.
Stach nic nie odpowiedział, zajęty był wrzekomo jedzeniem i pytanie puścił mimo uszu; zagadując że na Rusi w tym roku o wojnie słychać nie było.
— Tam ona prawie zawsze trwa, jak zapamiętam — wtrącił Scibor. — Kniaziowie się z sobą swarzą, biją, jedni drugich zrzucają nieustannie. Było tak za Chrobrego, za Szczodrego, a od tych czasów bodaj nie gorzéj jeszcze.
Byleśmy i my — dodał cicho — na Rusinów się nie zapatrzyli, bo to przykład nie do rzeczy.
Od śmierci Krzywoustego i u nas nie ma bo pokoju — a już by go czas mieć.
Stach spojrzał, twarz Scibora sposępniała.
— Miłościwy panie, — odparł po chwili, — pokoju pono pod te czasy nigdzie nie szukać ni znaleźć. W Niemczech nie lepiéj, choć tam cesarze zwierzchnią moc mają, nie inaczéj i na południu około papieża rzymskiego, boć życie to wojna! tak już Bóg przeznaczył!
Stary zamruczał coś niewyraźnie, unikając sporu, Jagna niecierpliwie to na niego to na Stacha patrzała. Coś jéj było nie po myśli. Stach rozmawiając więcéj oczyma biegał ku dziewczęciu, niż pilnował tego o czém prawił. Ile razy wzrok jego trochę natarczywszy spostrzegła Jagna, zżymała się i minę stroiła dumną a groźną, dając mu poznać, że czytania w swéj twarzy nie rada była dopuścić. Stach mało zważał na to.
Siedzieli tak jeszcze u stołu, bo miski ciągle podawano, a podróżny jadł i pił zdrowo po długim poście, gdy Jagna ledwie czego dotknęła; — aż w podwórzu pod oknami szmer, gwar i ruch budzić się począł. Baczne ucho dziewczęcia poznało może zkąd to pochodziło, bo zaraz rzuciwszy jedzenie, pilniéj się przysłuchiwać zaczęło. I Scibor téż ku oknu obrócił głowę, a psy które tam na kości czatowały pod niém, choć nie odstąpiwszy z miejsca, coraz to zwracały pyski i groźno ujadając, poszczekiwały ku wrotom.
Ojciec i córka spojrzeli ku sobie, jakby pytając co to znaczyć miało.
Gwar ten niezrozumiały coraz wzrastał. Szło to widocznie kędyś od wałów i bramy, a w podwórzach się tylko odbijało. Ludzie spór jakiś żwawo wiedli. Niekiedy dziki głos krzykliwy, nakazujący, wysilony, gniewny zdala dochodził.
Brwi Jagny coraz się mocniéj marszczyły. Gdyby byli sami, pewnie by skoczyła zaraz dowiedzieć się co się tam u wrót działo, uczynić porządek, wydać rozkazy; w obec człowieka cudzego wstydziła się pewnie zająć męzką sprawą. Czekała więc niecierpliwie aż znać dadzą. Scibor się zżymał niespokojny.
Nie było zwyczaju w Sciborzycach, aby lud na gródku będący tak się z sobą sam ujadał, umiano go trzymać w karności i porządku.
Łatwo więc było odgadnąć, że przyczyna wrzawy z zewnątrz pochodzić musiała.
— A kież tam licho kaszy jakiéjś nawarzyło? — odezwał się z prosta Scibor do córki. — Co się tam za łby biorą, czy co?
Ruszyła Jagna ramionami i chciała już wstawać, iść, ale gość się zerwał z ławy prędko aby ją wyręczyć.
— Jeśli mi dozwolicie, pójdę się dowiem — rzekł, patrząc na Scibora.
Nikt nie bronił, skoczył więc za próg Stach, i słychać było, jak kilka słów zamieniwszy na podsieniu z ludźmi, pobiegł ku wałom i bramie.
Dosyć obojętna, zadumana Jagna podparłszy się na stole, na ojca patrzała, który brwi zmarszczył i ku oknu wyzierał.
— Cóż Stach, — rzekł potém do córki — nie tak ci coś krzyw jak zrazu był? — I rozśmiał się Scibor do niej. — Chłopak przystojny, i zaprawdę, choć zawinił raz, szkoda by go było ćwiertować.
Jagna wzgardliwie wykrzywiła usta i krótko zbyła ojca.
— Juści gościa trzeba przyjąć, choć pewniebym innego wolała, bo nie mogę patrzeć na tę rękę, co się na pana targnęła.
Scibor zmilczał, przysłuchiwali się znowu, gdy weszła stara mamka Jagny i w progu stanęła. Ku niéj się dziewczę zwróciło.
— Co tam u was?
— U nas nic, — odpowiedziała stara. — Za wrotami jacyś ludzie z odźwiernym się swarzą. Książęcy urzędnik, czy coś — dodała.
— Naszego księcia Kazimierza? — zawołała z oczyma zaognionemi nagle zrywając się Jagna, jakby już biedz chciała.
— Nie wiem czyj, a no urzędnik! — odparła starucha, zabierając misy opróżnione. Łają strasznie!
W tém i nadbiegającego Stacha posłyszano, który na próg wpadł z twarzą płomienistą, gniewny i zburzony.
— Co każecie robić, nie wiem — zawołał zwracając się do Scibora. — Urzędnik z Krakowa, bodaj sam ten Kietlicz Mieczysławowy, z dużą ludzi kupą, prowadzi jakichś pobranych winnych i niewinnych kmieciów, osadników i czerń po drogach połapaną i przewodu się domaga od was. Słusznie mu się ludzie opierają.
Juści przewód swoim zakon dawać nakazuje, ale Mieczysławowym z krakowskiéj ziemi, co tu w cudzem księstwie plądrują, nie macie obowiązku.
Jagnie brwi się ściągnęły gniewnie.
— A co im do nas, co nam do nich! — wybuchnęła.
Scibor milczał.
— Grożą, że gwałtem konie zabiorą i ludzi popędzą — dodał Stach.
Spuściwszy głowę stary zafrasowany, nie odpowiedział jeszcze. Nierychło podniósł oczy i westchnął.
— Jak się tu opierać i prawa szukać, — rzekł smutnie. — Niech ich licho porwie! gotowi gwałt uczynić jaki! Odczepnego ich zbyć, konie dać, a niech idą do...
— Ależ to nie ich ziemia! — zakrzyczała Jagna.
— Będziesz że z niemi wojnę prowadziła? — rzekł stary. — Ich ziemia czy nie, krakowski książę zwierzchnią władzę ma, a choćby jéj nie miał, gniewać go — źle. Nie daleko granica, mścić się będą, spokoju nie dadzą!
Ręką zamachnął.
— Kat ich bierz!
— To musi być Kietlicz sam, — mówił Stach, — bo bardzo zuchwale pod bramą stojąc, włamaniem się grozi. A nie tylko przewodu chce, ale ukarania tych, co mu go odmówili. Dobija się, jakby moc i prawo miał!
Sciborowi ręce się aż załamały z niepokoju i trwogi, czuł się słabym. Jagnie piersi się podnosiły gniewem, usta drżały.
— Precz by go odegnać zuchwalca — zawołała. — To ziemia księcia Kaźmierza, on tu żadnego prawa nie ma. Gródka przecie siłą nie weźmie, a da mu się raz posłuch i przewód, nie będzie od niego spokoju.
Stary podsłuchawszy to, aż się rzucił.
— Jagno ty, sokolicho drapieżna! — zawołał do niéj, ty byś ciągle wojowała! Tobie się było mężem rodzić, idź do swéj izby! Ja spokój mieć chcę, niechaj go wpuszczą, niech nakarmią, ktoby kolwiek był, ugłaskać go lepiéj.
Oburzone dziewczę, posłyszawszy ten rozkaz, rzuciło się, jakby chciało mu opierać, potém spojrzało na Stacha, pomyślało, i na ojca z wymówką popatrzywszy milczącą, wybiegło precz, trzaskając drzwiami.
— Stachu mój! — odezwał się Scibor głosem słabym, — opatrzność cię tu dziś nadała. Choć obcy, idź proszę, każ im wrota otworzyć, przyprowadź go tu, juści z nim radę damy. Zadzierać się nie chcę.
Stach się trochę zawahał.
— Idź, idź, — powtórzył Scibor. — Wrzasku nie znoszę, trzeba skończyć z niemi, puść go tu do mnie i sam z nim powracaj.
Nie było sposobu opierać się staremu, choć Stach wolałby był dziewczyny posłuchać i Kietlicza tego za bramą zostawić, musiał spełnić rozkaz starego, który więcéj już nie mówiąc, rękami dawał mu znaki aby pośpieszał, bo gwar i wrzawa coraz rosły.
Wyszedł więc. W podwórzach wszystko co żyło na grodzisku, mężczyźni i niewiasty powybiegali z zakątów, psy ujadały biegnąc ku wrotom i okopom, ludzie postraszeni, to przypadali do tynów aby spojrzeć za wały, to się od nich cofali tłumnie. Zdala hałas, krzyki i bicie drągami we wrota nieustannie słychać było.
Zobaczywszy biegnącego Stacha, wszyscy ku niemu się skupiać zaczęli, domyślając się że musiał iść z pańskim rozkazem.
Dziwiło ich że Jagny, która zwykła była pierwsza zawsze pośpieszyć gdzie powstał niepokój, dotąd niewidzieli. Jagna gniewna na ojca, na siebie, na Stacha, rzuciła się na posłanie w swéj świetlicy i co znalazła pod ręką, miotała bezmyślnie o ziemię. — Oburzało ją że ojciec ulegał. Dumne dziewczę byłoby wolało, bądź co bądź, strzałami napastników od wrót odegnać, niż taką powolnością uzuchwalić.
Gdy Stach przypadł z rozkazem aby wrota otwierano, ludzie już przy nich zajątrzeni łajaniem do oporu się zabierali. Słowo pańskie zamknęło im usta, mrucząc zaczęto ciężkie drągi odwalać i wrota otwierać.
Tuż pod niemi stał na koniu pianą okrytym, mężczyzna krępy, czarny, którego długie czarne włosy kręcone wiatr rozwiewał. Twarz mu się czerwieniła od gniewu, a że brzydkim był, jeszcze go zapamiętałość czyniła straszniejszym.
Stach poznał w nim zaraz tego, którego się domyślał, prawą rękę księcia Mieczysława, osławionego jego doradźcę, owego Henryka z Kietlic od Budziszyna, któremu naówczas przypisywano wszystko co książę poczynał i o straszne kraju uciemiężanie obwiniano.
Obcy ten człek, najbliższy osoby księcia krakowskiego, znienawidzony przez panów duchownych, ziemian i rycerstwo, najmniéj o to dbał.
Wejrzawszy nań, widać było w silnym, jak żubr zbudowanym, z krótką szyją, głową dużą, oczyma wypukłemi, patrzącemi groźno, żywych ruchów i szorstkiéj mowy człowieku, takiego, co nienawykł ulegać nikomu a wszystkich gotów był łamać, bo czuł potężną opiekę nad sobą. Sługa to był, któremu pańska moc dawała zuchwalstwo bez miary.
Trząsł się cały z gniewu gdy mu nareszcie wrota otwarto i Stacha ujrzał przed sobą. Spiął zaraz konia i jak burza wpadł na podwórze, klnąc głośno. Tuż za nim tłoczyło się kilkudziesięciu zbrojnych, a w pośrodku między ich końmi postrzegł Stach znaczną kupę ludzi, starców, ziemian poważnych, kmieci, razem z parobkami i pastuchy pomięszanych, powiązanych łykami, rozwścieczonych lub wylękłych. Ludzie Kietliczowi batami ich gnali i popędzali z sobą, końmi ściskając i napierając.
Wszystko to za wjeżdżającym we wrota Kietliczem wpadło w podwórze jak do domu, natychmiast z koni zsiadając i zabierając się tu obozować, nie spytawszy nikogo.
Kietlicz tymczasem ledwie na Stacha spojrzawszy z ukosa, popędził do dworca. Ten musiał biegiem go dognać, aby razem z nim stanąć jak chciał stary. Kietlicz z koniem wpadł aż w podsienie, tu dopiero z niego skoczył, a że nikogo nie znalazł oprócz staréj baby w progu, spokojnie mu się przypatrującéj, krzykliwie wołać zaczął, domagając się gospodarza.
Stara, wcale nie przestraszona tym wrzaskiem głową trzęsąc, rzekła mu spokojnie.
— Pan nasz z łoża nie wstaje, ani nawet dla księdza, słabuje od dawna.
Widząc że nikt mu nie wskazuje drogi, Kietlicz począł ją sobie sam torować do wnętrza, rzucił się do jednych drzwi, które do czeladnéj prowadziły, spostrzegł błąd, zwrócił się i zobaczył dopiero Stacha, który właśnie nadchodził.
— Gdzież ten wasz władyka? — krzyknął głosem zachrypłym — gdzie?
Stach, choć go złość brała i krew mu na twarz występowała, udał bardzo spokojnego.
— Władyka to nie mój, — odparł — bom ja tu gość jak i wy! Nie krzyczcie tak, bo stary słaby jest i nie znosi wrzasku.
— Słaby, a choćby i zdychał! — przerwał Kietlicz — a co mi to? Ja posłuchu wymagam! Wy tu ze mną wojnę prowadzić myślicie hę! a wiecie z kim!
— Hej no, hej! ktoś kolwiek jest, ciszéj! — odparł Stach, — toż nie w zdobytym grodzie jesteście a na ziemi pana Kaźmierzowéj, przystałoby tak głosu nie podnosić...
Kietlicz poskoczył ku niemu, mierząc go od stóp do głów iskrzącemi oczyma.
— Cóż ty, ty jakiś, będziesz mnie tu uczył? ty, mnie? Jam tu z ramienia pana, który i nad Kaźmierzem waszym jest i nad wszystkiemi! Rozumiesz?
Już się kłótnia na dobre miała zawiązać, bo Stach ustępować nie myślał, gdy drugie drzwi się otworzyły i wylękły tym hałasem Scibor o dwu kulach powoli się wlokąc, wystąpił sam, przygarbiony, wpół złamany, z włosy siwemi i brodą okrywającą mu piersi obnażone. Widok starca zgrzybiałego, drżącego, niedołężnego, na chwilkę opamiętał Kietlicza nieco. Gniew jego nie ustał, ale nieco złagodniał. Rzuciwszy Stacha, wprost poszedł na starego.
— To wyście tu władyka! — zawołał do niego — wy! A dobry u was ład i posłuch dla książęcych urzędników. Wiecie ktom jest?
Stary podniósł ku niemu głowę, któréj usta bezzębne, otwarte, z wargami drżącémi i zbielałe oczy wyrażały więcéj zdumienia niż postrachu.
Nie czekając odpowiedzi Kietlicz, krzyczał ciągle.
— Najwyższego pana Mieczysława krakowskiego jestem pierwszym urzędnikiem! Ho! ho! słyszeliście pewnie o mnie, bom ja się nie jednemu dał we znaki i żartów nie ma ze mną. Tu mi w waszych włościach ludzie przewodu odmawiają, u wrót mi każą stać! Cóż to ty pan jesteś udzielny? Co to władzy książęcéj nie znasz nad sobą? Coś ty za jeden? co?
Na to zuchwałe pytanie w niedołężnym starcu poruszyła się żółć, podniósłszy głowę znów, oczyma go zmierzył.
— Coś ty za jeden? — powtórzył Kietlicz.
— Jam Krzywoustego wojewoda — odparł poważnie i spokojnie Scibor. — Choć byście byli pańskim urzędnikiem, siwy włos powinniście szanować!
Zamilkł jakoś Kietlicz, ale gdy stary, któremu na nogach dłużéj ustać było ciężko, do izby się nazad zawrócił, aby na łożu ledz znowu, napastnik jak stał w hełmie z biczem w ręku wpadł za nim.
— Słyszysz ty stary, choćby i wojewoda nieboszczyka, sam na pół trup, żeby mi przewód był, owies i siano dla koni, strawa natychmiast dla ludzi, a na tych co mi się opierać śmieli kara w moich oczach, chłosta i ciemnica.
Scibor, który był legł już dysząc mocno ze wzruszenia i ręką piersi cisnąc, zrazu odpowiedzieć nie mógł. Zmierzył stojącego przed sobą oczyma raz jeszcze i Stachowi ręką dał znak.
— Dać mu co chce! na gwałt rady nie ma, i niechaj mi idzie ztąd!
Jakby nierozumiejąc tego, Kietlicz się nie ruszał. Spojrzał po izbie, zobaczył na stole pozostałe misy i dzbany, nie pytając przystąpił ku nim, nalał sobie kubek i wychylił go chciwie.
Niegościnnie przyjęty, niezważając na to że mu precz iść kazano, na ławę się rzucił. Milczenie groźne trwało chwilę. Drzwi stały otworem, za niemi włodarz Scibora Domuch, czekał na rozkazy drżący. Stary się ku niemu zwrócił.
— Domuch! dawaj im co chcą, niech żrą i idą ztąd! Przewód nakazać zaraz. Słyszysz! Wojować z niemi nie będę, niech mi długo na karku nie ciężą i idą precz zkąd przyszli! Ze dworu przewód wybrać dla pośpiechu, bo do wsi daleko, a tam już ludzi porozpędzać musieli.
— Spędzić mi ich na powrót zaraz — krzyknął Kietlicz, — żeby mi te psy w oczach moich chłostę wzięły!
Scibor twarz ku niemu zwrócił.
— Tego nie będzie — rzekł — tego nie dam! Czyń sobie co chcesz. Masz swój przewód i strawę, ruszajże jakoś przyszedł.
W głosie starca było coś nakazującego, groźnego, czemu się oprzéć było trudno. Kietlicz się rozśmiał szydersko i począł jakby sam do siebie, rozpierając się na ławie.
— Oh! oh! myślicie sobie poczynać z nami, tak jakoście z dawnemi swemi pany czynili! Ale mój pan inny! Sprawa nie z Włodzisławem, nie z Kudrawym? My wam pokażemy, kto tu ma prawo życia i śmierci, nakazu i posłuchu!! u mnie ziemianin, kmieć, klecha, rab wszystko jedno, nie patrzę ja kto on! Łby polecą! Dopiero się nauczycie pana szanować. Mieszko was i panów duchownych rozumu nauczy! nauczy! Zobaczycie...
Wy tu mi śpiewacie, żem ja na Kaźmierzowéj ziemi, mnie i pana mojego tak dobrze Kaźmierz jako i ty i wszyscy, wszędzie słuchać musicie. Jeden tu pan i więcéj ich nie będzie. Nieznamy ani biskupów, ani wojewodów, ani żupanów, gdy nieposłuszni są.
Chcecie kaźni, będzie kaźń, będzie, taka jakiéj nie bywało za książęcych braci. Ze skóry was drzeć, kołem tłuc, wieszać i ścinać będziemy, aż się rozumu nauczycie i ładu!
To mówiąc, pięść z biczem podniósłszy, zdał się nim grozić staremu.
Na ten wybuch gniewu Kietliczowi nikt nie odpowiedział. Znikł tylko zaraz Domuch, a Stach naprzeciw siedzącego stanąwszy o ścianę sparty, słuchał go milcząc z miną szyderską, wyzywającą, tak że ona gniew w nim jeszcze rozżarzać musiała.
Zdawał się mówić mu oczyma.
— A no, a no, pozwól sobie, nic nie kosztuje, pleć!
Scibor leżący na swém posłaniu, ręką głowę podparłszy zadumał się, twarz jego bladła, czoło się zasnuwało marszczkami.
Kietlicz kubek po kubku wychylał, nie pytając ni dziękując, wreszcie chléb łamać począł i reszty mięsa z misy wyciągać, nie troszcząc się o gospodarza.
Stara gospodyni, która na to z za drzwi otwartych ciągle patrzała, położyła temu koniec śmiało do izby wszedłszy i zabierając z przed siedzącego dzbanek, kubki i misy.
Nikt się do niego nie odezwał, nikt go przebłagać nie myślał, więc coraz mocniéj sierdził.
— Ufajcie w to, żeście Kaźmierzowi! — począł rychocząc ze złością po chwili. — No to się jemu poskarżcie! Niechaj probuje zadrzéć się z naszym panem. A no? może mybyśmy temu i radzi byli.
Dosyć już tego ziemiańskiego i książęcego gospodarstwa, czas na inne. My wam pokażemy co ład, co zakon i co kaźnia!
Znów tedy pięść z biczyskiem do góry podniósłszy na Scibora patrzał uparcie, który milczał, to na Stacha stojącego z miną drwiącą... Nie odpowiadali mu... Nie było tu już co robić, powstał z ławy gburowato, stół popychając przed siebie, pasa ociągnął, hełmu poprawił, obejrzał się do koła, plunął ze złości i wyszedł.
Drzwi się natychmiast za nim zamknęły.
We dworze nie mając już co poczynać, poszedł zwolna w podwórze do swoich ludzi rozłożonych tu taborem, chciwie pożerających strawę, którą im w necułkach i wiadrach dostarczano. W pośrodku tych rozpasanych siepaczy, kupka więźniów po drodze pochwyconych leżała na ziemi, ponakrywawszy głowy, twarzami do murawy, spoczywając i jakby nie słysząc zmagania się, łajania, szyderstw i wyzywań, któremi ich jątrzyć chciano. Jeńcom tym nie dano ani jeść ani pić, gdy Domuch przez litość przynieść i dla nich kazał strawę, żołnierstwo ją śmiejąc się pomiędzy siebie rozchwyciło, a potém kośćmi na powiązanych jak na psy rzucali, wołając że im i to nadto dobre.
A więźniowie, jak można było miarkować z odzieży i twarzy, byli w większéj części ludzie dostatni, pod różnemi pozorami z domów pobrani, na gościńcach pochwytani, którzy wiedzieli czego się mieli spodziewać, dostawszy Kietliczowi w ręce. Nikt z nich cały nie wyszedł.
Gbur ów, niemogąc się dłużéj nad Sciborem znęcać, bo mu ten ani odpowiadał nawet, poszedł się mścić na więźniach swoich. Smagał ich szyderstwy i groźbami.
— Dam ja wam dobrą gościnę w Krakowie, dam, dam! Popamiętacie pana i mnie, który z was z całą skórą wyjdzie i ze łbem na karku, będzie do śmierci pamiętał że był w moich łapach!
Drużyna pana Kietliczowa, za każdym takim wykrzykiem, wtórowała mu śmiechem pijanym. Niektórzy leżących na ziemi więźniów oszczepami żgali, wołając.
— A no! nie spijta! słuchajta! kiedy pan gada!
Kietlicz szukał może powodu aby się nad którym mógł pastwić, chciał wywołać jakie rozpaczliwe z nich słowo, ale biedota owa głowy poukrywawszy milczała.
Poczęło się tedy rzucanie a groźby na włodarza Domucha, aby dawał, a dawał coraz więcéj, strawy, mięsa, napoju, owsa, obroków.
Gdy wreszcie konie i wozy do przewodu z szop prowadzić poczęto, aby się zbyć ich, Kietlicz wpadł między nie i począł wybredzać, aby mu innych, lepszych szkap i powózek dostarczano.
Przykazanie było od Scibora, by się ich zbyć jako bądź, więc ściągano i prowadzono co chcieli, w pośród wrzawy, kłótni i śmiechów. Kietlicza który był za pan brat z księciem najwyższym, wzgardliwe to przyjęcie w Sciborzycach bolało... Nie przełamano się z nim nawet chlebem, nie chciano gniewów przebłagać, zbył się go stary jak napastnika. Kietlicz nie mogąc się mścić na gospodarzu, gniew spędzał na jego czeladzi, głośno przeciw jéj panu odzywając się ze złością i pogardą.
Czeladź téż ujmować się nie mogła, ale zębami zgrzytała.
Dzień już był w drugiéj połowie, gdy nareszcie wszystko do wyjazdu stanęło pogotowiu. Więźniów na wozy powciągano po dwu i po trzech powiązawszy razem plecami do siebie, gromada Kietliczowa na konie siadać zaczęła, wiadra i necułki próżne porozbijawszy umyślnie. Pańskiego konia już podprowadzono. Nie było pozoru gościć się dłużéj, a Kietliczowi z tak małym zyskiem precz się odjeżdżać nie chciało. Już na konia siadać miał, gdy coś sobie pomyślawszy, nazad pode dwór zawrócił.
W czasie gdy tak w podwórzach gospodarowano, Stach na czatach stał, nie wiedząc co czynić, choć mu krew w żyłach kipiała przeciwko napastnikowi.
Do pilnującego progu wybiegła Jagna z twarzą zapłonioną gniewem.
— Do ojca mi go więcéj nie puszczajcie! — zawołała i znikła.
Rozkaz ten odebrawszy, Stach gotował go się spełnić bądź co bądź i pierwsze drzwi zasunąwszy, stanął u nich na straży z rękami złożonemi. Kietlicz, któremu do głowy przyszło, pewnie jeszcze pieniężną karę ściągnąć za odmówienie przewodu, gdy podbiegł ku dworowi, zastał Stacha u progu.
Spojrzał nań wskazując na drzwi.
— Do władyki chcę! otwierać! — zawołał nakazująco.
— Nie pójdziecie do niego, bo i tak chory już leży — odparł Stach.
— A wy mi tu stawić opór będziecie! hę! — krzyknął Kietlicz.
— Tak mi polecono, nie puszczę — rzekł Stach, rozkrzyżowując się we drzwiach.
Kietlicz porwawszy za rękę stojącego, chciał go na stronę odepchnąć, ale trafił na równą swojéj siłę. Stach ani drgnął, nie łatwo go było ruszyć lada komu. Oparłszy się plecami o drzwi, nogi mocno wbiwszy w ziemię — stał jak mur. Szarpnął go Kietlicz raz i drugi nadaremnie i opór znalazłszy niespodziany, przyskoczył, oburącz go chwytając, aby odrzucić na stronę. Gniew obu dodawał siły. Kietlicz miał jéj dosyć, ale Stach bronił się dzielnie, pchnął go w piersi, aż odskoczył na nogach się zachwiawszy.
Wrzasnął natychmiast na swych ludzi.
— Sam do mnie! Bereza! Tyś co za jeden?
— Ktom jest, tom jest — zawołał Stach gniewnie — nieustąpię ci!
— Ty, mnie się myślisz opierać! — miotając się krzyknął Kietlicz — ty! ja cię nauczę!
I ku swoim zwróciwszy się coraz głośniéj wrzeszczał.
— Bereza! sam do mnie!
Bereza, chłop straszny i trzech innych najsilniejszych z orszaku Kietliczowego już biegli mu w pomoc. Walczyć z niemi jednemu było niepodobieństwem. Zbladła twarz Stachowi, zaciął usta, nieustępował. Siepacze nadbiegli i runęli na niego.
— Wziąć tego ptaszka i związać! — krzyknął Kietlicz — rozmówimy się z nim w Krakowie!
— Ziemianin jestem wolny! — zawołał Stach.
— A choćbyś i Kniaziem był! — zaryczał Kietlicz — ja na was wszystkich uzdy nałożę.
Po chwili krótkiéj namysłu Stach, spuściwszy głowę, gdy Kietliczowa służba nań padła, nie mówiąc słowa, dał się jéj ująć. Zdala stała jego czeladź wylękła i podburzona, jakby chciała stanąć w pańskiéj obronie, Stach nie broniąc się już, krzyknął do swych ludzi.
— Wy z końmi ruszajcie za mną!
Spokój ten zmięszał trochę napastnika, ale cofać co rozkazał nie chciał, wstyd mu było. Wiedział że nieznanego sobie ziemianina z pocztem jadącego chwycił, niesprawiedliwéj opierającego się napaści; nie zgrzeszył on tak dalece, aby go za to srodze karać można, Kietlicz byłby go zwolnił gdyby się prosił, milczącemu nie mógł przepuścić.
— Wiązać go! — powtórzył — w Krakowie się z nim rozgadamy.
Drzwi od mieszkania Scibora stały tymczasem ze środka zamknięte, Kietlicz przypadł do nich ze złością, uderzył parę razy, nie odzywał się nikt, nie myślano otwierać.
Ciupnął w nie jeszcze raz mieczem i splunął.
— Licho na was, z dziadami nie będę wojny prowadził. Na koń! a tego — wskazał na Stacha, — związać mi dobrze i z innemi niech rusza do Krakowa.
To mówiąc odszedł ode drzwi, rozkazując sobie konia podprowadzić, klnąc i łając jeszcze siadł nań i popędził ku wrotom.
Cała gromada jego wnet na konie swe wspinać się zaczęła, wozy popędzając przed sobą, na których już więźniowie leżeli.
Ciury te po drodze jeszcze chwytając co napadły, kury, świnie, gęsi, ze śmiechem uwożąc te łupy zwolna wrotami nazad wyciągnęły na podzamcze, odgrażając się odźwiernemu stojącemu w bramie którego kilku kijami poczęstowało, że im zrazu wrót niechciał otwierać.
Za ostatnim z Kietliczowych oprawców zaparły się wrota natychmiast i orszak nie odciągnął jeszcze, gdy czując się bezpiecznemi ludzie zamkowi powybiegali nad wrota i na wały, od psów i zbójów łając wściekle odjeżdżających, którzy im zdala pięści pokazywali. Kilka kamieni nawet świsnęło w powietrzu za odjeżdżającemi i padło na gościńcu.
W téjże chwili otwarły się drzwi dworu i Jagna z włosami rozpuszczonemi, z załamanemi rękami, z bezsilnemi łzami na gniewem zarumienionych policzkach, wypadła trzymając toporek w ręku. Dłużéj by już była wytrzymać nie mogła.
Postawszy chwilę na progu, zawróciła do ojca. Scibor leżał oburącz głowę trzymając w dłoniach, podniósł ku niéj wejrzenie i uląkł się wyrazu jaki na jéj twarzy zobaczył.
— Jagno! Jagno ty moja! nie złość się nadaremnie, nie było na to rady! Stacha wzięto, słyszę, ale temu się nic nie stanie.
Ruszyła ramionami wzgardliwie.
— O Stacha tego mi nie chodzi, — zawołała — nie byłby mężczyzna żeby sobie nie dał rady, ale ty ojcze! ty! po coś im otwierać kazał? aby nam srom uczynili!
— Dziecko moje, — odparł Scibor — stary jestem, stary i niedołężny, gródka bronić nie mogłem, nie było czém.. Jutro by go Mieczysławowi najechali. Nastały takie czasy, dożyliśmy! głowę trzeba spuściwszy, uszy położywszy słuchać.
Jagna ręce sobie wyłamywała.
— A! nie! nie — wołała rzucając się — tak nie będzie, nie może być, ziemianie mu się nie dadzą, niewolnikami nie są. A dadzą się, no to warci być niemi.
Przeszła się po izbie, usta zaciskając, głowę unosząc, dysząc prędko, gniew czynił ją piękniejszą, niemal młodszą niż była. Oczy jaśniały blaskiem nadzwyczajnym, rumieńce krwią się tryskać zdawały, z pod maleńkich ust ząbki świeciły zacięte zgrzytaniem.
— O! tak się ostać nie może! — powtarzała ciągle.
Starzec ku niéj wyciągnął ramiona, przyklękła przy nim, pochwycił ją ściskać i pieścić.
— Cicho, ty sokolico drapieżna, cicho! niech się tam dzieje co chce! Dajcie mi choć umierać spokojnie, nie moja to sprawa a tych co żyć będą. Mnie aby cisza i pogoda.. Jagno! uspokój się!
Ale Jagnie łzy z oczów płynęły, upokorzenia swojego i ojcowskiego zapomnieć nie mogła; krzykliwy głos Kietlicza rozkazującego na gródku brzmiał, jéj w uszach i dreszcz ją przechodził.



IV.

Tegoż dnia wieczorem, Kietlicz ze swą zbrojną gromadą, z którą jakby na łowy puścił się na dwory i ludzi, był już znowu na Krakowskiéj ziemi. Tu siepacze jego śmielszymi się stali jeszcze.
Dla Staszka, któremu z lekko związanemi rękami pozwolono jechać na własnym koniu, otoczonemu swojemi ludźmi i strażą — widok tego pochodu był oburzeniem nieustanném. Ale, choć mu twarz srom i gniew oblewał, milczeć musiał. Zżymnął się czasem, strząsnął, do swoich coś zagadał, straże otaczające co innego mając do czynienia, wcale nań nie zważały.
Kietlicz wracał z wyprawy do Krakowa, czasu nie tracąc po drodze. Nie pominęli człowieka, dworu, chaty, nie przystanąwszy dla rozpatrzenia się i rozpytania, czy nie było się tam do czego przywiązać, o co zaczepić aby kmiecia obedrzeć, uwięzić lub osmagać.
Szło o to Kietliczowi widocznie aby trwogę siał po kraju, cel ten też zdawał się dopiętym, gdyż ludzie zdala zobaczywszy kupę zbrojną, poznawszy książęcego urzędnika, pędzili w lasy rzucając domy i trzody, chroniąc się w gąszcze i błota.
Samo to zbieganie Kietlicz już poczytywał za winę, kazał ścigać uchodzących, a kogo pochwycono, wiązano i męczono aby wyznał co przewinił i czego się lękał.
Ludzie towarzyszący Kietliczowi, przywykli do tego polowania, zuchwali, burzliwi, ciągle na pół pijani, bo na wozach beczułki mieli, z których nieustannie czerpali, znęcali się nad wszystkiemi kto im pod rękę podpadł, bez względu na stan i płeć jego.
Parę osad należących do benedyktyńskich klasztorów trochę śmieléj wystąpiło opornie, ufając że im jako poddanym duchownych ludzie królewscy nic nie uczynią, ale gruby Kietlicz nie zważał na nic, kazał brać podwody, odgrażając się jeszcze że nietylko mnichów ale i panów biskupów Mieszko rozumu nauczy.
Ostrożny tylko poseł pański, na obronne gródki ziemian, na starszyznę bogatszą i silniejszą wprost się napadać nie ważył, szarpał ich z boku. Mniejsi ziemianie, kmiecie, osadnicy i czerń najwięcéj cierpiała. Był to początek. Za każdą sprawą zausznik pański powtarzał że ład wprowadza i zakonu pilnuje. Obładowywano wozy wedle tego zakonu, bo co się tylko po drodze schwycić dało, szło na nic, siepacze ryhotali ciesząc się dobrym obłowem.
Drugiego dnia gdy tak ciągnęli, nieopodal już będąc od Krakowa, wśród puszczy, Staszek pierwszy spostrzegł na łące pośród lasu kilku ludzi z oszczepami i łukami, stojących około czegoś czarnego, leżącego w pośrodku. Zdało mu się to jakby zabitą grubą zwierzyną. Zaledwie się przypatrywać zaczął już i drudzy obaczyli zdobycz i kilku czwałem się puściło ku łączce i stojącym ludziom.
Ci jakoś nie umykali, choć tentent posłyszeli i zobaczyli nadjeżdżających, gwarzyli wesoło, stojąc nieopatrzni, ukazując sobie ogromną bestję, która z okrwawionym pyskiem i rozdartemi trzewy pośród nich leżała.
Sam Kietlicz brwi najeżywszy, konia ścisnął i poleciał. Zdala już postrzegł Stach że tam około zwierza wrzask się począł, a ludziska przed chwilą tak weseli, ze strachu popadali na kolana. Gdy podjechali bliżej ku miejscu, gdzie się już Kietlicz i jego przyboczni do wiązania łowców i zabierania niedźwiedzia zabierali, usłyszał wrzask ogromny.
Kmieć który szkodnika zamordował w lesie, czuł się całkiem niewinnym, Kietlicz to rozumiał inaczéj, smagał go i krzyczał na całe gardło.
— A! myślisz ty nicponiu, rabusiu że ci po lasach bezkarnie będzie wolno polować! Cóż to ty masz takie prawo jak książe?
Kmieć zbladły, usiłował się bronić jeszcze.
— Ależ, miłościwy panie, las ci to mój własny, ta jucha mi barci popsowała i poniszczyła, pola potratowała, pokoju z nią nie było. Musiałem się bronić!
— A! pewnie! bronić, szydził Kietlicz. Tak! A kogoś to prosił o pozwolenie robienia sobie samemu sprawiedliwości? Cóżeś to ty zwierzchni pan? Sprawiedliwość i wymiar nie do kogo należy tylko do księcia? Ty sobie będziesz jego prawa przywłaszczał i bił niedźwiedzie, które z książęcych lasów przychodzą!
— Wiązać go! zagrzmiało. — Pachołkowie wnet się do kmiecia porwali. Ani się już śmiał bronić, spodziewając w Krakowie może innego wyroku. — Kietlicz wołał śmiejąc się:
— Zapłacisz siedemdziesiąt! o! zapłacisz, miły kmieciu, za polowanie na pańskie niedźwiedzie, i będziesz miał naukę, kto tu jakie ma prawo!
Wnet ogromne zwiérzę, dobry obłów pochwycono na wóz rzucając ze śmiechami wielkiemi, a że na wozach już dla kmiecia miejsca nie było, ręce mu związawszy, pieszo go za wozem popędzono.
Kmieć, jak widać było z odzieży, dostatni, szedł zniewagą tą i samowolą zburzony tak że od zmysłów odchodził prawie, a że bronić się nie miał siły, smagali go popędzając i drwiąc pachołkowie.
Na niego teraz jako na nową ofiarę, całą swą złość wywierał Kietlicz, potrzebujący ciągle kogoś smagać językiem.
— U nas tu wszyscy panowie, — wołał, — księcia nikt znać nie chce, kmieć chce być panem u siebie, zagrodnik u siebie, ziemianin, władyka, każdy se pan, nie licząc duchownych co nietylko u siebie ale u drugich jeszcze panami chcą być. A no! tego dosyć! dosyć. Mieszko was weźmie w kluby i nauczy lepszego rozumu.
Będziesz ty się bał i wiewiórki zabić w ogrodzie, jak powrócisz z Krakowa! Wkrótceby na pańskie łowy zwierza nie stało za niemi.
Szukająca przyczepek, rzucając oczyma na wszystkie strony gromada Kietliczowa, prawie co krok nowe chwytała ofiary.
Żadnego człowieka nie pominięto nie zatrzymawszy go, nie spytawszy kto był, zkąd, jakiego stanu, a pytania te Kietlicz i Bereza Łużyczanin też, namiestnik jego, z ogromnym łbem rozczochranym i czerwonym pyskiem, bez jednego oka i ucha — tak umiał zadawać, że każdy się splątać musiał, gdy się nań raz usiedli.
Wśród gościńca obskakiwano pola do koła, przejeżdżających zahukiwano, badano, targano i mało komu się udało wykłamać i wydobyć z rąk napastliwych. Nim do Krakowa się zbliżyli nabranych ludzi narosło, wozy się wszelkie zdobyczą powyścielały do góry a dobra myśl taka była u wszystkich, że gdyby nie Kietlicz, gromadaby jak łotrzyki puściła się pewno na dwory.
Już się do grodu zbliżali, gdy na gościńcu od Krakowa, pokazał się orszak znaczny zwolna się ku nim posuwający.
Zdala widać było nielada pański dwór, i Kietlicz który przodem jechał wziąwszy się w boki a wzroku nie miał zamąconego, bo od innych był trzeźwiéjszy, niespokojnie się jakoś na ludzi swoich obejrzał. Na razie dał znak pewien, który oni zaraz zrozumieli. Wnet do koła się ścisnęła jazda i obstąpiła wozy aby ich i jeńców jak najmniéj widać było.
Staszka téż z końmi jego pchnięto gwałtownie w środek taboru i ukryto. Ciszéj stało się w gromadzie, wrzaski ustawać zaczęły, rozpasana swawola przycichła.
Bereza, który jednym swoim okiem lepiéj widział niż drudzy dwoma, pomrukiwał sam do siebie.
— E! e! wojewoda, daj go katu! Dość że my go zawsze gdzieś spotkać musiemy.
Z twarzy Kietlicza widać było że i on zetknięciu się z wojewodą niekoniecznie rad był; wstyd mu było tych łupów, które wiózł z sobą.
W istocie jechał naprzeciw nich od Krakowa Szczepan Pobożanin, wojewoda krakowski, wielkiego znaczenia między ziemiany mąż, którego i sam książe szanować musiał. Jak on doszedł do téj wziętości iż wszystkich ziemian krakowskich w garści trzymał i czynił z niemi co chciał, odgadnąć było trudno. Więcéj pono winien był zręczności i przebiegłości niż rozumowi, dużo gościnności swéj a trochę i temu że wiedział za co kogo brać i z któréj strony łaskotać. Nie mniéj wszystkim był potrzebny i uważali go a nawet Biskup Gedko, choć często się nań zżymał, bez niego się nie obchodził.
Poznał go Kietlicz zdala po znajomym koniu cisawym na którym jechał i postawie rycerskiéj, bo choć stary, Pobożanin rad młodego udawał, naostatek po kołpaku, u którego zawsze kilka piór czaplich do góry nastrzępionych nosił.
Człek był, mówiono, mężny w potrzebie, zuchwały na czasie, a tak zręczny że nikt go nigdy w pole nie wyprowadził, on zaś niemal każdego. Dla bab tylko miał pono za wiele słabości; za co go Biskup łajał.
Twarz wojewoda miał mało zarosłą, pełną, oczy przymrużone nieco, jakby mu światło wadziło, oblicze całe dobrodusznie się uśmiechać zdawało, ale chytrość z niego przeglądała.
Nikt nigdy nie mógł powiedzieć z pewnością, komu on praw był, komu krzyw, bo ze wszystkiemi równo obchodził się jak najlepiéj, potakiwał, pochwalał — nikt nie zgadł co myślał i trzymał. Nie pogniewał się téż nigdy prawie, rzadko sprzeczał; gdy do dzieła przychodziło skinął lub sam wystąpił, dwoma słowy swoje robiąc. Rozprawiać z nim nie było co, bo w słowie był nie mocny, ani zważał wiele na nie, ni go słuchał.
Jednakże od niejakiego czasu wojewoda, jak powiadano, podupadł był nieco i osłabł, o co obwiniano jakieś pokątne miłostki.
Nosił się sam niezbyt z pańska, przystojnie jednak i ochędożnie, dwór zaś miał taki że i książęcemu nie ustępował. Mieszek i jego zausznicy, choć nigdy się nie przeciwił księciu i rozkazy jego spełniał milcząco, nie lubili go, bo im był za silny i nie korzył się jak inni.
Nie stąpił pan Szczepan ani do Krakowa, ani po Województwie żeby ze dwóchset ludzi doskonale uzbrojonych nie miał przy sobie. Oprócz tego dwór go znaczny otaczał, młodzież ziemiańska, Pobożaninów krewniaków siła i powinowatych, urzędnicy różni, podkomorzowie, cześnik, komornicy, kapelan, który razem za kanclerza mu służył.
I tym razem gromada ich była około niego, za wojewodą jechała starszyzna mnoga, potém pułkowódzca, niejaki Nagoń, olbrzym pod którym mało który koń wytrzymał, dwornia, czeladź, i konnych mnogo, ciągnących się długim pasem. Wyglądało to jakby się na wojnę wybierali, bo i wozy były z namiotami i luźne szkapy i zbroje wieziono zapaśne.
Garstka Kietliczowa szczupła się wydawała przy tym tłumie, a sam urzędnik książęcy na widok pana wojewody dużo stracił ze swéj buty. — Nareszcie dał rozkaz Berezie, aby się z ludźmi swemi i wozami w jedną stronę gościńca zsunął, dając przejazd wolny dla Pobożanina.
Wojewoda już zdala zobaczywszy, powracających z wyprawy Kietliczowych, których dobrze znał, zwolnił koniowi kroku, bacznie się rozpatrując. Parę słów rzekł do kapelana i przybocznych, a gdy Kietlicz tuż podjeżdżał wystąpiwszy przed swoich, raźno mu się kłaniać począł a witać, wojewoda konia strzymał lekkiém skinieniem głowy ukłon mu oddając.
Musiał i Kietlicz stanąć.
— Zkądżeto Pan Bóg prowadzi? — zapytał Pobożanin głosem na pozór obojętnym i wesołym.
— A zkądżeby, — odparł Kietlicz, którego gromada tymczasem pod wodzą Berezy, co żywiéj bokiem gościńca przeciągała, nie bardzo się dając przypatrywać sobie, jakby chciała bystrego wzroku wojewody uniknąć. Ten, jakby na przekorę. Kietlicza słuchając, oczyma ciągle szedł za jego taborem.
— A zkądżeby — mówił urzędnik, — ze służby pańskiéj. Człowiek wiernie chcąc panu służyć, niema dnia i nocy spokojnéj. Wszystko się za nieboszczyka Bolka tak porozpuszczało, że teraz siłą i mocą trzeba posłuch wprowadzać, bo nikogo ludzie znać nie chcą.
— Nikogo znać nie chcą! hę! nikogo! — powtórzył obojętnie wojewoda.
— Bez grozy ładu nie będzie — dodał Kietlicz.
— Groza! groza! — mruknął wojewoda, tak że poznać było trudno czy ją pochwalał czy ganił.
Kietlicz nadrabiał pozorną wesołością, chcąc ukryć zakłopotanie. Stał tak jakby rozrosłemi swemi plecami zakrywać chciał wozy i jeńców, ale wzrok Pobożanina sięgał w bok i zdawał się ciekawie rozpatrywać w tych skutkach grozy, o któréj słuchał.
— O! o! — zawołał — a to co! Widać żeście po drodze i łowy sprawiali, a niedźwiedzia tęgiego położyli!
— Ja? uchowaj Boże! — odparł Kietlicz żywo, gdziebym miał czas na zabawę. W prawa łowów książęcych się nie wdzieram, nie śmiałbym takiéj — pańskiéj zwierzyny tknąć!
— Hę? — spytał wojewoda — poglądając mu w oczy.
— Oto ten, co go związanego prowadzą, zuchwały człek, — odezwał się Kietlicz wskazując na jeńca swego; oto ten, pod pozorem, że mu bestja barcie i pola psuła, samowolnie ubił książęcego niedźwiedzia. To ujść nie powinno bezkarnie!
— Bezkarnie! — powtórzył wojewoda! hm! bezkarnie! — W téj chwili oko jego padło na Staszka przejeżdżającego ze związanemi rękami. Uderzyła go znać rycerska postawa człowieka.
— A cóżto za winowajca? — spytał wskazując nań, bo jadący jakby naumyślnie zwolnił kroku, i spoglądał ku wojewodzie.
— E! ten! to, nic jest! — rzekł Kietlicz. — Sprawa inna. Jest tych spraw do licha, gdzie się potkniesz. Ten mi się śmiał opierać, urzędnikowi pańskiemu. Do tego już teraz przyszło że lada ziemianin, ot taki jak ten, niechce znać ani księcia, ani tych co są z jego ramienia wysadzeni!
— Wysadzeni! — wtórował wojewoda. — Ale cóżto było? gdzie?
— A, mała rzecz zaprawdę, — odparł Kietlicz ręką rzucając — niema o czém opowiadać.
— Ciekawym — rzekł wojewoda. — Cóżto było? co?
— Wjechałem jakoś na Sandomierskie ziemie, — odpowiedział Kietlicz, — bo to tam granice od krakowskiego niepewne.
— Granice niepewne? hm! Sądzicie że niepewne? — rzekł wojewoda dobrodusznie — a ja zawsze sądziłem że się to wié dobrze, kędy ziemia Krakowska się kończy, a Sandomirszczyzna się zaczyna!
— Ja tam tego tak bardzo nie patrzę! — mówił Kietlicz, — albo to nasz książe nie jest wszędzie zwierzchnim panem?
— A! wszędzie panem! wszędzie! — potwierdził wojewoda.
— Zajechałem do jednego dworu po przewód i obroki, na Sandomirskiéj ziemi — ciągnął daléj Kietlicz, — hę! ci mi nie chcą dawać! Hu! tego ja ścierpieć nie mogę! Niechaj idą z żałobą na mnie kiedy chcą, psubraty jakieś, ale co ja każę to dać muszą! Pobieżałem z ludźmi do dworu, tam stary niby chory leży, umyślnie się czyniąc takim, aby się mnie zbyć psim swędem.
— Hę! hę! Któryżto? Kto? — począł dopytywać wojewoda.
— Kto? Ot, ja go tam nie pomnę — odpowiedział coraz bardziéj nie cierpliwiąc się już tém badaniem Kietlicz. — Ten drab zuchwały drzwi mi zaparł przed nosem i do starego, niby chorego, puszczać nie chciał! Kazałem go wziąć aby się do Krakowa przejechał i trochę strachu najadł, aby drugi raz mi w drogę nie śmiał leźć.
— W drogę leźć! w drogę leźć! — powtórzył Pobożanin ciągle się przypatrując Stachowi. Ja bo tego człeka gdzieś już widywałem, ochapia mi się a przypomnieć nie mogę!
Kietlicz widocznie téj znajomości nie był rad.
— Ja tam o niego wiele nie stoję! — odezwał się sądząc że Pobożanin za nim wstawiać się zechce.
— Cóż z nim czynić myślicie? — zamruczał wojewoda.
— Należałoby go przed Sąd postawić, — rzekł Kietlicz, — za to że śmiał książęcemu słudze opór dawać. — Oni wszyscy są zuchwali, przepuścić jednemu, drugi mi na kark wlezie.
— Wlezie na kark! — rzekł zamyślony wojewoda poglądając ku Staszkowi — jakby go sobie usiłował przypomnieć. — Jak on się zowie, ten — ten!
Kietlicz nazwiska nie wiedział, obrócił się do Berezy, stojącego blizko i krzyknął wskazując na Stacha, który téż niezbyt się oddalił.
— Spytaj go, jak on się tam woła?
Posłyszawszy pytanie i widząc że się ono do niego stosuje, Stach nie czekając Berezy, huknął ku Wojewodzie.
Zabor z Przegaja! miłościwy panie!
Pobożanin głową kiwnął, zadumał się nieco, zdawało się jakby miał zamiar za jeńcem przemówić, a Kietlicz był gotów mu go dać byle słówko rzekł, ale — wojewoda popatrzywszy, rozmyśliwszy się, jakby go jakaś pobudka nieznana wstrzymała od tego kroku, już usta na pół otwarte przymknął zlekka, Kietlicza pozdrowił głowy skinieniem i konia swego podżegnąwszy ostrogą, słowa nie mówiąc, wyminął go, puszczając się daléj gościńcem.
Kietlicz jeszcze stał czekając na coś, gdy już pułk Wojewody, dwór, wozy przeciągać zaczęły. Z twarzy jego znać było, że mu szło nie w smak iż się Wojewoda nie wstawił za Zaborem — chętnie by się go zbył.
Z dobréj zaś woli puścić go tak nie uchodziło. Klnąc więc po cichu konia gwałtownie w bok zwrócił, i z głową spuszczoną za swą gromadą o kilkadziesiąt kroków nań oczekującą podążył razem z Berezą. Wyprzedzili ją zaraz i stanęli na przedzie.
Mijając Stacha Kietlicz popatrzył nań z ukosa ze złością, chciał może wywołać pokorne słowo aby mu dać wolność i znajomego Wojewodzie ziemianina nie ciągnąć z sobą, lecz Stach jakby nie rozumiał, głowę odwróciwszy stał niemy i obojętny.
Spotkanie z Wojewodą i rozmowa z nim na usposobienie wodza wyprawy i jego towarzysza, źle jakoś wpłynęło, buta ich opuściła, twarze pochmurniały, stali się milczący, oglądali się po kilkakroć na pułk wojewodziński mierząc go niespokojnemi oczyma.
— Ot, ot! jakieto wojska za sobą wszędzie pan Wojewoda prowadzi, — począł wpatrując się w pana i śledząc skutek swéj mowy. — Czy się sam jeździć boi, czy chce aby się jego obawiano! Niechajżeby Wojewoda, bo na to on wódz, a tu niemal każdy z tych ich panków, władyków ma tyle ludu przy sobie że i księciu ich na żołdzie utrzymać takiéj mocy trudno, aby się im zrównała!! Namnożyło się panów, namnożyło. — Albo to mała siła w Tęczynie, a u Leszczyców, a u Ciołków, a u Bogoriów, u Cholewów i — kto ich tam policzy... Pełne spichrze broni, jak zechcą więcéj jeszcze uzbroić, kto im zabroni?
Kietlicz nie odpowiadał nic, Bereza prawił daléj cmokając.
— Hej! panku, paneczku! jak sobie człek pomyśli o własnym księciu aż strach! Jak im to rady dać? Bo to wszystko z Biskupami jeszcze za ręce się trzyma...
— Eh! — rozśmiał się Kietlicz szydersko — eh! głupiś! radę im damy — a no nie od razu — powoli. Niektórzy téż z nami trzymają, jak oba z Tęczyna. Od małych téż bić poczniemy, przyjdzie na starszyznę kolej.
Bereza człek na pozór prosty, chytrością może pana swego przechodził.
— Miłościwy panie, — począł kręcąc głową i uśmiechając się — ja to tam chłopisko jestem i rozumu mam nie wiele, ino to wiem że jak stado zdziczeje, a zechce je człek wziąć znowu pod bicz, nie od cieląt i krów poczynać musi, a od byków co idą przodem. Za temi trzoda pociągnie.
Kietlicz odwrócił się ku niemu zdziwiony, rozśmiał się na całe gardło, ale nie odpowiedział nic.
Noc tymczasem nadchodziła, piękna, gwiaździsta, spokojna noc wiosenna. Na ciemném tle niebios zdala zarysowała się czarno góra na któréj stał gród, wież parę i kościelne krzyże. Dołem miasto ukryte w drzewach i ogrodach całe tonęło w gęstym mroku, tylko gdzieniegdzie w pośród cieni, czerwone, jak gwiazdki zakopcone przyświecały domostw okienka. Chłodem wieczornym wiało od rzeki i doliny. Wesołość dawna zupełnie jadących opuściła, gromadka skupiona postępowała w milczeniu, kiedy niekiedy tylko z wozów na których więźniowie leżeli jęk lub westchnienie słyszeć się dawało, skrzypienie kół i wymierzony chód koni.
Stach jechał zadumany, nie bardzo strwożony, rozpatrując się swobodnie po okolicy i więcéj zdając śledzić co go otaczało, niżeli się zajmować sobą.
Gdy uwaga straży odwróconą była od nich, albo głośniéjsza rozmowa jéj dozwoliła, pochylał się ku wozom i po cichu jeńców rozpytywał, którzy mu półgłosem o swojéj biedzie rozpowiadali.
Nie bardzo na to zważali dozorcy.
— Dobréj myśli bądźcie, — mówił do powiązanych — co u licha! głowy nam nie zdejmą z karku, a no mieszkiem trzeba będzie przypłacić.
— Juści! juści! — mruczał jeden — my te sądy książęce dobrze znamy, jam już pod niemi bywał. Nie ujdzie z nich człek całym nie opłaciwszy się. Kiedy się na siedemdziesiątéj skończy jeszcze Bogu dziękować.
— A jak siedemdziesiątéj niema czém płacić? — wtrącił inny — to co?
— No, to ci wezmą i bydło i stado i barcie, aż do zgła, jeżli je masz; na to rady nie szukać. Daj, choćby gardło...
Tak po cichu gwarząc już i na zamek wjeżdżali.
W niektórych oknach na Wawelu świeciło jeszcze z poza okiennic pozasuwanych przez szpary, kilka z nich stało otworem i czerwone światło z nich się dobywało.
We wrotach straż chodziła, po wałach téż snuli się wartownicy. Spokój wielki panował na grodzie, martwy jakiś i straszny, jakby ztąd wszelkie życie uciekło. Kietlicz Berezie coś poszeptawszy sam przodem, konia sparłszy podbiegł ku skrzydłu dworca, około którego kilku ludzi wybiegających pospiesznie na spotkanie widać było, zsiadł i zniknął.
Wozy z więźniami zawróciły na prawo poza kościół, w głąb’ podwórców, ciągnąc ku ciemnym szopom, przy których się zatrzymały. Tu pobudzono czeladź, pachołkowie poczęli wychodzić na wołanie Berezy i wozy otaczać. Jednooki z konia zsiadł i zaczął wydawać rozkazy co z jeńcami czynić miano, rozdzielając ich różnie.
Więzień, ciemnic i kar rozmaitych nie brakło na zamku, gdzie od niejakiego czasu na więźniach i pozamykanych ludziach nigdy nie zbywało. Pachołków téż do obsługi przy nich było podostatkiem. Z wozów spędzać i ściągać zaczęli pobranych, dzielić ich, i gnać na wszystkie strony.
Stach nie zsiadając z konia na los swój czekał, ale nim się wcale nie zajmowano.
Czeladź zobaczywszy na wozie zabitego niedźwiedzia naprzód się tłumnie zbiegła do niego radując się zdobyczy, rozpytując, targając za łapy i uszy.
Tymczasem więźniów po parze, po jednemu, popychając kijmi i kułakami pędzono do szop i komor.
Pachołkowie z pozapalanemi szczapami stali we drzwiach spierając się z sobą i znęcając nad biednemi, z których wielu już wprzód potłuczonych i zbitych ledwie się wlec mogło.
Dla Stacha widok to był bolesny, ale ciekawy. Nigdy tak z blizka nie widział gospodarstwa Kietliczowego, o którém się nasłuchał wiele. Przemyślał właśnie co z nim w końcu uczynią, gdy kolej nań przyjdzie, ale popychany znalazł się nie wiedzieć jak zupełnie sam z ludźmi swojemi poza taborem, i za strażą. Żegieć sługa jego wierny i czeladź ręce mieli wolne, w oczy mu patrzali czekając skinienia. Jakby na umyślnie zdali się o nim zapominać, a że Stach zrazu z miejsca się nie ruszał, ten i ów z drogi go spychał daléj, nikt ani nań spojrzał ani się o niego zatroszczył. Brano go może iż jezdnym był, za jednego z przystawów.
Przychodziło mu już na myśl że gdyby rąk nie miał spętanych, łatwoby mu było cofnąć się w ciemny kąt ku kościołowi, a może nawet i za wrota wydobyć. Widać że tę samą myśl powziąć musiał Staszka wierny sługa, koniuszy jego Żegieć (od Żegoty tak przezwany) bo przyskoczywszy do pana, nie mówiąc nic, począł mu co prędzéj ręce spętane rozwiązywać.
Uczuwszy ręce wolnemi, Stach z koniem w głąb’ cofać się począł, czemu nikt nie był na przeszkodzie. Czeladź go własna zasłaniała i otoczyła. Kietliczowi ludzie będący na straży, wszyscy około szop i wozów mocno byli zajęci i Stacha, równie jak Bereza, z oczów stracili. Światło od łuczywa nie dochodziło daleko, otoczyła go ciemność nocna. Wszyscy więc razem cofnęli się z koni nie zsiadając ku wrotom, w których straż wprawdzie stała, ale ucieczki choć probować było można. Stachowi się uśmiechała ta myśl dziwnie.
Żegieć milcząc ruszył przodem, starając się przemknąć jak najciszéj, wszyscy ciągnęli za nim. Stach jeden oglądał się czy nie gonią.
Nie było widać nikogo, słyszeli tylko hałas za sobą i krzyki a nawoływania tych co więźniów do szop pędzili, a śmiechy czeladzi co jeszcze się niedźwiedziem ubitym zabawiała, ustawiając go przy wozie.
Cofając się tak bez przeszkody Stach dostał się pod kościół, zdjął czapkę i przeżegnał się. Przed nim widać już było wielkie wrota zamkowe zaparte i straż z żelezcami na drągach, która około nich się przechadzała. W ciemności rozeznać ludzi, twarzy, nawet stroju było trudno. Żegieć na to pono rachował, i nie wiele myśląc zuchwale wprost na wrota już jechał, sam przodem. Dotarł aż do straży, a tu półgłosem ale nakazująco wołać począł.
— Wrota! otwieraj! słyszysz! pańskie rozkazanie! wrota dawaj! héj! Sam, a prędzéj!
Stacha jakoś strach nie brał wcale, i o mało się ze śmiałości swojego koniucha nie rozśmiał na głos. Żegieć nakazywał natarczywie i groźno; a jak to najczęściéj bywa, że wielkie zuchwalstwo popłaca, strażnicy rozespani posłyszawszy wołanie groźne i śmiałe, nie pytając więcéj rzucili się do wrót, poczynając je otwierać.
Stach jeszcze patrzał i słuchał rychłoli ich nagonią i kijami może popędzą do więzienia, gdy już wrota skrzypnęły na wrzeciądzach, otwarły się na w pół, a Żegieć nie myśląc czekać na drugą połowę, rzucił się w nie wołając na swoich, aby za nim pospieszali.
— Miłościwy panie, za mną! za mną! Wpadli tedy wszyscy jak w czarną czeluść w bramę ciemną, w któréj z drugiéj strony blade światełko niebios migało wskazując im drogę. Stach posłyszał mijające straże jak klęły że spokoju nie mieli po nocy z wjeżdżającemi i wyjeżdżającemi bez ustanku.
Za wrotami ku dolinie się spuszczających chłodniéjsze obwiało powietrze, ciasną drogą zjeżdżali ku miastu; Żegieć przodem pospieszał, aby co prędzéj minąć wąwóz i wpaść w miéjskie uliczki, gdzie już byli bezpieczni.
Śmiejąc się Stach za nim podążał i czeladzi reszta.
— Bóg ci zapłać — rzekł do koniucha — boś ten rozum miał, którego ja nie znalazłem w sobie.
— A czegóż mieliśmy czekać, kiedy, Bogu dziękować, zapomnieli o nas. Musiałem ja rozum mieć, kiedy im go zabrakło! — odparł Żegieć wesoło. — W miasto! w miasto! tu nas już nie pochwycą!
Ucieczka się tak powiodła niespodzianie jakby na nią z umysłu przyzwolono; Stach był nawet tego przekonania, że nie wiedząc co z nim robić, a innych mając dosyć, dali im wolę. Jednakże nie bardzo się na to spuszczać było można, pogoń mogła wynijść po obliczeniu się więźniów, uchodzić trzeba było co najrychléj z drogi i gościńca, a wpadłszy na miasto i przedmieścia szukać sobie gdziekolwiek tymczasowéj gospody, bo konie były zmęczone. Stach bywał często w Krakowie, ale poufaléj znajomego nikogo tu tak dalece nie miał, do kogoby się o przytułek mógł zgłosić. Szukał próżno po głowie.
Ruszyli więc z Wawelu na oślep, pomijając ledwo większe ulice, w najciaśniéjsze opłotki i ogrody, nie oglądając na resztę ludzi, która za panem i Żegciem jak mogła podążała. O nich się frasować nie mieli potrzeby, bo czeladź była młoda, żwawa i roztropna, po drodze się więc pogubić nie mogła i rady by sobie dała zawsze.
Noc była późna i ciemna, na wypogodzoném niebie iskrzyły się gwiazdy, a rąbek jeden ku wschodowi już jakby odblaskiem zbliżającego się dnia bieleć zaczynał.
W uliczkach wązkich, któremi się przeciskali spało wszystko, okiennice były pozasuwane, światła pogaszone, grobowa cisza panowała przerywana tylko śpiewem słowików, które zawodziły pieśni po gęstych krzewach ogrodów i pianiem kurów czujnych. Gdzieniegdzie z poza płotów i tynów, budzące się psy ujadały tentent posłyszawszy, a na ich głos odpowiadające inne, wzdłuż drogi witały ich szczekaniem.
Nie wiedzieć gdzie się podzieć było i co czynić z sobą, Stach już myślał czy się nie rzucić za miasto kędy w lasy, aby tam dnia czekać, konie puściwszy na paszę i wymiarkować co poczynać daléj, gdy w dali smugą jasną, szeroką światło się pokazało na drodze i trzy okna zobaczyli rozwarte szeroko, jak za białego dnia, z których oprócz jasności głosy się huczne i hałaśliwe dobywały.
Zbliżając się bardziéj ujrzeli na drodze około oświeconego dworku, stojące tu i owdzie przy płotach konie posiodłane, wozów parę i czeladzi dosyć leżącéj na ziemi.
O téj porze to późne jakieś oczekiwanie w mieście było rzeczą niezwykłą, zrazu téż Stach się wstrzymał, nie wiedząc na co popadł, i chcąc zrozumieć co się we dworku tym działo. Pogrzeb to był czy wesele?
Jechać miał daléj czy zawracać? nie pewien jeszcze wahał się, gdy przysunąwszy się dosyć blizko, z okien otwartych chwytać począł dolatujące aż tu głosy. Było ich tyle zmięszanych że w początku, prócz wykrzyków i zaklęć nic nie mógł zrozumieć. Wkrótce jednak gwałtowniéjsze wybuchy się uśmierzyły i pojedyńcze głosy wyraźniéj występować zaczęły.
Widoczném było że się tu jakieś narady odbywały, z których wielkiéj nie czyniono tajemnicy, mając do koła rozstawioną czeladź i nie obawiając się podsłuchania.
Z urywanych słów dorozumiał się Stach łatwo iż tu jacyś ziemianie zebrani być musieli. — Ten i ów występował z narzekaniem na złe czasy, z tém, że nigdy jeszcze tak ciężko żyć nie bywało.
Gdy Stach zatrzymał się, Żegieć, który powodzeniem był rozochocony i śmielszy, nie pytając pana z konia się zaraz zsunął, dał go trzymać jednemu z czeladzi i pieszo pod płotem przysunął się do śpiącéj i spoczywającéj służby, porozkładanéj na ziemi przy koniach i wozach. — Niektórzy gwarzyli i zabawiali się. Zobaczywszy Żegcia przekradającego się Stach już pewny że mu języka przyniesie, sam się zatrzymał nie idąc daléj.
Jakoż nie wyszło i trzech pacierzy gdy już Żegieć raźno ku panu przyskoczył, spiął się doń i zawołał.
— E! dobra nasza! toćto wszystko swoi! Miłościwy pan znasz dobrze Jaśka Bogorję — onci tu téż jest... Pachołka jego Maćka widziałem pod płotem, chrapiącego... On sam jakom żyw. Tylko się wam między nich dostać, a tu już bezpieczno, ci nas nie wydadzą!
Stach tedy z konia zsiadł i poszedł pieszo.
Jaśka Bogorję znał w istocie dobrze. Byłto, już naówczas bardzo możnego rodu syn, człek rycerskiego powołania, wesołego umysłu, najlepszego serca, ale wietrznik i szaleniec. Gdzie jeno gwar był, wrzawa, pijatyka, kości i zabawa, tam, ino patrzeć, a pewno go znaleźć było można. Znał Bogorja Stacha jako Zabora z Przegaju, czy się domyślał co się kryło pod tém przezwiskiem, trudno było zgadnąć, to pewna że nigdy go o nic nie pytał, nawet o dawniéjsze lata. Godzili się z sobą dosyć dobrze, choć Bogorja młodszy był a Stach poważniéjszy i na oko nie byli do siebie podobni, przecie Bogorja bardzo rad z nim przestawał i czasem po całych tygodniach go u siebie ugoszczał, odpuścić nie chcąc.
Wprost do niego mógł się więc Stach udać, nie tając co go spotkać miało. Wcisnąwszy się śmiało pomiędzy czeladź, wszedł we wrota, które stały otworem. Tu gwar jeszcze słychać było większy, we dworku przez okna poroztwierane zobaczył gromadę wielką ludzi po większéj części poważnych, których znał ledwie z widzenia.
Zatrzymał się w progu, tu mu się człek służebny ze dwoma dzbanami w rękach nawinął.
Sięgnął do kieszeni Stach po pieniążków parę.
— Słyszysz człecze, — rzekł do niego, — jeżeli Jaśka Bogorję znasz, daj mi go tu, jeźli nie znasz sam, pytaj o niego.
Tych słów domawiał gdy poza sienią u drugiego progu Jaśka posłyszał, głośno coś wykrzykującego, nie pytając więc poskoczył i za rękę go pochwyciwszy wywiódł do sieni. Ten z gębą jeszcze pełną śmiechu, zdumiał się niezmiernie gościowi niespodziewanemu.
— I ty tu? a to co? — zawołał.
— Chodźmy do sadu na słowo — odparł Stach.
Szli tedy razem w cień pod drzewa, a Bogorja nie śmiał się już.
— Widzisz, bieda mnie tu przygnała — począł Stach prędko. Byłem w Sandomirskiéj ziemi w jednym domu, gdy licho tam Kietlicza o przewód przyniosło. Nie chcieli mu go dać, mało gródka szturmem nie zdobył, a gdy go puścili dokazywał tak, iż broniąc gospodarza starca chorego, musiałem mu opór stawić. Wziął mnie bestyja związanego na zamek i aż do Krakowa przyciągnął, alem mu się pociemku z Wawelu wyrwał, no, uciekłem. Gotowi za mną gonić, nie ma godziny, gdy się to stało — albo mnie ratuj a daj się gdzie przechować, a nie, to pójdę szukać jakiéj mysiéj dziury, aby do czasu im z oczów zejść.
Bogorja go po obu ramionach rękami uderzył.
— A psu brat Kietlicz! — zawołał — szczęście żeś się tu do nas dostał. Jest tu kupa ziemian, władyków, starszyzny, nie damy cię choćby przyszli, bywaj z nami! Chodź ino zemną. W samą porę żywy świadek powiesz im, co Kietlicz dokazuje, on i pan jego już nam wszystkim kością w gardle siedzą.
Przecieśmy tu ojczyce, ziemia nasza nie czyja! Trzeba radzić! Chodź ino!
I ująwszy go pod rękę, pociągnął za sobą do oświetlonéj izby, w któréj ścisk i gorąco były niezmierne.



V.

Zdawien dawna tak bywało, że gdzie się ziemian kupa zebrała, nigdy na wesołéj myśli nie zbywało.
Sprawa sprawy nie tamuje, mawiano, naradziwszy się o rzeczach poważnych, choć rzadko się na nie kilku zgodziło, miód, wino, ba i piwsko proste wszystkich potém serca i umysły jednało. Dopiero przy kubkach zgoda wyśmienita rosła, a choć z niéj czasem znów znienacka zwada wybuchła, byle trochę krwi sobie upuszczono, wracano w przyjaźni do dzbana.
Bez dzbana nie obeszła się ani rada, ani zwada. Dobrze to było czy źle, dosyć, że serca rozgrzewać musiano, po miodzie w oczach się stawało jaśniéj, w piersi swobodniéj. Obyczaj to nie dzisiejszy a wiekowy.
I tu też we dworku pana Leszczyca, który na swój czas obszerny był, a czy pan doma czy nie, za gospodę ziemianom służył zawsze, i jechał doń kto zamarzył — myśl panowała nader wesoła, zwłaszcza, że już nocy zostawało nie wiele, na dzień się brało, mieli więc czas ludzie nagadać się, pobratać, wyściskać, wykłócić i pogodzić.
Dnia tego pełno było jak nigdy; zdawało się że od gąszczy téj ściany się rozsadzą — ludzie ledwie się poruszali. Ław nie stało do siedzenia, niektórzy już legli na ziemi, inni się spoczywając mieniali, niektórzy na zimny piec wlazłszy i nogi pospuszczawszy bili niemi, aż glina z niego leciała. Siedzieli i na progu i na beczułkach pustych i na kolanach jedni u drugich.
Mówili, prawda, wszyscy razem, ale to nic nie wadziło, bo mało kto czego słuchał. Każdy mówić chciał i tego mu było dosyć, gdy się wygadał. Rozmawiali więc niektórzy podochoceni i w ten sposób, że jeden i drugi razem prawił, każdy co innego, a śmieli się oba, bo im jakoś na sercach lekko było.
W istocie zaś śmiać się tak bardzo nie było czego, gdyż nie lada o czém mowy były w początku i nie lada co się w skutek narad zbierało.
Gdyby Kietlicz mógł był posłuchać o czém tu gwarzono, włosyby mu na głowie powstały, tak pana jego i sługi nie szanowano.
A nie lada ludzie zbierali się tu we dworku Leszczyca, choć po nich powszedniego dnia nie widać było tak dalece ani zamożności, ani mocy.
Byli to sami władycy, ziemianie, starych tutejszych rodów dzieci, ojczyce krakowscy, siwe głowy, jasne czoła podnoszące się dumnie do góry.
Nie znajdował się tylko między niemi wojewoda Szczepan, któregośmy na gościńcu spotkali, ale w jego miejscu starszy syn i młodszy brat gościli u Leszczyca. Obok nich Starżowie, Bogorje, Leliwy, Różyce, Ciołki, Gryfy, Kaniowy, Grzymały. Któż zresztą mniejszych i większych policzy. Wszystko to byli potomkowie rodzin, z których książęta musieli brać swych wojewodów, palatynów, sędziów, marszałków, podkomorzych, panów radnych, Comitów, — rodzin, których dzieci zasiadali teraz coraz częściéj przed cudzoziemcami na biskupich stolicach, tych co naówczas kraj przedstawiali i myśleli zań, a prawie sami nim byli.
To co niżéj stało u pługa, na roli, nie mięszało się do niczego, a słuchać musiało starszyzny. Kmieć by najbogatszy, choć się trochę sprzeczał i spierał, przecie woli swéj nie miał, inne stany jeszcze skąpiéj nią były obdzielone i służbę tylko znały. Choć który wolnym się zwał, w rzeczy nim był mało.
Książęta ze swym dworem, duchowieństwo, ziemianie a władyki, rycerstwo z nich złożone, stanowili kraj, reszta się nie liczyła, szła tylko jak na podściół, a miano nad nią tyle miłosierdzia, ile kościół, z nauki Chrystusowéj czerpiąc ostrożnie, dopuszczał się litować.
Panowie ziemianie z duchownemi byli w najlepszéj zgodzie, lepszéj niż książęta, którym władza duchowna zawadzała. Owi więc władycy, co się w dworku Leszczyca zeszli a naradzali, mieli na barkach całe ówczesne krakowskie, które od wypędzenia Szczodrego, w ogromną butę urosło, jak duchowni we władzę.
Przez całą tę noc, nie było prawie mowy, wśród śmiechu i wrzawy o czém inném, tylko o Mieszku i zauszniku jego Kietliczu. Dali się oni już we znaki uboższym ziemianom, przychodziła koléj na potężniejszych, odgrażał się książe, podsłuchano już nie jedno słowo straszne i groźne.
Wiało od wawelskiego grodu jakby niewolą na tych możnych, co sami panami już być nawykłszy, żadnéj władzy znosić nie chcieli.
Gdy Jaśko Bogorja za rękę wiodąc Stacha wszedł do izby, do góry podnosząc dłoń i wołając, że ciekawego wiedzie gościa, którego posłuchać warto; choć wrzawa była okrutna, poczęło się uciszać naprzód w pobliżu Stacha, któremu się przyglądano, potém daléj coraz, dopóki i po kątach milczenie się nie usadowiło. Cisnęli się tylko ciekawi dokoła, rozpatrując w przybyłym, który choć z postawy pokaźny, strojem nie bił w oczy.
— Co to za jeden? kto? zkąd? — pytali dalsi.
— Ziemianin spod Spicymirza — zawołał Bogorja — ja go dawno znam, rycersko dużo sługiwał po świecie...
Uderzył go po ramieniu.
— Tęgi chłop!
— Zkądże się tu wziął? Niech gada sam! — poczęli inni z pieca i z ław się odzywać.
Leszczyc gospodarz, który już częstując innych i sam sobie podochocił, człek siwy, wesołego oblicza, gościnny a uprzejmy, wraz kubek nalał, i nim Stach mówić zaczął, podał mu go.
— Naprzód sobie gardło i usta przepłuczcie, aby mowa szła gładziéj — rzekł wesoło.
Stach będąc i głodny i spragniony, przyjął chętnie co mu dano i do kropli wychylił. Przypatrywano mu się zewsząd, niektórzy coś szeptali między sobą, bo im się twarz przypominała, że ją kędyś widywali.
— A no, praw! niechże gada! — nalegano niecierpliwie.
Stachowi miód koło serca rozgrzał, zrobiło mu się raźnie i wesoło, więc co miał boleściwie stękać na swą dolę, nastroił się do swych słuchaczów i wziął swą przygodę z uciesznéj strony.
— Miłościwi panowie — odezwał się usta ocierając — nie ma to znów nic tak rzadkiego a osobliwego w tém co ja mam opowiadać, pana Henryka z Kietlic mało kto nie zna, że to pan żartobliwy wielce a ucieszny, który podczas i skórę gotów drżeć z ludzi, aby się pośmiać gdy piszczy.
Buchnęli niektórzy śmiechem wielkim.
— A no! a no! słuchajmy!
— Rzecz się tak miała — ciągnął Stach — miałem pewną sprawę własną do starego Ścibora ze Ściborzyc.
— Oh! — przerwał jeden — łatwo zgadnąć, pewno że się jego córki zachciało, a tego draba nikt nie dostanie, choć dziewka hoża, ale z niéj żołnierz nie żona.
— A no — niech prawi! — wołali inni — dajcie mu gadać!
— Nie po dziewkem ja tam jechał, bo mi to nie w głowie — odparł Stach — stara sprawa, inna powiodła mnie. Ścibora zastałem, jak on już pono oddawna, niemocą złożonego i z pościeli niewstającego.
— Stary jak świat! — wtrącił ktoś.
— Gdy my z nim gwarzemy, u bramy słychać łomot. Krzyki, lud się zbiega z gródka, myśleli, że znowu Połowce czy Ruś nachodzi, wrzawa, hałas, aż strach, stary mnie do bramy kazał, pobiegłem. Pod wrotami Kietlicz stał i rwał się je tłuc a wybijać, że mu ludzie we wsi przewodu odmówili dla jego czeredy. Ściborzyce są już na pana Kaźmierzowéj dzielnicy w Sandomirskiem. Patrzę, gruby Kietlicz z koniem skacze a klnie i odgraża się.
Kazał go Scibor puścić. Wpadli na zamek jak do zdobytego grodu, dawaj przewód, obroki, strawę, a łają, a grożą, a biją. Wieźli z sobą ziemian, kmieciów nabranych po drodze z chat, po gościńcach, po polach, powiązanych, zbiedzonych aż strach.
Scibor odczepnego dawać kazał co żądają, aby się zbyć. Mało było wszystkiego. Ledwie nahałasowawszy wyszedł Kietlicz od chorego Scibora, zamknięto drzwi, bo zaniemógł gorzéj stary. Począł się do nich dobijać, a jam stanął wchodu bronić, więc i mnie ziemianina obcego wiąż i prowadź pod sąd na zamek.
— A psu brat! — zawołał któryś z tłumu. — Zapłaci mu się za to!
— Dostałem się i ja w jego łapy — kończył Stach — a com się po drodze napatrzył, włosy na głowie stawały. Byle za co ludzi chwytali. Niedźwiedzia jeden ubił, co mu barcie i pola psuł, wnet go pod sąd chwycili, innych pobrano, że się wygadać nie umieli co zacz byli.
— Toć to powszednie rzeczy! — dodał inny.
— Dostałem się tedy na Wawel, na zamek, a tu, ot sam nie wiem jak się stało, pakując innych do ciup, o mnie zapomnieli. Staliśmy, stali czekając aż mi sługa mój ręce rozwiązał, no — i pojechaliśmy do wrót. Stać się uprzykrzyło. We wrotach kazaliśmy otwierać, otwarto, my w konie i ot, zbiegłem tu do łaski waszéj.
Poczęli się śmiać.
— Dobrześ uczynił.
— Byle w pogoń nie puścili się — zawołał któryś.
— To się na strych schowa albo do szopy — odparł Bogorja — Kietlicz tu pomiędzy nas nie wlezie, nie byłby bezpieczny od kułaków! ma on węch, tam gdzie oberwać można, drugich posyła.
Mówili jeszcze, gdy w uliczce tentent posłyszano — wszyscy zaczęli wołać — ot i pogoń macie! Bogorja z Leszczycem zabrali Stacha do komory — zniknął.
Inni oknami poczęli wyglądać poświstując.
Dnieć już poczynało, choć słabo, w uliczce postrzegli konno jadącego jednookiego Berezę, który z kilką pachołkami za sobą przybywał. Stanął przed dworkiem, ale postrzegłszy gromadę wielką ziemian, nie śmiał iść między nich, a w początku i pytać nie chciał. Oglądał się do koła; potém obrócił się do czeladzi przy koniach stojącéj.
— Nie jechał kto tędy?
Czeladź zmilczała, ale z okien podweseleni krzyczeć zaczęli.
— A no! jechał na srokatym koniu mnich z dziewczyną! Czy tych szukacie?
Drugi poddał.
— Jechał djabeł na krowie, nosem do ogona, trzymając się chwosta. Czy tego wam trzeba?
— Jako żywo — prawił trzeci — jechał na świni Serb z Łużyc, poganiając pomiotłem, pytał o drogę do Budziszyna i Kietlic! Jedźcie za nim prosto, potem od se, potem ksobie, i jak strzelił w wilczą jamę.
Ślady szkapa zostawiła po drodze, nosem dojdziecie.
Śmiano się do rozpuku z grubych tych żartów, Bereza jedyném okiem błyskał trzęsąc się z gniewu i zębami zgrzytał. Drwiny z niego nie ustawały.
Ktoś inny począł z za okna.
— Ja to tylko wiem, kogo szukacie! Posłuchajcie mnie! Ja wam powiem. Jechał tylko co go nie stało Palatyn, Kietlicz dworno bardzo. Psiarzy miał z sobą dwudziestu, a na wozach świń, wieprzów i wszelkiéj zdobyczy co niemiara. Ruszył wprost na Łużyce, jedźcie i wy za nim, to go napędzicie i słoniny dostaniecie.
Bereza już dłużéj nie mógł wytrzymać, podniósł rękę z bizunem do góry, konia ściągnął i zęby zacisnąwszy szybko popędził daléj. Pognano za nim śmiechami.
Choć to rozweseliło i tak już podochoconych po odjeździe Berezy, poważniejsza myśl wstąpiła we wszystkich. Młodzież się poczęła rozłazić na siano i po domach dla spoczynku, kupka starszych została sama w izbie, Stach z Bogorją przyłączyli się do nich.
Wtém Wawrek Leliwa, mąż poważny, pomyślawszy i rozglądnąwszy się, iż płochéj młodzieży a obcych nie było — począł mówić.
— Ot czegośmy dożyli! Pęta nas ziemian czekają! Pęta! Niema się tu już co okłamywać. Mieszek chce tu sam jeden sobie panować bez nas, bez duchownych i ziemian. Nas czeka ciemnica albo kloc, a on sobie z Łużyc Kietliczów na wojewodów pościąga. Panowie ojczyce krakowskiéj ziemi, trzeba około swéj skóry radzić.
— A no — odparł stary Cholewa — brat tego, który niedawno biskupem był, radzić trzeba, ino nie sierdzisto, powoli. Jak my wszyscy ziemianie i ksiądz biskup z nami zaśpiewamy, że tego nie ścierpiemy, musi się książe miarkować.
— Jako żywo — przerwał Stach — który wśród ogólnego milczenia głos zabrać się ważył, ja, choć do ziemian krakowskich się nie liczę, przecie słowo rzec mogę. Mieszka starego znam zdawna. Człek to twardy jak kamień, nie zmoże go nikt, ani nawet biskupi.
Ufa w to, że szwagrów i zięciów ma po niemczech i po całym świecie, chce mu się być więcéj niż królem nad nami. Wszyscy gardła damy, jeśli się tak pociągnie, nikogo on nie oszczędzi. Gorzéj to niż z Władysławem.
Śmiała ta mowa wszystkim usta zamknęła.
— Ino powoli! — odezwał się Cholewa — wyście młodzi w ukropie kąpani. Myślicie pewnie tego się zbyć, a drugiego posadzić, abo to tak łatwa rzecz?
— Tośmy już przecie probowali — odezwał się Leszczyc — gdy pana Władysława przegnano.
— A mało to krwi kosztowało? — podchwycił Cholewa.
— Dziś że się ona nie leje? albo nie zabijają, nie sieką i nie drą ziemian ze skóry? — odparł Stach.
— Posłuchajcie mnie — odezwał się Cholewa — z tém naprzód potrzeba iść do biskupa, do Gedki, niechaj ojcowie duchowni poprobują i pogrożą.
— Tych on się nie zlęknie — wyrzucił Stach. — Samem na uszy słyszał jak się Kietlicz odgrażał na duchownych, że i ich rozumu uczyć mają a posłuszeństwa.
— Co takie puste odgróżki ważą! — odparł Cholewa.
— Zatem nic nie czynić i dać się ze skóry drzéć? — spytał Bogorja.
— Uchowaj Boże, coś się na to uradzi i poradzi — zawołał Cholewa — Kietlicz musi iść precz.
— Choćby tak i było — odezwał się Stach — niepomoże to wiele, bo Kietlicz nie z siebie to czyni!
Zmilczeli trochę spoglądając po sobie, a tu dzień biały w okna zaglądał. Stach widząc, że niektórzy ze znużenia ziewają dłońmi się zasłaniając, począł wnet, pókiby się rozchodzić nie myśleli.
— Nie byłoby już żalu i sromu tego pana znosić z Kietliczami, gdybyśmy jego jednego mieli, a innego na podoręczu nie było. A tu — obok, tuż, jak ze złota ulany siedzi pan, co go zda się umyślnie dla naszéj szczęśliwości Bóg stworzył. My biały kołacz mając, suchar spleśniały gryziemy.
— Hę? co! — zakrzyczeli drudzy — gdzie! o czém mowa? Kędy kołacz twój?
— Któżby inny miał być, jeśli nie Kaźmierz — dokończył Stach. — U niego i rozum i serce, praw jest i miłosierny, wszelakiéj cnoty pełen. Jemu się dostało na szmatce ziemi siedzieć gdzieś w kącie, a nam trzeba Mieszka znosić z rózgą żelazną! Ot, dola jego i nasza!
Zamilkli znów wszyscy, tylko Bogorja gorętszy poparł.
— Pan dobry, miłosierny, ludzki bardzo, Boga się bojący — a no, niewiem, czy gdyby my go chcieli, on nas zechce.
Już za Kędzierzawego prosił go Jaksa i Światosław i drudzy, klęczeli i błagali aby Kraków brał, odpowiedział, że jako żyw, bratu krzywdy nie uczyni.
— Ba! za Kędzierzawego — przerwał Stach.Za Kędzierzawego cale co innego było, to i książe Kaźmierz sam poczuje. Tamtego jedni lubili, drudzy nie, a pan znośny był i na ziemian się oglądał.
— Prawda — dodał Leszczyc — Kędzierzawego z Mieszkiem nie równać, jakby nie jednéj matki dziatkami byli. Tamten i słodkim pod czas umiał być, ten ino grozę zna, więcéj nic, ale Kaźmierz jak na tamtego iść nie chciał, tak nie pójdzie i na tego. Przecie po śmierci zaraz prosili go i niedoprosili się, nie chciał przed starszym miejsca zabierać. Kruk krukowi oka nie wykole, brat nie pójdzie na brata.
— Co? brat! brat! — zaśmiał się stojący z tyłu żartobliwy zawsze Chmara, stary ziemianin, który zwykł był ze wszystkiego przedrwiewać — książęta krewnych nie mają. [1] Widzieliśmy przecie, jeśli nie my, to ojcowie nasi, jak na siebie nastawali i oczy sobie łupili.
Jedni się uśmiechnęli, ziewać już poczynali drudzy, nastało milczenie znowu. Dzień się wielki robił, od zamku i od świętego Michała słychać już było dzwonki kościelne. W uliczce pastuch miejski, który zbierał bydło aby je gnać na paszę, trąbił w róg oznajmując o sobie. Zwolna otwierały się wrota domostw i krowy rycząc szły do gromady. Rozmawiający znużeni bezsenną nocą zabierali się rozchodzić, kto spoczywać inni jechać po domach, lub szukać kąta, aby nocną zabawę wydychać na sianie.
Bogorja też kołpak z kołka na ścianie zdjąwszy gotował się wychodzić, Stachowi dając znaki, że go z sobą zabierze.
Już mieli żegnać gospodarza i precz iść, gdy Leszczyc się z ławy podźwignął idąc do Stacha.
— Możecie u mnie jaki dzień przesiedzieć — rzekł — i nie wyłazić na ulicę dopóki o was nie zapomną. Zostańcie tu lepiéj, komorę wam dam dla spoczynku, a może też i nie zmarnujecie czasu u mnie, zdacie się wy nam, my wam. Pogadamy o Kaźmierzu.
Ostatnie słowa wyrzekł ciszéj i tajemniczo jakoś. Stach posłyszawszy to, Bogorij coś na ucho szepnął i został. Rozchodzili się wszyscy. Konie gościa już dawno z Żegciem były pod szopą u żłobów, Leszczyc do komórki od ogrodów zaprowadził Stacha na posłanie i rzekł mu krótko.
— Teraz sobie wypocznij, pomówimy późniéj o naszéj sprawie.
Zmęczonemu długą jazdą miło było módz się wyciągnąć na sianie i skórze, oczy przymknąć i snu probować. Złamany był na ciele, ale w ciągu tych dni kilka różnych rzeczy zakosztowawszy, pragnął więcéj jeszcze, potrzebował się téż z pamięcią obrachować i tém co czuł a przebył więcéj niż snem pokrzepić. Ochota do czynnego jakiegoś zajęcia, przejmowała go, rzeczy się dlań pomyślnie składać zdawały.
Dziwną ten Stach naturę miał, choć lata i przygody znacznie ją już ukołysały i przytarły; gorący nad miarę, gdy sobie w łeb wbił ćwiek jaki, nikt, ani on sam nawet już mu go z niéj dobyć nie mógł. W innych ludziach lata tępią co przyostre było, chłodzą co za gorące, w nim się wszystko zdawało zaostrzać jeszcze i rozpalać z latami. Tak dla sprawy księcia Kaźmierza nietylko nie zobojętniał i nie ociężał, ale coraz stawał się gorliwszym. Zdało mu się, że właśnie teraz przychodziła chwila najpomyślniejsza, aby go na stolicę wprowadzić. Cieszył się nie pomiernie, że on mały i niewidoczny, pomoże do tego, podbudzi i wahających się napędzi. Snuł już teraz jak to zrobić, aby Mieszka co rychléj się pozbyto, a Kaźmierza wzięto. Ziemianie byli do tego przygotowani, wahali się tylko obawiając ofiar, trzeba ich było zagrzać i do stanowczego skłonić kroku.
W Krakowie przekonał się, krótszą chwilę goszcząc pomiędzy niemi, że choć stary Cholewa i inni ostyglejsi jeszcze się nad zmianą wahali, wojny, krwi i zamięszania lękając, młodsi a butniejsi codzień drażnieni przez Kietlicza, zżymali się niecierpliwi pragnąc jarzmo zrzucić z siebie. Stach chciał żelazo bić póki gorące i z młodych korzystać, aby starych popychali. Sam los zdawał się mu sprzyjać nastręczywszy schronienie u Leszczyca i Bogorję do pomocy; ztąd jak z ogniska na wszystkie strony sięgnąć było można.
Dokąd się naprzód miał udać i jak poczynać, rozmyślał właśnie. Leszczyc mu się dogodném wydawał narzędziem, a dom jego najlepszym do wycieczek obozem. Bogorja mógł być pośrednikiem, inne znajomości łatwo się przez niego porobićby dały. Imię Kaźmierza już raz rzucone zostało i nie znajdowało oporu, trzeba więc było otwarcie go zalecać i jednać mu pomocników.
Z temi myślami plączącemi mu się po głowie, Stach rozgorączkowany to się zdrzémywał, to budził, a nie one jedne go trapiły marami swemi. Biedny człek, który imienia i przeszłości wyrzec się musiał, nie miał gniazda ni rodziny, niewiast też nie znał krom takich, z któremi gdy się jednego dnia zrobi znajomość drugiego się do nich nie przyznaje.
Piękne liczko Sciborzanki śmiałéj, dumnéj, prawdziwéj córki rycerza, utkwiło w jego pamięci dziwnie; prześladowało go przez drogę, nie dawało pokoju i teraz. Dziewka dlań była jakby z innego świata, rodem z niebios czy z piekła, podobnéj i w swych włóczęgach po świecie nie spotkał nigdzie. Wzrok pogardliwy, lekceważący, nienawistny jakim na niego rzucała, piekł go dotąd jeszcze, oczów tych zapomnieć nie mógł, widział je zwrócone ku sobie, paliły go, jak dwa węgle rozżarzone, bodły jak dwa noże w piersi wbite.
Opędzał się tym myślom niedorzecznym, a wracały uparte. Marzył ci on też o niewiastach za młodu i późniéj, ale zawsze o innych cale, o takich giętkich, miłych, łagodnych co się na ramionach wieszają, do piersi lgną, uśmiechają słodko, szepczą cicho a drżą i płaczą rade. O takiéj dziewce królowéj ani mu się śniło, aniby jéj pożądał, przecie zobaczywszy, chciwym się czuł poznać ją lepiéj i przybliżyć się do niéj. Mówił już sobie, wziąłbym ją, choćby ona mnie potém, albo ja ją zabijać musiał.
Naprzemiany tak, to o dziewce myśląc, to o Kaźmierzu swym, to o tych oczach dwojgu co nań patrzały z głębi ciemności same, bez twarzy, straszne, Stach w końcu snem usnął kamiennym. Tysiące obrazów zwiły się w jakiś jeden zamęt straszny i zapadły w mrok nieprzebity. Spał potém już snem śmierci bez marzeń, bez czucia, bez miary i nierychłoby się był może z niego przebudził po znużeniu ciała i ducha, gdyby Żegieć nie począł go targać a ciągnąć, gdyż pod wieczór już było i sługa lękać się począł, czy się co panu złego nie stało.
Stachowi gdy oczy otworzył zdało się jakby ledwie tylko co usnął, spierał się, gdy mu Żegieć przez okno brzask zachodzącego słońca za krzakami ukazał. Leszczyc też dawno już był wypoczął i na nogach, czekał na Stacha, kilku już starszych mając znowu w gościnie. Prędko więc zerwał się rozespany i z pomocą sługi umył i przyodział, aby czasu marno nie tracić. Dziwno mu tylko było, że sen co miał pokrzepić, gorzéj go jeszcze złamał i znużył. Czuł się po nim zbity i osłabły.
Wielka izba, do któréj wszedł, po wczorajszéj w niéj ciżbie, wydała mu się prawie pustą. Leszczyc jeden chodził po niéj, Cholewa i Leliwa siedzieli za stołem, dwu na uboczu w kącie szeptali coś ławę zająwszy.
Stach począł się tłumaczyć, iż zaspał tak długo, uśmiechano się nie dziwując. Gospodarz kazał podać jeść, bo sen głodu przysporzył, nie mówiono zrazu nietylko o małych sprawach, a jak się wczoraj zabawiano. Dopiero gdy się służba rozeszła, zostali sami, Leszczyc zagaił.
— Wczoraj rzekliście słowo, pewno nie na wiatr — odezwał się do Stacha — utkwiło ono w pamięci u nas. Znacie wy bliżéj księcia Kaźmierza niż my? mówiliście z naprawy czyjéj czy z siebie?
Tu, że się nań wszystkich oczy obróciły i utkwiły w nim. Stach zarumienić się musiał, zmięszał, oczy spuścił, uląkł czy się czego nie domyślano. Przyznać się nie mógł kim był, kłamać dobrze nie umiał, musiał więc wywijać ni tém ni owém.
— Księcia Kaźmierza znam dobrze — odezwał się. — Czasu swego byłem u niego na dworze, a choć zdala stałem od osoby pańskiéj, toć się zdaleka często lepiéj widzi niż zbliska, gdy oczy są olśnione. Znam go sam przez się i przez ludzi. Zresztą, miłościwi panowie, mało to, że ja go znam, mnie się zda, że go wszyscy znają.
Z całego potomstwa Krzywousta, nie było nad ich dwu najmłodszych, jak perły w koronie, siedzieli oni w rodzie swym; nieboszczyk Henryk złota dusza, rycerz pobożny, który się w ojca wdał, ano mu Bóg długiego nie użyczył żywota, i oto ten nasz Kaźmierz, co bezdomnym był, jak sierota się tułał, w niewolę był oddany przez braci, a wyszedł z niéj i z rąk niemców, jak złoto z ognia.
Dość powiedzieć, że go nieboszczyk Henryk kochał, to starczy za wiele pochwał, a przyszłoby go zalecać, niewiedzieć od czego poczynać, na czém kończyć.
Teraz tylko dodam, że co mówię, z niczyjéj naprawy nie jest, ale z własnego serca.
— O! o! — przerwał Cholewa — coś boście się wy w nim do zbytku może rozmiłowali.
— Ja? — odparł Stach — miły panie, jednego nie ma, coby znając go nie miłował!
W tém Leliwa milczący dotąd, ozwał się kręcąc wąsa.
— Prawda święta, że pan miły, dobry, sprawiedliwy i pobożny, a no tak to dobry pan jest że go łatwo źli ludzie poprowadzić mogą kędy zechcą.
— Nie! zaprawdę, nie! — rzekł Stach gorąco — dobry pan złym się prowadzić nie da, a że go pociągnąć niełatwo mimowoli, najlepszym dowodem, że gdy Jaksa, druh jego chciał go prowadzić przeciw Kędzierzawemu, jemu i Swiatosławowi oparł się, odtrącił pokusę i większego panowania nie pragnąc, przy swojem został.
Pamiętał o tém, że go Bolesław wychowywał, że się miłowali, miłości téj został wiernym do śmierci nieboszczyka, który mu opiekę nad żoną i synem umierając przekazał.
Nie odpowiedział Leliwa.
— Kiedy tak — ozwał się Sreniawa — toć się oni z Mieszkiem Starym też kochają, siedział Kaźmierz i przy nim, nie zechce i przeciw temu iść pewnie.
— To pewna — odparł Stach śmiało — że sam przeciwko bratu nie wystąpi, ale gdy panowie biskupi i ziemianie gwałt mu zadadzą, posłuszny im będzie. Tu nie o niego chodzi, ale o ziemie wszystkie; musi je wziąć gdyby nie chciał, aby je wybawić od niewoli.
Spojrzeli po sobie starsi w milczeniu, głowami tylko dając znaki potwierdzające. Zeszli się potém do gromady i cicho, długo poczęli szeptać z sobą. Stach na boku pozostał, czuł, że ich przekonał, nie przeciwili się więcéj.
Po naradzie Leszczyc doń przystąpił.
— Co wy z sobą myślicie czynić? — zapytał Stacha — Kietlicz was już ma na oku, czy do domu chcecie jechać aby zejść od niego?
— Doma ja nie mam co robić — odezwał się Stach. — Koło roli chodzić nie nawykłem, rycerstwem się i dworem parał za młodu, radbym u kogo służbę znalazł, przeciebym się na co zdał. Przy mocnym panu choćby i Kietliczowi zajrzeć w oczy strachubym nie miał.
— Niema dla was, chyba ks. Gedko biskup albo wojewoda Szczepan — rzekł Leszczyc — od tych was porwać nie będzie śmiał.
— Właśnie pan wojewoda widział, gdy mnie związanego prowadzono, cośmy go na gościńcu spotkali — rzekł Stach.
— Widział was? — spytano.
— Widział i Kietlicza o mnie pytał i więźniom się przypatrywał długo, ale nie rzekł nic, pomrukiwał coś tylko z pod nosa.
Rozśmiał się Leszczyc, a za nim inni.
— To jego obyczaj! — rzekł — z niego niełatwo co kto dobędzie, ale oko bystre ma i pamięć dobrą.
— Szkoda, że wyjechał, poszedłbym doń — dodał Stach.
— Niebawem powróci, sądzę — rzekł Sreniawa — poza Krakowem teraz długo bawić nie będzie, wie, że tu gorąco u nas i potrzebny nam a biskupowi.
— Tymczasem też u mnie macie gotową gospodę — dodał Leszczyc — nie nawijajcie się tylko Kietliczowym na oczy.
Stach ramionami ruszył.
— Miłościwy panie — odparł — choćby się do mnie uczepić mieli, ja skóry nie pożałuję, bylem się jemu i sprawom jego mógł zbliska przypatrzéć. Kto na zwierza polować ma ochotę, powinien długo wprzód nań naglądać.
— O! o! ochotę nań macie! — rozśmiał się Leliwa.
— Jak Bóg żyw, ogromną — zawołał Stach. — Toć lepsze niż na niedźwiedzia polowanie.
Rozmowa się przeciągnęła jeszcze, gdy ten i ów począł Stacha rozpytywać o Kaźmierza, o życie jego, o którem on nie rad był szeroko rozprawiać aby się nie zdradzić. W tém Jaśko Bogorja nadciągnął za druhem zatęskniwszy. W progu zaraz się z tém oświadczył, że radby go zabrać z sobą do miasta, bo o mroku nikt poznać nie może, a dobréj myśli razem zażyć chciał. Leszczyc przestrzegał, aby na Kietliczowych gdzie nie popadli, ale oba młodzi to sobie lekceważyli.
Nie broniono więc im uciechy i pod ręce się pobrawszy ze dworku poszli.
Bogorja w rynku mieszkał gospodą i tam przyjaciela ciągnął. Wieczór był już, ale nie noc jeszcze, lepsze oczy łatwo człowieka poznać mogły, na to jednak nie zważano. Uliczkami mniejszemi śmiejąc się i gwarząc ciągnęli ku rynkowi, gdy od strony zamku zatętniało i tuż w kilka koni jadący Kietlicz pokazał się za niemi. Chciał się Stach cofnąć do wrót których, ale już było zapóźno i wstyd uciekać przed zbójem, szli więc daléj ufając, że Stacha nie pozna, gdy jadący za Kietliczem nieodstępny Bereza krzyknął.
— Ot że on! ot on!
Kietlicz się odwrócił. Stach z Bogorją stanęli, a Jaśko zastawił się hardo za przyjaciela.
— To wczorajszy zbieg! ten sam! — wołał pokazując Bereza.
Kietlicz na nich natarł z koniem żywo, ale zobaczywszy Bogorję, którego znał, strzymał się nieco.
— Ot on! — powtarzał natarczywie Bereza — ot on!
Stach niechcąc się ukrywać ni zapierać, wystąpił śmiało.
— A! tyś tu! — krzyknął Kietlicz.
— A jam jest! albo co? — zawołał Stach.
— A jakoś to zbiegł wczora? — począł Serb.
— Ja? nie zbiegłem jako żywo — zawołał Stach śmiało. — Stałem w podwórzu zapomniany, aż się rozleźli wszyscy, a mnie samego zostawiono. Cóżem miał czekać? jechałem do wrót; wszakciby konie z głodu pozdychały, wrota mi otwarto nie pytając. Widzicie, żem ani uszedł ani się skrył.
Kietlicz śmiałością tą zmięszany, zżymając się, burcząc, rzucając pono nie wiedział, co pocznie, aż Jaśko Bogorja ufając w swój ród i znaczenie — krzyknął.
— Znacie mnie, miłościwy panie, otóż ja za niego stawię porękę. Jeźli zawinił w czém, toć go sądzić. Stawi się na sąd i ja z nim i niemało innych przyjaciół, bo on i ja ich mamy. Czego więcéj możecie chcieć? Przecie o gardło nie idzie!
— A kto wam rzekł, że nie o gardło? — rozśmiał się dziko Kietlicz, albo to trzeba zabić lub gwałt zadać, by być karanym na gardle, a no ten — wskazał na Stacha — porwał się na mnie!
— Nieprawda — odezwał się Bogorja porywczo — wyście się pierwsi na niego porwali!
— Ja! alem ja tam książęcą ręką był! co wy się ze mną mierzyć będziecie! — zawołał z gniewem Kietlicz.
— No, to niechaj książe sądzi, czy tam ręka jego była prawa — odparł Bogorja. — Do sądu ja go sam dostawię i dziesięciu ziemian, jeźli potrzeba!
Kietliczowi brwi się strasznie ściągnęły, wąsa zakąsywał jak gdy złym był nad miarę. Sąd ten i sprawa licha warta, były mu teraz nie na rękę, aby ziemian bez potrzeby nie drażnić, ale od poczętego cofać się nie było sposobu.
— A no! zobaczemy! na sąd! na zamek! — krzyknął — niechaj on stanie, stanę i ja, wyrok dadzą!
— A kiedyż się stawić? — zuchwale spytał Stach.
— Jutro! — odparł Kietlicz — na gród jutro! niedaléj. Wy — odwrócił się do Bogoryi — wy mi za niego odpowiadacie!
— Odpowiadam i przyjdę sam a przywiodę go. Ma być sąd, niech będzie, zobaczemy jaka u was sprawiedliwość! — rzekł Bogorja.
Kietliczowi pilno już odjechać było, cisnął okiem krwawém na obu stojących i na Berezę swego, na którego złym był może, iż mu niepotrzebnego napytał kłopotu.
Bogorja, aby go utrapić więcéj, śmiał się głośno. Zaledwie kilkanaście kroków odjechali, gdy Kietlicz ku Berezie zwrócony, pięścią mu pogroził. Jednooki zrozumiawszy to, łeb spuścił na piersi. Wiedział teraz, że chcąc bardzo usłużyć panu, na wspak mu uczynił. Stało się.
Tymczasem rozgrzany Bogorja coprędzéj do gospody szedł ze Stachem, aby mieć czas dziesięciu ziemian zebrać na jutro, i jak obiecał, stawić się z niemi do sądu na zamek.
Takie już było usposobienie wszystkich w Krakowie, iż każdy z ziemian chętnie się ofiarował za Stacha stawać, aby Kietliczowi pokazać, że się go nie lękają.
Bali się go mimo to, lecz burząc i okazując niechęć sądzili, że Mieszka zniewolą, aby go precz odesłał. Byłoby może naówczas starczyło odprawienie człowieka nienawistnego, gdyby w porę się stało. Książe jednak wcale nie myślał pozbywać najlepszego sługi, którego sam z dziecka prawie ułożył do swych posług, który był w rękach jego narzędziem, bez jakiego obejśćby się nie mógł.
Na Kietlicza zrzucano wszystką winę, gdy on spełniał tylko co mu zlecono i szedł, jak rozkazano, nie troszcząc się o nienawiści, a ziemian krakowskich mając za obcych i wrogów.



VI.

Stoją wieki mury jedne, ni z nich cegła wypadnie, ni kamień do nich przyrośnie, przeżyją ludzi nieruchome, niezmienione, ale z niemi jako z gniazdem, w które się co wiosnę inny ptak wnosi. Z nowym panem i gniazdo zaraz wygląda inaczéj. Tak do ogrodu gdy nowy wnijdzie gość, wszystko się zda zmienione.
Na owym grodzie Wawelskim mało kto co pod te czasy budował, przystawiał i lepił, przecie za każdym nowym panem zdawał się on innym. Mrówił się inny lud, występowało życie odmienne, różne odzywały głosy, inaczéj ludzie patrzali na mury i mury na ludzi.
Wiele już razy odmieniał się ów lud od Szczodrego. Za Kędzierzawego roiło się dosyć rycersko i ludno, a luźno nieco, wrzawliwie i nie smutno. Gdy ten zmarł żonę i synka schorzałego przekazując Kaźmierzowi, a Mieszko potem zajechał na stolicę, zaraz się wszystko zmieniło.
Pan był wcale inny, do braci swéj mało podobny; jeszcze za młodu Starym zwany, poważny, surowy, mało mówny, stateczny, swoje państwo noszący tak dumnie jakby na króla był stworzony. Miłości u ludzi nie miał on wiele, ale się go obawiali wszyscy, począwszy od żony i dzieci.
Spojrzawszy nań poznał zaraz każdy człowieka, któremu o pozyskanie serc ludzkich, nie wiele chodziło.
Z namarszczoném czołem, z długiemi napuszczonemi na nie włosami chodził, patrząc z wysoka i nie rad się z nikim szeroko rozprawiać. — Słuchał cierpliwie, a wysłuchawszy gdy swoje słowo rzekł, drugiego już nie miał. Co powiedział stać się musiało. — Prosić go i jednać było próżno.
Gdy na stolicę swą wjeżdżał, ziemiaństwo Krakowskie, które naówczas na cały kraj najbutniéjsze było, zbiegło się go witać z pokłonami. Postrzegli zaraz w pierwszéj chwili, że z tym panem nowym nie łatwa będzie sprawa. Hołdy przyjmował jako należne sobie, ale odpłacać za nie ani myślał. Rozkazywał nie troszcząc się czy miłe będą rozkazy.
Wszystko co po Kędzierzawym tu zastał nie w smak mu szło, potrząsał głową, przebąkując.
— U mnie tu inaczéj być musi. — Rozprzęgło się, nie ścierpię tego!
Gdy rządzić począł, poznano że nadaremno nie mówił. Duchowieństwo nawykłe stawać na równi z książęty wystąpiło śmiało do boku mu się cisnąć, przyjął je chłodno. Biskupi poczuli że ich chciał mieć pod sobą nie przy sobie. Szanował je ale się z niém nie bratał.
Zmarł wkrótce jeden z pasterzy, nim drugiego obrano i zamianowano w Rzymie, książe dobra biskupie zajechać kazał, zajął i trzymał je, mimo wielkiego wrzasku i nacisku, póki z Rzymu potwierdzenie nie przyszło.
Ani się myślał z tego tłumaczyć. — Popłoch poszedł po wszystkich, i duchowni pierwsi na gwałt wołać poczęli.
Z Mieszkiem przybywał Kietlicz, którego on z pacholęcia sobie na ślepego wykonawcę sposobił, prowadził go tak po stopniach, probując, puszczając, strzymując, podnosząc, dając mu coraz szersze pole, aż pewnym go będąc zrobił zeń rękę prawą. Poczęły się na zamku sądy surowe, napaści na ludzi bezlitośne, srogość nikomu nieprzebaczająca. Milczenie głuche zaległo do koła.
Ziemianie się ode dworu precz ruszać zaczęli i zchodzić z oczów księcia. Myśleli że weźmie to do serca, aliści nie pokazał aby go to obeszło. Swoich zastąpił obcemi, ci jeszcze lepiéj słuchali.
Poczęły się rozjazdy wielkie po wszech gościńcach pańskich urzędników, chwytali podwody, ludzi, koni, kmieciów objadali; na skargę próżno iść było, bo kto z żałobą przyszedł, odchodził z karą.
Na zamku téż teraz choć nie było pusto, bo pański i liczny dwór otaczał księcia — cicho wyglądało i grobowo. Mieszek się mało okazywał, zabawy nie lubił, na łowy jeździł sam, do rozmowy z sobą nikogo nie wołał. Przybył doń z Biskupów który, sadził go poczestnie, słuchał obojętnie, zbywał pół słowem.
Ani go było rozgniewać ni zmiękczyć.
Kamiennym go zwali, chciał takim być i nie zmienił się. Skarżono mu się na Kietlicza, słuchał, a potém jego nagradzał i wywyższał, a płaczącym odprawę dawał, podniosłszy do góry czoło chmurne.
— Z mojego rozkazania to czynił — nie winien nic — tak ja chcę, tak ma być.
Od biskupich dworów popłoch popadł na ziemiańskie.
— W niewolę nas myśli zakuwać! — wołano — a no, nie damy się. Ziemianie sobie pana wybierać mogą, starszeństwo dla nas nie wiele waży. Poszedł ci Władysław ztąd gdy nam krzyw był, może i ten pójść gdy dokuczy.
Tak mówiono po dworach, na zamku nie troszczono się wcale o pogróżki. Mieszek miał możnych zięciów i powinowatych, patrzał się na niemców i u siebie inaczéj mieć nie chciał tylko aby mu kto żył posłuch dawał.
Na grodzie codzień sądy się odbywały, żałób bywało mnóstwo, a i z ramienia książęcego do nich ciągano nieustannie, grzywnami okładając za najmniéjsze przewinienia.
Chciał pan grozy, wysadzeni sędziowie umieli ją siać, nie było człowieka coby z pod ich sądu wyszedł czystym.
Najwyższym sędzią na grodzie był podówczas człek co się do dojadania ludziom jakby narodził umyślnie. Zwał się Gabryk Mierzwa; mówiono jakoby z ubogich ziemian na Szlązku pochodził. Dali go byli za młodu do szkoły biskupiéj, na księdza chcąc kierować, uczył się lepiéj od innych, ale dokazywał téż lepiéj niż wszyscy i w suknię kleszą odziać go nie było sposobu, bo nim święceń dostał, dzieci miał kilkoro w domu i bab tyle na karku że go biskup o to chciał wyklinać. Właśnie surowsze były dla duchowieństwa nastały prawa, wzbraniające ożenienia i wszelkiego zgorszenia. Mierzwa wcale na nic nie patrzał. W kości téż grał tak że się do ostatniéj koszuli zgrywał, a kiedy pił to go na rękach potém do łóżka zanosić musiano. Z tém wszystkiém głowę miał taką, że mu żaden duchowny nie sprostał w kanonach, a żaden prawnik w kodeksach i dekretach. Jakim sposobem dostał się ów pół-klecha do Rzymu i Bononij, nikt nie wiedział, dość że tam lat parę przebywszy, nauczył się u tych co Rudobrodemu prawa układali takiéj mądrości, iż gdy z nią do kraju wrócił, musiano go szanować i nim się posługiwać. Umiał na pamięć wszystkie rzymskie zakony, a gdy je po swojemu subtelnie wykładać zaczął, wywodzić, naciągać, robił jak chciał z czarnego białe a z białego czarne.
Na śmiech, gdy sobie podochocił, a podobało mu się z rozumem popisać, dowiódłszy raz cokolwiek bądź, wnet sprawę na nice obracał i jak począł mędrować, kręcić okazał że co wczora było prawdą, jutro fałszem być musiało.
Sumienia w tym człeku wcale nie było, ale rozumu dostatek i frymarczył nim aby zań grosz zyskać. Zarobiwszy grosz jeszcze ciepły w świat puszczał, potrzebował wiele, marnował dużo, więc na wszelaką podłość gotów był, aby tylko zarobek.
Przed księciem Mieczysławem, do którego Kietlicz go pierwszy zalecił, Mierzwa przybierał postawę człowieka surowego, spokojnego, pokornego, jakby postami i wstrzemięźliwością wysuszonego.
Słuszny był Mierzwa, chudy, nieco w lewo pochylony od młodu, bo łopatkę jedną miał niższą, głowę spiczastą, twarz bladą wygoloną, po któréj miał zwyczaj ręką gładzić ciągle gdy o jakiéj wielkiéj podłości zamyślał.. Oczu nigdy nie pokazywał nikomu, zerkał niemi tak, aby w nie nie mógł zajrzeć nikt. Rozpusta go zniszczyła i zjadła ale tak jakoś dziwnie że na anachoretę wyglądał, co mu bardzo było na rękę. Świętego mógł udawać wyśmienicie.
Gdy do zamku na sądy szedł postawę przybiérał mniszą, oczy spuszczał, ręce składał, zginał grzbiet, głowę na piersi zwieszał, litość brała nań patrzeć.
U sądów téż, choć ludzi żywcem jadł, zawsze ich kąsał tak słodko, tak miłosiernie zabijał, tak karał serdecznie, jakby mu dusza się wzdrygała nad wymiarem sprawiedliwości. Nie nazwał nigdy nikogo inaczéj jak dzieckiem swém, kochaną istotą, bratem, ojcem, ale gdy go ujął w szpony, wyssał ostatnią krwi kropelkę. Czy się tam było kłaniać, prosić czy bronić lub gniewać, napróżno; słodki a dobry Mierzwa nie uląkł się, nie zmiękł, westchnął, czasem zapłakał, ale świętéj sprawiedliwości domierzył.
Na cztery oczy gdy go datkiem zmiękczyć usiłowano udawał zadumanego, nie bronił się, co mu dano do kieszeni schował, ale nie zmieniało to wcale jego postępowania, darł ze skóry tego co go przekupił, tak samo lub gorzéj jak tych co nic nie dali.
Spraw do sądu książęcego było zawsze co niemiara, niekiedy sam Mieczysław siadał je rozstrzygać. Naówczas z innemi dworu urzędnikami stał u boku jego Mierzwa dla parady, częściéj się jednak trafiało że na niego samego spadało rozstrzyganie spraw i wydawanie wyroków.
Obok Mierzwy w drugiéj izbie tuż zasiadał Skarbny książęcy, który kary pieniężne odbierał od osądzonych, a do pomocy przy nim byli pachołkowie, aby kto zapłacić nie mógł zaraz do więzienia pociągnąć.
Całe jedno na zamku skrzydło izby te sądowe zajmowały, do których przez kryte chodniki, gdy chciał przystęp miał Mieszko. Oprócz tego izba dlań była tak urządzona, że mógł z za gęstéj kraty drewnianéj, okrytéj zasłoną, gdy chciał siadłszy u niéj słuchać co się na sądach działo i patrzeć na obwinionych. Mierzwa niby nigdy nie wiedział kiedy miał pana za sobą, ale bystry człek, chwytał szelest najmniejszy, lada drgnienie zasłony nie uszło z ukosa rzuconego wejrzenia, a miał téż ludzi co skinąć umieli; aby wiedział gdy książę był przytomny.
Naówczas Sędzia stawał się jeszcze troskliwszym, pilniejszym w wymiarze sprawiedliwości, wiedząc jak do smaku pańskiego przygotować potrawę.
Następnego dnia rano, nad zdobyczą Kietlicza można się było spodziewać sądów i rozpraw ciekawych, bo ciemnice i szopy pełne były ludzi, którzy wszyscy stawieni być mieli.
Zawczasu téż w podwórcu zamkowym ukazał się Mierzwa, w długiéj sukni czarnéj nakształt kleszéj skrojonéj, tylko bez kaptura, pasem rzemiennym podpasany, u którego miał wiszący kałamarz i pochwę, a w niéj zamknięty przyrząd do pisania. Wysoką szczególnego kształtu czapką, podobną do zawoju czarnego, nakrytą miał głowę, ręce w szerokie rękawy pozasuwane, a chłopak za nim z krótko ostrzyżoną głową na ramieniu dźwigał księgę ogromną w drewnianych okładzinach, z klamrami mosiężnemi.
Strasznemu temu ramieniu sprawiedliwości wszyscy ustępowali z drogi, obchodząc go z daleka, bał się go bowiem każdy, nikt nie mogąc być pewnym ażeby nie popadł w jego ręce. Ten i ów kłaniał mu się zdala i uchodził.
W izbach sądowych wszystko już było pogotowiu na przyjęcie, wymieciono je i posypano podłogę kosaćcem, bo ludzie zawsze tyle błota i pyłu ponanosili iż po skończonych sądach kupy śmiecia wyprzątać było potrzeba. Smutne to były izby, nizkie, ciemne, ławami do koła otoczone, a dla zaduchy w nich i przykréj woni drzwi i okiennice ciągle stać musiały otworem. W pierwszéj izbie trzymano obwinionych i skarżących się. Tu czasem tłum bywał taki że się przecisnąć było trudno. Ztąd po jednemu, po dwu, gdy świadkowie byli potrzebni przyprowadzano ich do trybunału.
W samym sądzie nieco pokaźniéj wyglądało. W głębi na przypadek przybycia samego księcia stało zawsze wysoko na stopniach podniesione siedzenie, obite suknem szkarłatném, a po za niem ławy dla dworu. Niżéj dopiero stała ława z poręczami dla Mierzwy i dla tych których czasami do boku swego przybierał. Przed nią był stół wielki, a na nim krzyż czarny w pośrodku. Tu składano ową księgę praw przynoszoną przez chłopca i ewangelię dla przysięgi. Wielkiego owego kodexu Sędzia czasem się niby radził w razach trudniejszych, ale to była gra tylko, gdyż z pamięci tak dobrze kłamał i prawił jak z księgi.
Obok leżały długie zwitki pozszywanego z wązkich pasków pargaminu, na których kleryk chudzina, służący przy zamkowéj kaplicy, dekreta w kilku słowach zapisywał znaczniejsze.
Gdy księcia nie było a sądy się przeciągały, Mierzwa znużywszy się wychodził czasami do trzeciéj izby Skarbnego, do któréj w rogu wiodły drzwiczki. Tu balasami drewnianemi oddzielony od ludzi zasiadał człek stary, z siwą rzadką bródką i głową zawsze czarną czapeczką okrytą, z nosem kobuzim, oczkami maleńkiemi, jakby w głowie wyświdrowanemi. Zwał się Joachim, a że imie to niezbyt było powszednie, częściej go na Juchima przerabiano. Ludzie mówili że Skarbny był pochodzenia judzkiego, ale mu z tego nie czyniono winy, ani w głos zadawano, gdyż u księcia był w wielkich łaskach i u niego wszystek pieniądz był pod kluczem. Podskarbim był Niemir, zacny pan, ale ten pono tylko dla popisu czasem przed księciem stawał z workiem, bo Juchim w rękach trzymał wszystko.
Mówiono téż że Skarbny bardzo się był już zbogacił, ale tego po nim cale widać nie było, chodził ubogo, dominę miał lichą, żył w niéj na rygle zamknięty, sam i oprócz księcia, Podskarbnego, Kietlicza i Mierzwy z nikim się nie bratał.
Sam przez się wszystko był zwykł robić, dla tego téż na sądy przychodził, aby grzywny do rąk pobierać, nie spuszczając się na nikogo. Z Mierzwą jawnych a ścisłych stosunków nie mieli, prawiono jednak że po nocach do siebie chadzali i długo jeden u drugiego przesiadywali. Gdy Mierzwa w sądzie się znużył gadaniem, bo mówić musiał wiele, dawał sobie czasem chwilę wypoczynku i wysuwał się do Skarbnego. Postrzegali ludzie iż od niego powracając twarz zwykle bladą miewał czasem zarumienioną mocno i usta ocierał rękawem. Domyślano się iż Juchim pod płaszczem flaszki nosił dla pokrzepienia siebie z których po bratersku Mierzwie kapka się jakaś czasem dostała.
W sądzie wszystko się z nader surowym odbywało obrzędem. Gdy Mierzwa przybył na swe miejsce, księgi, kałamarze, pargamin i kleryk także, gdy pierwsza komora wypełniła się ludźmi oczekującemi lub z więzień posprowadzanemi, Mierzwa naprzód klękał przykładnie, ręce składał i przeżegnawszy się modlitwy do ducha Świętego i Veni creator odmawiał, przy czém kleryk i pacholę responsoria dawali.
Potém dopiero zasiadł w pośrodku ławy blady mąż, oczyma rzucał w około, suknię pociągał, rękawy zarzucał, brodę potarł i dawał znak że sądy się rozpoczynać miały. Było zaś we zwyczaju że naprzód powoływano tych, których książe chciał mieć sądzonych, dopiero po nich szli, którzy przynosili żałoby i domagali się sprawiedliwości.
Dnia tego właśnie obłów Kietlicza, spędzony do pierwszéj izby na powoływanie po kolei oczekiwał. Sam Kietlicz i Bereza namiestnik jego, jako świadkowie w izbie się sądowéj znajdowali.
Pierwszy z nich zasiadał na górnéj ławie za tronem u ściany w któréj była krata przysłonięta, aby Mieszko mógł każdego czasu słuchać przez nią, drugi stał w kącie u drzwi wchodowych.
Kleryk blady i mizerny z długą szyją obnażoną, w rogu stołu pilnował oprócz pargaminu i piaskowego zégaru, który czas mierzył. Gdy się z niego ostatki dosypywały, przewracał go natychmiast.
Gdy Mierzwa zasiadł, Kietlicz z górnéj ławy dał znak, wprowadzono naprzód kmiecia który niedźwiedzia ubił u siebie.
Człek był odziany jak do lasu, bo go niespodzianie pochwycono, trochę już wylękły, pomięszany, jednak nie tracący ducha, bo ufał że mu się nic stać nie może.
Sprawa była jawna.
Mierzwa, naprzód uwiadomiony, jakby na szyderstwo przybrał postawę słodziuchną, usta mu się uśmiechały łagodnie, kazał się przybliżyć do stołu.
— Miły człecze, kmieciu mój — odezwał się głosem miękkim, cóżeście to takiego się dopuścili że was tu przed sobą widzę?
Człekiem mi się wydajecie statecznym i spokojnym! Miałyżby mylić pozory?
Kmieć jeszcze nie zebrał się na odpowiedź, gdy z górnéj ławy zabrzmiał głos Kietlicza, na swój sposób opowiadający przygodę. Mierzwa zwrócony ku mówiącemu słuchał z natężoną uwagą, dając oznaki podziwienia, przestrachu, grozy, litości. Ręce łamał, głową trząsł, ramionami poruszał, oczy ku niebu wznosił.
— Miły Boże! możeż to być! — zawołał gdy Kietlicz dokończył — możeż to być, abyście się wy tak strasznéj dopuścili zbrodni?
Kmieć, (zwał się Ladra) słuchając ruszył ramionami.
— Miłościwy sędzio a panie — rzekł — cożem ja to tak strasznego uczynił? Broniłem mojej własności. Świadczę się wszystkiemi co w pobliżu mieszkają iż niedźwiedź mi barcie ze szczętem popsował, i gdyby na sobie dziesięć skór miał, nie zapłaciłyby one dziesiątéj części szkody mojéj.
Mierzwa, ręce załamawszy, głowę z ramienia na ramię przechylał.
— Miły, kochany kmieciu mój — odezwał się. — Nie przeczę że czułeś się pokrzywdzonym — niebożątko! — barcie wiele warte, pole téż trudu kosztuje dużo — słuszna bardzo jęła cię chęć powetowania szkody swojéj.
Niedźwiedź winowajcą był, łupieżcą — zgoda! a ty — sędzią we własnej sprawie i sprawcą. Aleś tu się grubo omylił, kochanie moje! A możesz kto być sędzią we sprawie własnéj! Hę? A kto ci miły, kochany człecze, niebożątko moje, dał one najwyższe prawo sądu i miecza?? A wiesz że ty, dziecko moje, że targnąłeś się przez to i przywłaszczyłeś sobie władzę, którą sam Bóg daje w ręce książąt, że przez to stałeś się tak winnym, tak winnym, jakbyś nie na niedźwiedzia ale na samego się porwał księcia! Dziwujesz się! Toć jak na dłoni!
Kmieć stał osłupiały. — Subtelna ta argumentacja siły umysłu jego przechodziła, z usty otwartemi, drżący, słuchał, bronić się już nieumiejąc. Brzmiało mu jeszcze w uszach oskarżenie niepojęte dlań iż na niedźwiedzia się porwawszy, księcia samego znieważył i dotknął.
Mierzwa się uśmiechał zwycięzko.
— Przecie to jasne jak słońce — dodał. — Nie przysługiwało ci prawo karania bo nie jesteś księciem, miłe dziecię moje, sędzią téż nie jesteś; stałeś się więc buntownikiem, znieważona powaga prawa wymaga surowego sprawiedliwości wymiaru. Serce boli, ale zbrodnia tak straszna bezkarnie ujść nie może. Występek twój równa się zbrodni obrażonego majestatu.
Tu głowę spuścił ku księdze.
— Bez wątpienia, surowym chcąc być, skazać by cię można na ścięcie, powieszenie, rozszarpanie końmi, bicie kołem, postradanie ręki lub kopanie kruszców życie całe — ale musiemy mieć miłosierdzie nad nieświadomością twoją, litując się nad tobą, dziecię miłe, nie możemy mniejszéj ci kary naznaczyć nad siedemdziesiątą!
Kmieć jęknął. — Siedemdziesiąt grzywien! Z kąd miał wziąć tyle pieniędzy, załamał ręce rzucił się na kolana. Bereza usta zatulając śmiać się począł. — Nie chciano już nawet słuchać winowajcy dłużéj, pachołkowie chwyciwszy pod ręce natychmiast go do izby Skarbnego poprowadzili, a że z sobą ani siedmiu grzywien nie miał i niewiedział na razie zkąd ma wziąć summę tak znaczną, wkrótce go téż pod strażą zaprowadzono do więzienia.
Mierzwa otarł pot z czoła, spójrzał ku Kietliczowi, a we wzroku jego można było niemal przeczytać pytanie — A cóż! albom nie dobrze usłużył?
Kmiecia wypychano już za drzwi, gdy drugiego ciągnął Bereza. Za nim z tyłu szedł parobczak krępy, nizki, z głową wielką, na nogach grubych jak kłody, w siermiężkę dziwną przyodziany, bosy, w spodniach zgrzebnych u dołu sznurkami słomianemi poprzywiązywanych.
Kmieć idący przodem zamożnego i śmiałego miał postawę. Odzież na nim sukienna szykownie leżała, gzło pod nią widać było białe na guz świecący zapięte pod szyją. U pasa kaleta wisiała skórzana, w ręku trzymał kołpak z lisa. Kmieć widać do swobody lasów swoich nawykły, wśród których sam był panem, rozglądał się tu ździwiony swéj niewoli i temu prawu co go nagle dało w niewolę. Mierzwa przypatrywał mu się bardzo bacznie, jakby badał z któréj go ma zajść strony, i jak doń zaśpiewać.
Zuchwała postawa dawała mu do myślenia. Człek był już widać na wszystko gotów, byle go raz do jego lasów zwolniono. Szedł przed stół niecierpliwie, gdy Kietlicz z ławy mówić począł.
— Ten winien jest więcéj jeszcze! O! kmieć zuchwały! ludzi sobie w niewolę zabiera! Patrzajcie, wina jawna. Parobka oto tego który tu stoi wziął na służbę — hę? jakiem prawem? bez prawa, bez pozwolenia, — gwałtem!
— Jako żywo! miłościwy sędzio — począł kmieć oburzony — parobek tu oto jest, niech świadczy sam. Przyszedł do mnie na służbę się prosząc, wziąłem go.
Powołany parobczak zaczął wprawdzie coś bełkotać, ale językiem takim i tak niewyraźnie że nikt go zrozumieć nie mógł. Widać jednak było że do swojego gospodarza żadnego żalu nie miał.
Mierzwa nastawił ucha, kiwał głową i udawał że chwyta znaczenie bełkotu parobka; uderzył ręką o stół i pogroził kmieciowi łagodnie.
— Miły, kochany człeczku! dziecko moje, — odezwał się — złą, ej! złą wybraliście się drogą! Ta was nie zaprowadzi gdzie myślicie! A godzisz się to targać na najdroższą człowiekowi swobodę! Toć kary najgodniejsza zbrodnia! Powiecie mi może iż on wolnym nie był.? Tém ci gorzéj, kochanie moje, a więc miał pana do którego należał! Pytaliżcie go? Nie. Targnęliście się więc na własność cudzą!
Hę? widzicie, darmo się wykręcać, nie wyjdziecie z tego. Wzięliście wolnego, zbrodnia, zabraliście cudzego poddanego, rabunek. — Źle i źle, ani wynijść z tego.
— Miłościwy sędzio — począł kmieć któremu krew na twarz wystąpiła.
— Miły kmieciu, ostrożnie — przerwał Mierzwa nie dopuszczając tłumaczenia — ostrożnie! Przez miłosierdzie nad wami mówię to, patrzcie abyście jakiém słowem nieopatrzném sprawy sobie nie pogorszyli. Możecie popaść głęboko! Litość mając nad wami, po ojcowsku was tylko grzywnami siedemdziesięcią obłożę. Winniście za to księciu, którego jesteście sługą maluczkim do nóg upaść i podziękować, bo pismo powiada, prawo głosi, zakon wymaga, oko za oko, ząb za ząb. Cóż z tego wynika? oto, że wy coście tego nieboraczka, chudzinę chcieli niewolnikiem uczynić, sami winniście za to pójść w niewolę?
Tak ci jest!
Kmieć zamilkł pomięszany. Nie dano mu już ust otworzyć i popchnięto do izby Juchima, który przez drzwi otwarte ciekawie się przysłuchiwał sprawie. Siedział z głową na rękach spartą, poglądając ku roztwartéj skrzyni, która przed nim stała, jak zwierz zaczajony na przesmyku.
Gdy kmiecia doń wprowadzono, drzwi się zamknęły.
Mierzwa odpoczywając po drugim wyroku, rozłożył wielką księgę i cały się w niéj zatopił, czekając aż mu nowego winowajcę przyprowadzą.
Bogaty kmieć który już musiał zawczasu los swój przewidywać i co rychléj chciał się z więzów wydobyć, miał już gotowych grzywien siedemdziesiąt spełna, w wypchanéj kalecie, która u pasa wisiała.
Na widok zbliżającego się — Juchim łokcie ze stołu usunął, i zmierzywszy go oczyma, chrypliwym, zgasłym głosem zapytał pachołków wiodących go.
— Siedem dziesiętna?
Kmieć na Skarbnego popatrzywszy, westchnął ciężko, kaletę odpiął, garść w niéj utopił i dobywając srebrne pieniążki liczyć je począł.
Lecz zaledwie się one ukazały na stole, Juchim porywając się za głowę, wykrzyknął głośno:
— Gwałtu! gwałtu!!
Kmieć osłupiał, nierozumiejąc co się stało i oglądając dokoła.
— Co to jest? — począł Skarbny — a toć fałszérz pieniędzy?
Pochwycił kilka z nich, popatrzał na nie i cisnął spluwając pogardliwie.
— Cóż to? czy to są pieniądze? cha! cha! to plewy nie pieniądze! to skorupy z garnków potłuczonych! Takiemi to pieniądzmi chcecie płacić panu swojemu?
— Na miłego Boga! — zawołał kmieć strwożony — czegóż wy chcecie odemnie! Toć są pieniądze któremi wszyscy płacą i każdy je przyjmuje.
— Ale ja ich nie przyjmę! — krzyknął żyd — to plewy, to śmiecie! to drzazgi nie pieniądze! Patrz! gdzie na nich pieczęć państwa? gdzie znaki?
— Toć nie moja wina ale tych co je bili! — zawołał kmieć zrozpaczony.
— Aha! aha! — zawołał Juchim — tu się dopiero odkrywa całe niepoczciwe zuchwalstwo wasze! Obwiniacie menniczych a to są z ramienia pańskiego urzędnicy! Ho! ho! Sprawa nowa, będziecie za to odpowiadali. Kto urzędników pańskich obwinia, pana obwinia! Hej!
Skinął na pachołków.
Kmieć przywiedziony do rozpaczy, na wszystko się już ważąc, z błagającym wzrokiem zbliżył do stołu, ale Juchim się cofnął od niego, ręce podnosząc. Gniéw objął uciśnionego.
— No, niema ratunku! — zawołał zębami zgrzytając — róbcie ze mną co chcecie, drzyjcie skórę z żywego. Mówcie? co mam czynić?
— Co? dawaj coś winien! — odparł Juchim — dawaj coś winien! ja więcéj nie chcę!
— Płacę czém mam! odrzucacie, cóż więc poradzę! Pieniądze te biorą i dają wszyscy.
Za drzwiami zamkniętemi co się już późniéj z kmieciem działo, nikt nie widział, boleśne krzyki jego i miotanie się aż w izbie sądowéj słychać było. Mierzwa i Kietlicz uśmiechali się poglądając ku izdebce Juchima, zkąd ciągle szum, wrzawa i wołanie o ratunek dochodziło. Domyślali się wszyscy że kmiecia męczono, bo kilku oprawców z powrozami i żelaznemi na ręce śrubami pobiegło do drzwi Skarbnego..
Tym czasem nowa sprawa się przed sąd wytaczała.
Z wielkiém wołaniem ukazał się w progu człek rozczochrany i odarty, lat średnich, w odzieży poszarpanéj, z nogami bosemi, zaledwie płaszczem obłoconym przysłaniając nagość swoją.
Na twarzy miał ślady świeżego pobicia.
Wpuszczony do izby, ledwie się dowlokłszy do stołu, upadł na kolana, jęcząc i szlochając.
— Zabili! zabili, rozbójnicy! patrzajcie! Spokojnego, niewinnego człowieka napadli w biały dzień, na ulicy. Aj! gwałt! zabili!
Z mowy żalącego się rozerwanéj, niewyraźnéj, szlochaniem gwałtowném przerywanéj zrozumieć nic nie było można. W tém wystąpił inny ode drzwi człek w czarnym płaszczu, z brodą długą, wzrostu słusznego, w spiczastym kapeluszu z żółtą łatą na wierzchu i ręce rozkrzyżowawszy zaczął wołać, jakie się działo pod bokiem pańskim bezprawie, iż biednego człeka żaki szkolne potłukli, nie żeby im w czém winnym był, ale że w nim żyda czuli. A książe sam i jego i innych współwyznawców gościnnie u siebie przyjmował, opieką ich swoją okrywał.
Do drzwi pachołkowie przypędzili kupę chłopaków wylękłych i postawili ich sędziemu, ci tak byli przerażeni, iż słowa nie mogli przemówić, wielu płakało. Biedactwo to było, z garnuszkami u pasa, żyjące jałmużną dla nauki, służące przy kościołach i zakrystyach, przybłędy, bezdomne sieroty.
W całéj naówczas Europie wojny krzyżowe wywoływały podobne na żydów napaści, w niemczech krwawe, bo tam Ren nieraz płynął trupami, a rynki pełne były ciał pobitych.
Tu Mieszek żydów w opiece miał, Juchim za niemi obstawał. Mierzwa téż rozsłuchawszy się w sprawie ze zgrozy uszy zatulił.
Zabitego nie było nikogo, żacy tylko z naprawy starszych, suknie na biednym żydzie poszarpały.
— Świętokradzcy są! — krzyknął Sędzia — tak jest! świętokradzcy! Albowiem kto gościa pańskiego, któremu sam książę dał opiekę i płaszczem go swoim otulił, napada i targa się nań, ten jakby na pomazańca Bożego się targnął. O zbrodni straszliwa! niewysłowiona, o pomstę do nieba wołająca! A to popełnili ci co zaledwie żywot rozpoczynają, cóż tedy uczynią gdy dorosną??
Z wielkim zapałem puścił się Sędzia w długi wywód popełnionego świętokradztwa i byłby srogi wydał wyrok, gdyby starszy ów człek, co w obronie pobitego stawał nie zmiarkował, że zbyt surowa kara za żydów domierzona, mnożąc ku nim nienawiść, na nich samych spaść może.
Cicho więc jakoś zagodzono ją i pobity nogi wlokąc za sobą, jęcząc i płacząc wysunął się razem z obrońcą, a chłopaków zabrali pachołkowie.
Znowu tedy nastąpiła chwila odpoczynku dla umęczonego Sędziego, który ku drzwiom Skarbnego się oglądał, jakby tam pragnął zajrzeć, lecz dochodzące jeszcze ztąd krzyki dowodziły, że sprawa z kmieciem upartym o pieniądze jeszcze skończoną nie była. Mierzwa ani się do niéj mięszać, ni świadkiem jej być nie chciał.
Po chwili wypoczynku wprowadzono człeczka dobrze odzianego, z twarzą okrągłą i spasłą, który od tego począł że zdala siedzącemu Kietliczowi pokłonił się nizko, potém Mierzwie nie mniéj głęboki złożywszy pokłon, niepominął w poszanowaniu nawet kleryka. Ten do odbierania pokłonów niezwykły, dłonią usta zatulając uśmiechnął się widząc się tak uczczonym.
Raźna mina wchodzącego, który tak pięknie kłaniał się na wsze strony, kazała się domyślać że chyba obwinionym nie był. Kietlicz téż spoglądał nań bardzo łaskawie. Mierzwa trąc brodę uśmiechał mu się i okiem pomrugiwał. Tuż za nim wciągnięto opierającego się, związanego, bez czapki, z rozczochranemi cudzemi rękami włosy, człeka który stękał i jęczał.
— O Boże mój miłościwy! o święci pańscy! ratujcie!
Usłyszawszy to Mierzwa ulitował się niby wielce, ręce złożył.
— Biedny człeczku! — zawołał — a cóż to ci jest! a czegoż to tak jęczysz nieboże! Mów a prędko, aby prawica książęca domierzyła ci sprawiedliwości, jeżeli jesteś pokrzywdzonym. Na to ja tu jestem wysadzony, na to władza książętom dana od Boga aby zakon trzymali. Mów, kochanie, nie sromaj się, rozkryj serce, otwórz usta i ulżyj uciskowi swemu..
Jęczący człek miał się już odezwać, gdy pierwszy, który był wszedł przed nim, uśmiechnięty i kłaniający się, nie dał mówić i sam podchwycił.
— Miłościwy panie (tu wskazał na związanego obu rękami) toć zbój jest, złodziéj jawny! Krów mi moich dwie z cielętami skradł i w swoim chlewie zamknął. Nieszczęśliwy, pokrzywdzony tracąc ostatnią chudobę, rozpaczałem! Myślałem że wilcy rozszarpali żywicielki moje, że mi z głodu przyjdzie zdychać z drobnemi dziatkami, gdy mi dano znać że moje krówki u tego złodzieja w chlewie. Odkryło się złoczyństwo!
Związany człek słuchając oskarżenia wzdrygnął się.
— A niechże cię kłamco bezwstydny, niech cię pomsta dotknie Boża! — zakrzyknął.
— Człecze dobry! nie unoś się nie klnij, proszę! — odezwał się Mierzwa.
— Jakże się tu wstrzymać, gdy tak jawna krzywda się dzieje — zawołał związany. — Nie skradłem mu nic, jawnie, w biały dzień zająłem mu krowy, które moje zboże spasły, na polu własném. Było żyta na pięć kop, nie zostanie go i na dwie. Bydło zająłem w szkodzie.
Obwiniony, spasły człek uśmiechnął się pogardliwie i ruszył ramionami.
Mierzwa przerwał.
— O źle, źle, kochanie moje! radzisz sobie nie ładnie! Do występku swojego dodajesz gorsze może nadeń kłamstwo. Gdzież świadkowie? Niema? widzisz!! Bydło skradzione znaleziono w twojéj oborze, rzecz jawna. Kajaj że się i sromaj niepoczciwéj sprawy twéj.
— Miłościwy panie — zawołał w piersi się bijąc związany — przysięgnę!
— O! o! zgroza! okropność!! krzywoprzysięztwo! — zakrzyknął Mierzwa. — Tego już nadto! A toć staje i świadczy przeciwko tobie człowiek nam znany, który nigdy obwinionym nie był, wierny sługa zamkowy, panu swojemu miły. I wy śmiecie — —
— Panie! — głosem rozpaczliwym odezwał się obwiniony.
— Bereza! — przerwał Kietlicz z góry — końca nie będzie temu, pysk mu kneblem zabić, niech nie bluzga!
Nim się spełniło rozkazanie, nieszczęśliwemu głowa na piersi opadła, złożył ręce, na kolana się rzucił, zdawał modlić do Boga, u ludzi nie znalazłszy sprawiedliwości.
Mierzwa tym czasem mówił z uroczystością wielką.
— Cóż by to z tobą się stało, nieszczęsny winowajco, gdyby obok sprawiedliwości nie zasiadało miłosierdzie? Głową byś przypłacić musiał, albo by cię na kopanie soli i kruszców na cały żywot dać musiał książę, abyś więcéj światła słonecznego, którego oglądać nie jesteś godzien, nie widział. Złodziéj, potwarca, kłamca, krzywoprzysiężca! zbrodzień wielokrotny! Miłosierdzie tylko pańskie zwalnia ci karę na siedemdziesiąt!
Domawiał tych wyrazów, gdy w izbie wchodowéj wrzawa głośna się słyszeć dała. Kietlicz się namarszczył, ruszył i Berezie dał znak. Tym czasem dwu sporzących, z przed stołu popchnięto ku Juchimowi. Drzwi się otwarły i Stach wszedł a za nim dziesięciu młodych ziemian krakowskich, z Bogorią na czele.



VII.

Dla Mierzwy było to cale niespodziane zjawisko, Kietliczowi téż może nie bardzo pożądane i miłe, bo na ławie się skręcił postrzegłszy wchodzących i wargę zagryzł.
Sędzia wnet postawę przybrał poważniejszą, poprawił suknię na sobie, na klechę popatrzył aby mu téż wrazić powagę, na chłopca skinął, księgę posunął.
Stach przybrany rycersko, z mieczykiem u pasa, dość strojny, hardy a butny szedł przodem ku stołowi. Tuż za nim stąpał jeszcze wykwintniéj przyodziany Jaśko Bogorja, a dziesięciu poręczycieli, chłop w chłopa, wszyscy szli ziemianie możni, dzieci żupanów i władyków, pod czas na dworach Biskupim, Wojewody i książęcym nawet bawiący.
Naówczas już młodzież naukę życia w ten sposób kończyła, a często ją i poczynała od chłopiąt służąc przy możniejszych krewnych. Dobrze jeszcze jeźli który wprzód klechę miał co go choć czytać nauczył, albo trochę pobiegał do szkółki przy kościele i łaciny liznął; ubożsi czasu do tego niemając ni ochoty, poczynali wychowanie od końskiego grzbietu, włóczni i łuków, a kończyli je na rycerskich dworach, pasa się dosługując.
Dziesięciu tych poręczycieli Jaśko Bogorja dobrał naumyślnie, co najpokaźniejszych, co najśmielszych aby nie ulękli się i plecy mieli za sobą.
Kietliczowi i sędziemu występ ten nie był do smaku i Mierzwa spoglądał niespokojnie ku górnéj ławie, jakby tam z oczów pana chciał wyczytać co ma poczynać, srogim być czy łagodnym, oczyszczać czy plątać.
Dwaj wspólnicy znali się dobrze, zamieniwszy wejrzenia Mierzwa oczy wnet spuścił na księgę i przybrał postawę człowieka na którym cięży brzemię wielkie. Ręką swą bladą, kościstą smarował się zwolna po brodzie i twarzy, usta wydymał, głowę pochylał na strony.
Kietlicz ujrzawszy wchodzących, dał im stanąć przed stołem gromadą całą, ruszył się nieco i w boki ująwszy przybrał postać surową.
— Ja tu jestem oskarżycielem, — zawołał — ja! przeciw temu! — wskazał na Stacha. — Oto ten jest, który mi, wysłańcowi, urzędnikowi książęcemu, prawéj ręce pana, śmiał stawić opór! Tak samo to jest jakby się książęciu swemu opierał! Sądźcie jak wielka wina.
Mierzwa siedział zrazu jakby struchlały, twarz surową, z usty zaciśniętemi, około których fałdy wystąpiły głębokie, zwrócił ku Stachowi.
Ten słuchał wcale nie zmięszany. Towarzysze jego spoglądali téż na Kietlicza, na siebie, na Mierzwę, a trwogi po nich żadnéj widać nie było.
Sędzia z Kietliczem znowu ukradkiem poradzili się oczyma.
Sędzia odegrywał rolę swą dobrze ale skutku ona nie miała, młodzież nie zdawała się go ważyć wielce. Trzeba było przyoblec się powagą wielką i dać płochym młokosom naukę, wrazić poszanowanie. Mierzwa więc otworzył wielką księgę, kilka kart w niéj przewrócił, namarszczywszy czoło, zaczytał się, ręką o pargamin uderzył i podniósł głowę.
— Jestli to prawdą, co prawdą być już musi, bo płynie z ust takich co się nigdy fałszem nie zmazały — począł powoli — jestli to prawdą, możeli to być, aby ziemianin śmiał się opierać temu, któremu winien służbę i posłuszeństwo? Nie dość na tém, winien mu choćby życie dać każdéj chwili? O grozo! o czasy! o obyczaje! zawołam z mędrcem rzymskim. Mamli wierzyć uszom moim? oczom zaufać? W jakich że to ciężkich żyjemy latach! Jestli to kraj chrześciański czy barbarzyński i bezpański?
Stach słuchał, kilku młodzieży śmiało się po cichu.
— Mówcie, proszę, błagam, zaklinam, macie co może na swą obronę? — dodał Mierzwa.
— Innego niemam nic — odparł Stach — krom żem chorego starca bronił od napaści. A działo się to nie na krakowskiéj dzielnicy księcia naszego ale w Sandomirskiéj, kędy panem jest książę Kaźmierz.
Tu Mierzwa z podziwieniem szyderskim się wzdrygnął.
— Co słyszę? — zawołał — jest więc na téj oto ziemi dzielnica, na któréj by zwierzchnia władza najstarszego pana naszego nie była uznawaną? Cóż to się stało? Rozerwały się więc węzły które łączą te ziemie wszystkie? Jawnie więc wypowiedziane posłuszeństwo?
— Miłościwy panie, — odezwał się Stach wcale nie zmięszany — nie wywodźcie tak przemądrze ze słów moich czego w nich niema. Nikt nie śmie przeczyć panu Mieczysławowi władzy zwierzchniéj, ale ona w cudzéj dzielnicy inaczéj się sprawia niż we własnéj. Jeżeli ten, którego sądziliście przed chwilą, nie miał prawa zabić niedźwiedzia nie spytawszy wprzód o pozwolenie, toć urzędnik książęcy Kietlicz Sandomirskiego ziemianina na którego gród naszedł, winien był skarżyć wprzód do jego pana, domagać się nań kary, a nie sam ją domierzać. Mnie ziemianina wiązać i wlec do grodu prawa nie miał.
Kietlicz zerwał się z ławy.
— O zuchwalstwo! — krzyknął — otóż prawnik! oto wywody! Ucz że się Sędzio praw od ziemian, oni je lepiéj od nas znają.
Mierzwa oczy sobie zakrył ręką.
— Niestety, — zawołał — do tegośmy przyszli, do tego iż ziemianie prawa książąt będą rozbierali i sami o nich wyrokowali. Sodoma i Gomora! Książęta a bracia nie mogą się między sobą ułożyć ku wspólnemu zaszczytowi władzy swojéj, bez zezwolenia ziemian!
Tu na chwilę zamilkł i powiódł oczyma.
— Miłościwy panie, ziemianinie, — odezwał się do Stacha. — Serce mi się ściska i boli iż tak złych zaprawdę, wykrętnych a nieprawych środków zażywacie na waszą obronę. Mogliście krewkość młodzieńczą, namiętność nierozważną, uniesienie się przemijające stawić na ułagodzenie winy, a wy do praw i kodeksów ściągacie! Wy którzyście ich ani dotknęli, ani powąchali!
Samiście się tém potępili, niestety, ręce mi wiążecie!
Młodość waszą widząc a litując się zaślepieniu, bylibyśmy skłonni łagodnie brać, co surowo być wziętém powinno — a — nie możemy! nie możemy!
Tu jakby mu słów zabrakło, milczący Mierzwa oczy spuścił na rozwartą księgę, westchnienie głębokie z ust mu się wyrwało.
Szelest niedosłyszany prawie w téj chwili za drewnianą kratą przysłoniętą przybycie księcia zwiastował. Kietlicz spojrzał w tę stronę, Mierzwa przeczuł czy odgadł iż świadka miał i nadzorcę nad sobą.
Młodzież wcale się nie domyślała tego, tylko Jaśko Bogorja zwany Żywcem, bo był niecierpliwy i drudzy téż z nim poczynali się tym powolnym sądem niepokoić, iż się do zbytku przeciągał. Spoglądali po sobie ramionami zżymając jakby mówić chcieli — a pókiż to tego będzie!
Sądzili pewnie że lik ich i postawa, znane imiona Kietliczowi dadzą do myślenia, tak jak on sądził iż grozą sądu ich upokorzy. Obie strony stały teraz naprzeciw siebie, ważyło się między niemi która weźmie górę..
Nie szło o wyrok, bo ten miał paść zawsze na stronę Kietlicza, ale na zwycięztwo niewidzialne śmiałości i buty. Niewiadomo, któraby strona wzięła przewagę, gdyby Kietliczowi niespodzianie w pomoc nie przybył, ten który go nigdy nie opuszczał. Czuć było Mieszka za kratą.
Stach nabierał odwagi, a może Jaśko potrąciwszy go i coś mu poszeptawszy do ucha, nią go natchnął. Odezwał się śmiało.
— Miłościwy Sędzio, czym ja co winien, we własnéj sprawie trudno mi wyrokować, ale że urzędnik książęcy Kietlicz nie bez grzechu jest, to pewna! Albo to tak ziemiańskie dwory na cudzych dzielnicach najeżdżać wolno? bramy tłuc, włamywaniem się grozić, przewód brać gdy go nie należy, chorego starca straszyć, nieposzanowawszy siwych włosów rycerza co Krzywoustemu stał u boku? Cóż biedny starzec zawinił iż go znieważono, toż nie gwałt? nie przestępstwo?
W oknie zadrgała zasłona, Kietlicz podniósłszy się z siedzenia, pięści wyciągnął ku mówiącemu.
— Słuchaj Sędzio! słuchaj! — zawołał gniewnie — patrz do czego zuchwalstwo dochodzi! W co ufa ono? Ufacie żeście ziemianie i ojczyce? Więc wam ma być wszystko wolno, panu przewodu odmawiać, pogoni, strawy i obroku! A co daléj będzie gdy się tego nie ukarze?
Mierzwa głowę zatopił w ramionach. Milczenie panowało w izbie, gdy w ścianie podle kraty, drzwi niewidoczne się uchyliły, zaskrzypiały, ci co siedzieli powstawali, popłoch się zrobił wielki. W otwartych drzwiach ukazał się Mieszek. Stał nie wchodząc jeszcze, izbę mierzył oczyma, najpilniéj ową gromadkę młodzieży, a najsurowiéj Stacha. Stał tak długo jakby wzrokiem sobie drogę uściełał, chcąc postrach siać. Potém powoli ruszył się ku siedzeniu na stopniach wywyższonemu i słowa nie rzekłszy głową nie skinąwszy tym co mu bili pokłony, zasiadł a raczéj padł na siedzenie.
Postać to była w istocie strwożyć mogąca majestatyczna, z twarzą nachmurzoną, bladą, z usty które się niechętnie otwierały, ale i milcząc groźne były. Wejrzenie oczów przeszywało. W drganiu muskułów twarzy czytać było można iż gniew tłumiony przynosił z sobą.
Na ramionach płaszcz miał szeroki, spodem suknię szkarłatną, pas złocisty i miecz u boku. Na złotym łańcuchu u piersi klejnot wisiał błyszczący.
Mierzwa posłyszawszy przybywającego pana z miejsca swego zszedł na bok i pod ścianą pochylony krocząc, z rękami na piersiach założonemi, pospieszył wraz z Kietliczem stanąć za pańskim siedzeniem.
Przytomność księcia czyniła go Sędzią, przy nim ten co zastępował, zamilczeć musiał. Klecha i chłopak od stołu w bok zbiegli, Stach, Bogoria i poręczyciele znaleźli się niespodzianie przed obliczem książęcém, z którym sprawa stokroć gorszą była jeszcze niż z wykrętnym Mierzwą.
Mieczysław zwrócił się do Kietlicza naprzód i oczyma mu dał znać, aby obwinienie powtórzył.
Urzędnik, któremu książe nigdy winy żadnéj nie przyznawał, ani się go zaparł, śmiało powtórzył o co Stacha winił.
Nic nie mówiąc, długo nań patrzał książe.
Stach sądząc że i jemu należy powtórzyć obronę, już ją rozpoczynać miał, gdy Mieszko po kolanie się uderzywszy dał mu znak aby milczał.
Podparł się na łokciu i milczał groźny.
— Coś za jeden? — zapytał.
— Zabor z Przegaju z pod Spicymierza, rycerskom służył — rzekł Stach krótko.
Książe pogardliwie głowę odwrócił ku Kietliczowi.
— Jakiéj nań chcesz kary? — zapytał.
Zagadnięty mocno się zawahał, nadto srogim być na ten raz nie chciał, aby na siebie nie oburzać więcéj, zbyt łagodnym być nie mógł, wolał się zdać na księcia.
— Wasza miłość niech sądzi, ja nie chcę nic — rzekł z pokłonem.
— Bez kary nie ujdzie! — rzekł książe.
W tém Jaśko Bogoria zapragnął przemówić, książe mu ręką pogroził.
— A ty, milcz! — rzekł krótko.
— Skarb potrzebuje grosza — mówił po namyśle — niech siedemdziesiątą zapłaci!
To rzekłszy ani już spójrzał na gromadę, wstał, tyłem się do niéj obróciwszy i wnet nazad szedł, Kietlicza prowadząc z sobą.
Kara nie była tak sroga jak upokarzająca, Bogorja ramionami dźwignął, chcieli już ruszyć, i iść precz, gdy Mierzwa rękami począł wskazywać na drzwi Juchima, skazanemu drogę wyznaczając.
— Tam się płaci, — dodał — tam idźcie! a kto grosza niema, idzie gdzieindziéj! Wskazał z uśmiechem drzwi drugie, przy których czatował Bereza z pachołkami.
Nie szło o siedemdziesiąt grzywien, które poręczyciele złożyć mogli między sobą i zapłacić za Stacha byli gotowi, Stachowi wstyd było pożyczać.
Szepnął Bogoryi. — Postójcie mało a czekajcie na mnie, ja się sam ze Skarbnym rozprawię.
— Masz że czém? — spytał Bogorja.
— Dam jakoś rady! — odparł Stach obojętnie.
To rzekłszy śmiało wszedł do izdebki.
Przed chwilą właśnie kmiecia z niéj umęczonego jakiemiś gwałty, okrwawionego wyprowadzono do więzienia. Stach się z nim minął po drodze. Juchim siedział licząc i ważąc pieniądze drobne porozsypywane po stole. Zobaczywszy ziemianina przy mieczu, począł od tego iż mu pilnie się przypatrywał zmrużonemi oczkami, jakby rachował co z niego wycisnąć może.
— Siedemdziesiąta! — zawołał głos od progu.
Juchim ciągle się wpatrywał w przybyłego, mierzyli się wzajem oczyma. Stach, który dotąd odwagi nie stracił, niewiedziéć z jakiéj przyczyny, pokonany wejrzeniem bystrém Juchima, mięszać się począł.
Żyd ręką wskazywał na stół, zapraszając do liczenia pieniędzy, na które czekał.
— Miłościwy panie — szepnął głosem stłumionym — my się bodaj nie pierwszy raz widziemy? Jam już gdzieś was spotykał?
— Niewiem — odpowiedział Stach odzyskując odwagę — gdybyście wy mnie widzieli, pewnie bym i ja was zobaczył i nie zapomniał — a — niepamiętam!
— Niech no, miłość wasza, dobrze sobie tylko przypomni? — szydersko trochę dodał Skarbny.
— Niemam na to czasu — odparł Stach — musiemy się rozpłacić.
— Nie pilno mi — rzekł żyd — miłość wasza krótką ma pamięć!
— Jaką mi Bóg dał — odpowiedział zagadnięty. — Do sprawy!
— Dziwna rzecz, — prawił Juchim — ja stary, a przysiągłbym że was znam i żeśmy nie jeden się raz widywali.
Stach spuścił oczy, naleganie to niepokoiło go.
W istocie przypominał on sobie Juchima, były to stare młodości dzieje. Skarbny nie miał naówczas jeszcze miejsca przy dworze, dostawano u niego pieniędzy na zastawy, młodzież co grała w kości, często się u niego zapożyczała. Naówczas dzisiejszy Zabor z Przegaju zwał się jeszcze Stachem z Konar i brał u Juchima pieniądze, gdy z księciem Kaźmierzem grywali. Długi te wprawdzie pospłacane były, ale pamięć ich została żydowi. Stach który potrzebował aby o nim zapomniano, nie rad był że Juchim go poznał i mógł nawet może sobie nazwisko jego prawdziwe przypomnieć. Dziś ono było w ohydzie i wstydzić się go musiał.
Juchim ciągle mu się pilno przypatrywał, uśmiechając się po troszę.
— Panie Skarbny, — rzekł Stach usiłując co prędzéj z nim skończyć, — kazano mi siedemdziesiątą zapłacić, pieniędzy z sobą nie mam, a choć poręczyciele za mną stoją, Jaśko Bogorja i inni, nie radbym u nich prosił o pomoc. Wy mi nie zawierzycie i ja téż o wiarę nie proszę.
To mówiąc dobył z pod kaftana łańcuch złoty, ciężki i piękny i na stole położył.
— Wart on pewnie więcéj we dwójnasób niż te grzywny — chcecie go przyjąć w zastaw?
Niestety, zapomniał był i o tém Stach że ten sam łańcuch przed laty już bywał u Juchima w zastawie, gdy na te nieszczęsne kości grosza było potrzeba.
Juchim pochwycił go w chude palce kościste, popatrzył, poszukał jakiegoś znaku i znalazłszy go śmiać się począł.
— Aj! aj! — zawołał — toż to sami dziś znajomi do mnie przychodzą! Ja ten łańcuch znam bardzo dobrze, on w moich rękach już bywał!
Stach się zarumienił.
— Ach! — zawołał nadrabiając zuchwałością — wszystko to może być. Ten łotr, nicpoń, kostera, zbój Stach z Konar, mój cioteczny, do którego nawet mówią że mam być trochę podobny, był właścicielem łańcucha. Jedyny to spadek jaki po tym łotrze otrzymałem. On ci to go u was zastawiać musiał.
Zdawało mu się że tem kłamstwem się wykręci, Juchim nic nie dając poznać po sobie, głową potrząsał łańcuch w rękach ważąc.
— A! a! to był wasz cioteczny — zawołał — cóż się tam z nim stało?
Mnie jego było zawsze żal.
— Niemasz go co żałować! — rzekł Stach żywo — przepadło licho, nie wiedzieć gdzie się podział. Powiadają że zginął z ks. Henrykiem poszedłszy na jakąś wyprawę. Łańcuch mi przyszedł przez dziesiąte ręce. Ale co my tam o tym łotrze mówić będziemy, mówmy o łańcuchu. Weźcie go na zakład póki nie wykupię.
Juchim kręcił dziwnie głową, ciągle się bawiąc łańcuchem, zdawał się jakby umyślnie rozmowę przeciągać i męczyć nią Stacha.
— To się mnie nie godzi — rzekł powoli — ja jestem Skarbny, ja muszę dziś pieniądze złożyć księciu, a zkąd ja je wezmę tak prędko? On łańcucha nie potrzebuje!
Bawił się nim żyd ciągle a może i Stachem, na którego z pod brwi poglądał.
— Wy to nie wiecie — dodał — kto pieniędzy nie ma idzie do ciemnicy, dopóki ich nie da. Tak!
Stach oniemiały stał, Juchim nie mówił nic stanowczego, a łańcucha z rąk nie puszczał i przypatrywał mu się ze stron różnych.
— W ciemnicy siedzieć, a jeszcze ziemianinowi i rycerzowi co do wolności nawykł, to jest zła i paskudna rzecz — dodał żyd.
— No, w ostateczności to przyjaciele moi którzy czekają na mnie, zapłacą — rzekł Stach po łańcuch swój sięgając.
— A gdzie oni czekają? — spytał żyd.
— W podwórzu..
— A co po nich! Wam nie dawszy pieniędzy kroku ztąd zrobić nie wolno — mówił żyd. — Oni tam sobie mogą czekać do jutra, a was tędy (wskazał na drzwi boczne) powiodą prosto do ciemnicy.
Stach pobladł i wstrząsł się, więzienia się teraz więcéj niż kiedy obawiał. Juchim łańcuchem ciągle potrząsał.
— To jest bieda, — mówił obojętnie, że ja nie mam pieniędzy. Gdybym miał, założyłbym za was te grzywny — chociaż łańcuch, kto go wie ja nie powiem żeby on był wart i tyle! Aj! aj! ciężki się on zdaje, ale czy to my nie wiemy jak złotnicy we środek ołowiu nalewają. On może i siedemdziesiąt nie wart!
Dla Stacha z Konar waszego ciotecznego pamięci, który ze mną był w przyjaźni, jabym chciał co zrobić dla was..
Zdawał się wahać, kto wie, kusił może Stacha aby mu się wydał z sobą, ale ostrożny człek nie odzywał się. Wolał cierpieć niż się przyznać do Stacha.
— Szkoda w istocie że ja tu wam nieboszczyka sprowadzić nie mogę, — odezwał się namyśliwszy — ale na to rady niema. Dziękuję wam żeście na tego biedaka byli łaskawi, dajcież łańcuch, pójdę do ciemnicy, póki mnie przyjaciele nie wykupią.
Wyciągnął rękę, Juchim nie puszczał łańcucha, uśmiechał się.
Widać po nim było jakąś walkę wewnętrzną.
— No — chcecie dać łańcuch za grzywny? głowa na głowę? — spytał.
— Nie mogę — rzekł Stach — pozbyć się pamiątki téj mi nie godzi. Raz że tego łotra Stacha lubiłem, a to po nim jedyna spuścizna, powtóre iż łańcuch ten od Szczodrego wyszedł, który go dziadowi dał. Sprzedać mi nie wolno.
I ręką wziął za leżące na stole ogniwa.
— Wiecie cododał. — Za te siedemdziesiąt dam wam sto, ale za pół roku. Jaśko Bogorja da porękę za mnie.
Juchim puściwszy łańcuch zamyślił się i patrzył mu w oczy.
— A gdzie on jest ten poręczyciel? — zapytał.
— Znajdziemy go w podwórzu.
Juchim myślał, głową potrząsał.
— Niemogę, łańcuch wolę, — rzekł cicho..
— Weź go z tém abyś mi odprzedał? — rzekł Stach zniecierpliwiony.
— Mogłoby to być — zamruczał Juchim — ale co on ma tak leżeć u mnie! Ja go zaraz dam do złotnika aby go piękniejszym i ważniejszym zrobił jeszcze. Trzeba będzie dołożyć złota, kto wie ile? Może on wówczas i dwieście kosztować!
Stach wzięty na te tortury zżymnął się, chciał łajać, wstrzymał miarkując iż by to nie pomogło.
— Obedrzéć mnie chcecie! — zawołał.
Żyd zmilczał — a potém z westchnieniem jakiemś począł cedząc słowa.
— Aj! aj! za każdą posługę płacić potrzeba! Lepiéj że wam będzie w ciemnicy siedzieć i Bożego światła nie widzieć? Co znaczą te grzywny przeciw wolności — a jeszcze młodemu? Dla nas starych już tylko w nich pociecha..
Jeszcze się wahał Stach, gdy stary tym czasem zadumany to na niego to na łańcuch spoglądał i ciągle z sobą walczyć się zdawał. Niezrozumiałe wyrazy jakieś z ust mu się wyrywały.
Czas upływał, a Stach się niecierpliwił.
Wytrzymał go Juchim długo, naostatek z siedzenia wstał i skrzynię otwartą, która przy nim była, począł pilnie na kłódki zamykać — Stach z łańcuchem w ręku czekał.
Nagle dziwny obrót wzięła sprawa, żyd z uśmiechem jakimś smutnym odwrócił się ku niemu.
— Jakże was zowią? — zapytał.
— Zabor z Przegaju.
— Panku Zaborze, — odezwał się żyd zwolna — coby to było z wami żebyście wy tego Stacha nie mieli ciotecznym? Musielibyście albo łańcuch stracić, albo dać grzywien dwieście, albo w ciemnicy siedzieć — A no! idźcie sobie z Bogiem i z łańcuchem! Dla pamięci waszego ciotecznego, ja za was grzywny zapłacę. Oddacie mi je bez lichwy gdy będziecie mogli. Stach mnie raz w ulicy od motłochu wybawił i życie obronił. Godzi się abym za niego wam zapłacił.
Stach zarumienił się mocno, przygodę tą, dawniejszą jeszcze ledwie sobie teraz przypomniał, skłonił głowę.
— Bóg zapłać? — rzekł.
— Nie był to zły człowiek ten wasz cioteczny choć wy go łotrem zwiecie.
To mówiąc Juchim się uśmiechał chytrze.
— Szkoda tego człowieka że umarł, — dodał. — Z niego by kiedyś urósł mąż słuszny, młodość by przeszumiała a co dobrego byłoby zostało.
— I za to dobre słowo, Bóg zapłać! — odezwał się Stach mimowolnie wzruszony mocno.
Skarbny zawołał zaraz na pachołków stojących za drzwiami aby więźnia wypuścili, i tak Stach niespodzianie obronną ręką wyszedł z gorącéj łaźni. Nie miło mu wszakże było iż Juchim mógł się w nim prawdziwego Stacha domyślać.
Gdy powrócił do swoich poręczycieli, którzy opodal od dworca w podwórcu nań czekali, na twarzy jego widać było pomięszanie tak wielkie, iż Jaśko Bogorja z daleka już począł pytać go, co mu się tam stało.
— A no, jeszcze nic — odparł Stach, który spowiadać się nie chciał. Stało się lepiéj niżem się mógł spodziewać. Skarbny mi przez osobliwe miłosierdzie jakieś na grzywny czekać bez poręki przyobiecał.
Gdy się to działo w podwórcu, do izby Skarbnego, który jeszcze swą skrzynię zamkami ubezpieczał, wsunął się Kietlicz. Wszyscy oni tam na dworze Mierzwa, Kietlicz, Skarbny za ręce się trzymali. Były to narzędzia w ręku księcia posłuszne, uległe, pokorne, ale zarazem o sobie téż niezapominające.
Kietlicz z góry biorąc rozkazy wszystkiém kierował. Gdy wszedł Juchim podniósł się od skrzyni, i stanął z wielkiém uszanowaniem pokłon mu oddając. Tuż za nim uśmiechnięty, wśliznął się Mierzwa po cichu. Nigdy go idącego słychać nie było, chód miał miękki i ostrożny.
— Spodziewam się — odezwał do Kietlicza, iż z dzisiéjszych sądów miłość wasza będzie rada!
Spojrzał ku niemu, Kietlicz miał twarz posępną, skinął tylko obojętnie głową. — Juchim milczał ściągając swe rupiecie do wyjścia. Nikt się już odzywać nie śmiał, czekając aż nachmurzony pan przemówić raczy.
— Tak, wszystko to dobre — rzekł w końcu, ale to początek dopiéro, ani księży ani ziemian jeszcześmy nie nastraszyli i nie złamali. Nie trwożą się a burzą. Źle mi to jakoś wygląda!
Książe w nic wierzyć nie chce, a ja czuję że oni się już na nas zmawiają.
Mierzwa kościste swe, chude ręce podniósł do góry.
— O! o! czyżby śmieli! — zawołał — a któżby się na to ważył. Jestli na kogo podejrzenie? dajcie go tylko w ręce moje, znajdziemy winę i posadziemy tam gdzie ciało z niego kawałkami opadać będzie.
Kietlicz popatrzał nań z politowaniem.
— Myślicie że to łatwo dać wam w ręce tych których ja podejrzewam? — począł szydersko — hę? dać wam Wojewodę Szczepana, Biskupa Gedkę i wszystkich tych niecnotów co się kręcą około księcia Kaźmierza, jemu dworują, jego pod niebiosa wynoszą, aby naszego pana zohydzili?
Mierzwa się zadumał, usta zacisnąwszy.
— Miłościwy panie, rzekł zwolna wychodząc z zadumy. Księcia Kaźmierza się obawiać śmiesznémby było. Ja go znam. Pan to dobry ale miękki, woli on z klechami rozprawiać o Bogu, o duszy, o prawach wszelkich i zwyczajach, woli słuchać retorów i czytania z ksiąg starych, niż dobijać się władzy. Dawali mu ją za Kędzierzawego, a wziąć nie chciał. Strach to próżny — Kaźmierz na klechę stworzony, jemu Cystersi i ich klasztory smaczniéjsze niż krakowski zamek.
— Jeżeli on nie straszny — odparł Kietlicz — to ci co o nim myślą, a że są tacy co już powiadają że lepiéjby im z Kaźmierzem było, to ja wiem.
Mierzwa usta wykrzywiał.
— Co tam zważać na trutniów brzęczenie, — rzekł — ludzie co gadają wiele robią mało. A książe Kaźmierz, woli mieć z jednéj strony księdza, z drugiéj piękne liczko niewieście, niż moc, z którąby nie wiedział co robić.
Popatrzyli sobie w oczy. Mierzwa pokornie spuścił głowę, zerknął ku Juchimowi, jakby mu chciał dać znak jakiś do porozumienia, pokłonił się Kietliczowi i powoli z izby wyszedł przybierając postawę jaką zwykł był dla ludzkiego oka przywdziewać. Kietlicz sam pozostał ze Skarbnym, przeszedł się parę razy po izdebce.
— A wy, Juchim, co o tém myślicie? — zapytał stając przed nim.
— Ja? — rzekł Skarbny, — a co ja mam powiedzieć oprócz tego że wasza miłość gdy co mówicie zawsze macie słuszność. — Sędzia (wskazał na drzwi), ten póki sądzi rozumny człek jest, a gdy z ławy zejdzie ślepy.
Na księcia jeżeli się już nie zmawiają, no, to przynajmniéj mruczą, a jak ziemianie krakowscy mruczeć poczną, to do biedy niedaleko. To naród jest bardzo zapalczywy...
Kietlicz słuchał bacznie.
— A i to jest prawda, — kończył stary długie włosy wiszące mu z obu stron twarzy gładząc chudemi rękami, — że na tego księcia Kaźmierza oczy mają wszyscy, bo to jest miękki człek, któryby słuchał wszystkich i Biskupów i władyków — a takiego im potrzeba, bo oni chcą panować nie słuchać, a księcia mieć tylko na okaz.
Kietlicz głową potakiwał staremu. Ten z za drewnianych balasów, za któremi stał dotychczas wyszedłszy zbliżył się do Palatyna, aby się ciszéj mógł z nim rozmówić.
— Co miłość wasza myśli? jeżeli się co knuje — dodał — piérwsza rzecz mieć na Sandomierz oko i ucho. Tam najlepiéj poznać można czy się co gotuje, kto jeździ i posyła...
— No — dodał zniżając głos, — na to potrzeba człowieka coby dobrze usłużył, a mnie się zdaje że ja takiego będę miał.
— Ty? — zapytał Kietlicz zdziwiony.
— Nu! Kto to wie! Ja!! — rzekł stary. — Nie jestem pewny — ale mi się coś zdaje...
Tu zatrzymał się trochę. — Widziała miłość wasza, tego ziemianina co na ostatku kazano mu zapłacić grzywny?
— Tego co mi się opierał? — mruknął Kietlicz.
— On się opierał? — zapytał Juchim — a no, gorąca krew, to nic nie znaczy. — Wie miłość wasza kto to może być? Jak on się zwie?
— Zabor z Przegaju!
— Ach! — rozśmiał się Juchim. — Ja powiadam że nie jestem pewny, ale mnie się zdaje że ja go znam. On się tego wypiera, a to jest ten Stach z Konar co księciu Kaźmierzowi dał w policzek, co go końmi szarpać miano.
Kietlicz cofnął się słuchając, zdumiony mocno.
— Co ci się śni! — zawołał — zkądżeby się wziął, mówiono że przepadł bez śladu.
— Ja nie jestem pewny — dodał żyd, — ale mam dobre oczy i pamięć dobrą — to on jest! A jeżeli on, nie może być, ażeby w sercu przeciw Kaźmierzowi jadu nie miał!
— Książe mu darował życie — przerwał Kietlicz.
— A! a! — rzekł Juchim gładząc włosy — człowiek zawsze ma największą urazę do tego co go dobrodziejstwem upokorzył. Tego żaden człowiek nie przebaczy. On go musi nienawidzieć — a przez to może nam być przydatny...
No — i ubogi jest... — dodał żyd ciszéj.
To mówiąc twarz dziwnie wykrzywił, zmrużył jedno oko, usta mu się przeciągnęły — Kietlicz zamyślił się.
— On mi jest nawet trochę pieniędzy dłużny, — dodał żyd — mogę z nim pogadać...
Kietlicz przerwał zadumę.
— Zuchwalec jest! — rzekł krótko.
— A! a! — zawołał Juchim, — z ostrym nożem niebezpieczno, to prawda jest ale on lepiéj kraje niż tępy.
Człowiek biedny bywa zuchwały z rozpaczy. — Jeżeli to Stach, a mnie się tak widzi, czemu koło niego nie próbować? czemu go nie wziąć na żołd.
Myśl poddana przez Skarbnego zdała się przyjmować powoli w Kietliczu — ale ani przyzwalał ni się z przyjęciem śpieszył.
— Nie jesteście pewni kto on — rzekł podumawszy — popróbujcie wprzódy się o tém przekonać. Na dwór do Sandomierza lada kogo posłać nie można! Niepewnego człowieka używać gorzéj niż żadnego.. To wasza sprawa.. no — próbujcie go..
Ruszył ramionami.
— Ja mam moich co mi donoszą, — począł ciszéj. — Nowych rzeczy się nie dowiem. Zmowy na nas czynią, zbierają się, jeżdżą, jedni drugich podszczuwają. Kaźmierza oni wszyscy na ustach mają.
Chytry Wojewoda po nocach jeździ do Biskupa, a Gedko wszystko prowadzi, do wszystkiego podburza. Na Biskupim dworze wszystkiego złego gniazdo! Książe się nie rad porwać na niego; z nim się pojednać, to mu się trzeba pokłonić, na to Mieszko nie przystanie..
Westchnął Kietlicz. Juchim czapeczkę niecierpliwie na głowie poprawił, zdjął ją, włożył i począł szepcząc z gorącością wielką.
— A! a! miłościwy panie! — jeżeliby się co złego miało stać najmiłościwszemu księciu naszemu, to kto będzie winien? Chyba on sam. Albo on siły nie ma w ręku? albo zięciów nie ma takich co mu dać mogą wojska choćby na zawojowanie téj ziemi? albo jemu kto się sprzeciwiać będzie śmiał gdy karać zechce? Czyto on i do Sandomierza i na dworzec biskupi nie może sięgnąć? Czyto już nie bywało??
— Książe Kaźmierz, albo to on nie człowiek? — zakończył Juchim znacząco.
— A kto siebie broni — dodał jeszcze, — temu wolno wiele! At!!
Na tém głośna się skończyła rozmowa, Kietlicz i Skarbny poszli do kąta i szeptać zaczęli. Przeciągnęło się to dość długo, nareszcie w zgodzie się być zdawali, Kietlicz raźniéj izdebkę opuścił niż wchodził do niéj; Juchim zdjął z kołka swój płaszcz, przyodział się i zaryglowawszy drzwi wolnym krokiem puścił się ku miastu, starając przejść niepostrzeżonym.



VIII.

Pomiędzy Krakowem a Tęczynem stał naówczas, do panów z Tęczyna należący dwór, którego dziś śladu i pamięci niema. Zameczek to był chędogi na skale wzniesiony, który zwano Panieńskim.
Po ojcu Tomku na Tęczynie, który był zmarł lat dziesiątek temu, ulubiona córka jego Dorota, za życia ojca wydana za Różyca, który ją wprędce odumarł, miała sobie przekazaną ową piękną murowankę przez miéjskich murarzy niemieckich pięknie z ciosu wystawioną i ślicznym otoczoną lasem. Raj tam był prawdziwy, nieopodal od gwaru miasta i dworu książęcego, osłonięty ciszą, spokojny a rozkoszny wielce.
Miejsce to pono obrane było niegdyś na klasztór, aż gdy Tomek stary mury już wznosić począł, tak mu się tu samemu upodobało iż pobożną myśl zmieniwszy, co dla sług Bożych było przeznaczone, dla samego siebie zatrzymał.
Nie wyszło mu to na dobre, bo gdy owe domostwo z ciosu stanęło dlań gotowe, a stary się doń przeniósł, nie długo zażywając w niém rozkoszy, zachorzał i umarł. Pan to był natury dziwnéj, gwałtownéj we wszystkiém co kochał i co nie nawidził, miary nieznający w niczém. Dwu synów po sobie zostawił i córkę jedną, tę, którą był wydał za Różyca.
Nie wiedzieć dlaczego obu synów, gdy dorastać zaczęli rychło znienawidził, że ich na oczy niedopuszczał, córkę zaś tak ukochał iż jéj wszystko było wolno. Z dziecka urosła na samowoli, a była bardzo piękna, ale nikogo nawet wstydu niewieściego słuchać nie chciała. Owszem im ją więcéj pohamować się starano, szalała na złość gorzéj jeszcze. Ojciec pobłażał ukochanéj i ślepy dla niéj był. Synowie, którzy siostry widząc życie sromali się wielce i do ojca ją skarżyli, w tém większą u niego popadli niełaskę. Dorota zaledwie z dzieciństwa wyszedłszy prostego jakiegoś Sokolnika ukochała, jawnie z nim wdając się w miłostki — a że inaczéj złemu zaradzić nie było można, stary ją wydał za owego Różyca, którego ona ani chciała znać. Małżeństwo nie pomogło nic, mąż musiał mieszkać sam, Sokolnik był przy pani nieodstępny.
Bracia, którzy tego cierpieć nie chcieli, ulubieńca siostry, zasadziwszy się nań w lesie, porwali i na dębie obwiesili.
Nie pomogło to nic, nie upamiętała się płocha niewiasta, mężem pogardzając poczęła sobie innych gachów szukać, na przekór braciom tajemnicy nie czyniąc z tego i na jaw występując z niemi. Kraków jéj bywał pełen, gdy w kamienicy pod rynkiem, takie się działy uczty a swawole, że Biskup musiał ją precz z miasta przegonić. Szalała więc na Panieńskiéj Skale, a ojciec ni widzieć ani wiedzieć o tém nie chciał, oczy zamykając i umierając owo domostwo z ziemią około niego puścił jéj dożywociem.
Bolało to bardzo braci. Po śmierci męża wdowa żywot wiodła jaki za życia jego poczęła — niemyśląc się uspokoić. Majętności z ojca i matki miała dosyć, młodość kwitnącą, śmiałość męzką, więc do niéj ludzie jak na lep ciągnęli i jak oczarowani lgnęli do niéj. Za mąż, jak głośno się odzywała, nie chciała iść, aby pana nie mieć, na gachach jéj za to nie zbywało.
Kogo zapragnęła sobie ująć, wzięła pewnie, a dokazywała srogie rzeczy iż poczciwym ludziom słuchając o nich włosy na głowie powstawały. Bracia po śmierci ojca, odgrażali się na nią coraz gwałtowniéj. Chciała mieć kogoś coby stawał w jéj obronie, więc naprzód jednego z książąt umyśliła sobie przyzwać, a gdy się to jéj nie powiodło starego Wojewodę krakowskiego Szczepana Pobożanina, który żonę miał i dzieci, a człek był poważny i dotąd stateczny, uwzięła się obałamucić i przyciągnąć.
Zdało się to rzeczą niepodobną, bo mąż był Boga się bojący i w latach podeszły, ale co pięknéj a zalotnéj niewieście niemożliwe! Święci pańscy nieraz gorzkiemi łzami upadek swój opłakiwali. Dorota jechała potajemnie do Krakowa, wiedząc że Wojewoda tam podczas był, z tą myślą upartą iż go mieć musi. Słała do niego prosząc o rozmowę jako biedna wdowa opieki i rady potrzebująca; Wojewoda Szczepan udał się do niéj aby skarg na braci wysłuchać.
Piękna niewiasta dnia tego, choć się żałobno odziała, a łzy z powiek wymusiła, tak się wystroiła i mówić umiała a przymilać, jednać, patrzeć, wzdychać, uśmiechać, mrugać, że stary Wojewoda, któremu, jak powiadano, napoju jeszcze jakiegoś poddała, ledwie pod noc wyrwać się od niéj mógł, nie tyle pijany co upojony.
I stał się cud że ów oto dziad milczący, zimny, który nigdy na żadną niewiastę nie spojrzał, jak zielony młokos przystał do wdowy.
Drugiego dnia sam już przyjechał do jéj domu, a trzeciego wybrał się na Skały do niéj, i już ludzie dziwowali się a gwarzyli że go miała, że rzucała nim jak sama chciała.
Stał się z tego rozgłos wielki, tak że Gedko biskup krakowski, widząc zgorszenie jawne, bo stary się ze swoją miłością kryć nawet nie umiał, zwołał do siebie krewniaka, a strofował go mocno.
Gdy i to nie pomogło, zagroził mu że będzieli trwać w grzechu, ile razy do Krakowa wjeżdżać zechce, każe nań w dzwony bić, jak na jawnego złoczyńcę; aż będzie musiał precz.
Uląkł się trochę Wojewoda i opamiętał, ale to krótko jakoś trwało. Dorota z obawy aby jéj nie porzucił, z małym dworem, przebrana sama pojechała do niego, — wygnać jéj nie śmiał i popadł znowu w dawne zdrożności.
Niewiasta bo była jakby stworzona na pokuszenie ludzkie.
Przy najdorodniéjszych mężczyznach gdy stanęła, żaden jéj i o pół palca nie przerastał głową, a była tak zbudowaną iż się przez to wielką nie wydawała. Urodę miała nietylko twarzy ale całego ciała tak przedziwną, iż gdy zwyczajem onego czasu włożyła suknię bardzo obcisłą a szła, ludzie stawali patrzeć jak na cudo. Przytém i lice było pańskie a królewskie, oko czarne ogromne, nosek orli, usta maleńkie, czoło jak ze słoniowéj kości utoczone, włos ciemny gdy go puściła do kolan sięgał. A wszystko to niczém było przy kunszcie niewieścim, uczynienia z siebie co się jéj zamarzyło. Mogła godziny jednéj być straszną i miłą, wesołą i smutną, jak chciała. Łzy rzęsiste miała zawsze w pogotowiu na zawołanie, a w mowie jéj nikt téż nie sprostał. Na męztwie nie zbywało równie, im trudniejszém co było tém się chciwiéj do tego brała. Z koniem w Wisłę skoczyć, przepłynąć ją, na górę się wdrapać, z urwiska się rzucić, na zwierza się porwać z oszczepem, niczém dla niéj było. A zachciało się jéj potém doma niewiastą być łagodną i miłą, potrafiła jak najlepiéj.
Żeby zaś kogo miłować miała na prawdę, oprócz może powieszonego owego przez braci Sokolnika, nie wierzył nikt. Z mężczyznami zabawiała się tylko, mieniając ich jako dziecię kukły; jeźli się nawet który więcéj podobał, po kilku dniach pewnie pogardliwą dostał odprawę. Ci którzy u niéj łaski wprzód mieli, a potém zostali odegnani, szaleli chcąc się pomścić — ona się z nich wyśmiewała.
Szydziła téż ze starego swego Wojewody, który zalecając się młodéj wdowie śmiesznym się stawał, bo córki od niéj miał starsze; ale że potrzebowała obrony i opieki, na uwięzi go trzymała. Bracia patrząc na to co Dorota dokazywała, zżymali się i wściekali, ale z Wojewodą Szczepanem zadzierać się nie chcieli, mając zawsze nadzieję, że na babę z czasem przyjdzie upamiętanie, albo wreście znajdzie się dla niéj mąż, który płochości jéj płaszczem swym pokryje.
Tymczasem po staremu wszystko szło, gdy Wojewody nie było, młodzież się w murowance na Skałach zbierała, sprawiano uczty, przybywali grajkowie, rozlegały się pieśni, wino lało w bród i po nocach otwarte okna gorzały tak, że ludzie pobożni zdala na nie patrząc żegnali się.
Miała to do siebie owa Dorota z Tęczyna, że sama zuchwałą będąc nad miarę, najwięcéj się rozlubowywała w ludziach mdłych a spokojnych, w nierozgarniętych wyrostkach i w takich co swéj woli mieć nie śmieli. Zresztą byle kto wesół był, nie hydko wyglądał, pieśni zawodzić umiał, do pląsów się zdał, głowę miał tęgą, gębę wyprawną, przyjmowała u siebie chętnie. Na te zaś czasy, gdy sama w domu ze dworem być musiała, że samotności znieść nie mogła, trzymała czeladzi i dworzan płci obojéj czeredę wielką. Dziewcząt zawsze przy niéj bywało dwanaście co najpiękniejszych a zręcznych, a że z nich często która ubywała, albo za mąż idąc, lub pochwycona bez wieści przepadając, zaraz na ich miejsce drugie dobierała sobie. Nie obawiała się Dorota, aby przy niéj która piękniejszą się wydała, bo miała taki urok, że wszystkie gasiła.
Z różnych jéj miłostek przemijających, z których tajemnicy nie czyniła, najnieszczęśliwszą była jedna, z któréj się wyśmiewano pocichu. Podtenczas gdy jeszcze książe Kaźmierz w Krakowie przebywał, i dosyć płocho czas trawił, choć naprzemiany i mądremi się zajmował rzeczami, zobaczyła go Dorota naprzód w ulicy idącego, a że młodzian był bardzo piękny, nad którego chyba we wszystkich tych ziemiach urodziwszego nie było, wpadł jéj w oko bardzo. Wiedziała téż, że od niewiast nie stronił za co go duchowni strofowali i w końcu ożenili, aby odwieść od nich.
Rozmiłowała się w nim zdala Dorota, mówiąc sama, że dla tego pana o Sokolnikuby nawet zapomniała. Szukała go, zabiegała, w końcu i znalazła, ale Kaźmierz, którego o to pomawiano, że dla niewiast słabym był, dla téj się okazał surowym i obojętnym. Czyniła, co tylko mogła, aby się zbliżyć doń i zjednać go sobie i ten raz się jéj nie powiodło. Żal miała wielki, zapomnieć nie umiejąc téj porażki, tak że często powtarzała.
— Nie ma nieszczęśliwszéj niewiasty nademnie, albo mi to co kocham śmierć weźmie, lub wstręt odemnie odpycha.
Frasowała się tem wielce Dorota, że Kaźmierza w swe sieci ułowić nie potrafiła, biadała na to ciągle, a nie wychodziło jéj to z myśli i teraz. Ci co ją znali, zapowiadali, że prędzéj, późniéj na swojem postawić musi, bo wiedziano powszechnie, iż księcia mimo jego woli z Rusinką ożeniono i serca do niéj wielkiego nie miał.
Tymczasem wdowa, choć jéj ten Kaźmierz w pamięci był, zabawiała się jako przedtém, a co było w Krakowie i okolicy młodzieży ziemian i rycerzy, ciągnęło do niéj na pląsy, uczty i spiewy. Czas tam zchodził jaknajmiléj, choć nie raz zazdrośnie się pookrwawiali, a nie jeden te rozkosze życiem przypłacił.
Starzy ojcowie synom tam na Skałach bywać zakazywali, matki dzieci straszyły Dorotą jak wiedźmą, ale utrzymać było trudno, sama ciekawość ciągnęła, wyrostki i mężowie dojrzali jak w dym biegli do wdowy.
Tylko gdy się wojewody spodziewano, który widzianym być nie chciał, gości odprawiała Dorota, inaczéj zawsze im była rada. Stoły dzień i noc były pozastawiane, izby pooświecane, grajki brzdąkali, dziewki śpiewy zawodziły, a wśród tego gwaru i wesela czasem chodziła jak skamieniała, posępna, a gdy kto do niéj przemówił nie wiedziała co odpowiedzieć.
Dnia tego gdy Stach szczęśliwie się wyrwał z pod sądu, a Bogorja z towarzyszami ujęli go w podwórcu zamkowym, poszli naprzód wszyscy w miasto zażywać dobréj myśli, potem zachciało się im psów, sokołów i koni probować i puścili się ku Tęczynowi.
Tu zapędziwszy się dość daleko, Bogorja który wdowę Dorotę dobrze znał, bo nawet przez dni kilka u niéj był w łaskach takich, że się ze Skał nie ruszał i jak w domu się u niéj rozgościł, począł drugich pobudzać, aby jechali do wdowy. Wielu się wzdragało, Stach też, który o niéj słyszał, brzydził się płochą niewiastą, ale Jaśko nalegać zaczął, upewniając, że długo tam popasać nie będą, kilku się więc jechać zgodziło, a Stacha tém pobudzili, że mu o zabiegach Doroty około księcia Kaźmierza z przypadku opowiadano, skłonił się więc jechać aby poznać niewiastę, którą za niebezpieczną uważał.
Ciągle myśląc o tém, jakby księciu służyć miał, wziął zaraz do serca, aby bałamuctwu temu, szkodliwemu dlań przeszkadzać.
Droga boczna do dworu wiodła pod górę, wijąc się nad urwiskiem, u którego stał on drzewami staremi otoczony.
Dnia tego pusto jakoś było dokoła, w domu nad pospolity zwyczaj cicho. Że droga stroma była bardzo pozsiadali wszyscy z koni i szli śmiejąc się pieszo. Już byli pode dworem, gdy na łące dębami wkoło obstawionéj, które się właśnie świeżym liściem okryły, postrzegli Dorotę o pień drzewa opartą, siedzącą na ziemi, samą jedną. Głowę miała w tył odrzuconą i patrzała kędyś w błękit niebios, gdzie skowronki zwijając się śpiewały. Smutną się wydawała i znużoną. Zdala dziewczęta jéj uwijające się około domu, czekały aby je zawołała.
Gdy na drodze ukazał się Bogorja i śmiechy słyszeć dały, wdowa popatrzała na przybywających, poznała ich pewnie i chustką, którą miała w ręku, na powitanie powiała.
Stanęli tedy goście przed nią kłaniając się, a Jaśko, który był wygadany i już tu obyty, wystąpił z przemową. Stacha nie znała, więc go stawiono przed nią jako Zabora z Przegaju, świeżo ze szpon Kietliczowych szczęśliwie uwolnionego.
Milcząca w początku wdowa, wstała twarz rozchmurzając, bo miała to w naturze, że ją nowi ludzie najwięcéj zabawiali. Jak dziecko zabawkę nową chwytała ich, póki złamawszy rękę lub nogę, precz nie odrzuciła.
Popatrzała na Stacha, który choć do zbytku młodym nie był, przystojną miał twarz i postawę rycerską, wnet poczęła go pytać o to i owo i tak wiodła do dworu. Stacha uderzyło to, że choć słuszniejsza wzrostem, śmielsza jeszcze w obejściu, podobną była do Sciborzanki. Lecz gdy tamta na nim czyniła wrażenie miłe, ta mu się wydała wstrętliwą.
Obyczajem było na Panieńskiem, że w dolnéj izbie wielkiéj przyjęcie i stół zawsze były dla gości gotowe. Skinęła tylko na służbę, wnet niesiono misy i dzbany.
Gospodarzem był stary i siwy Przegala, który ochmistrzował u stołu, wesół zawsze, przepijał, zachęcał i panią zastępował. Człek był mimo siwego włosu śmieszny jakiś, nikt go nie szanował, naśmiewać się z niego było we zwyczaju. Dorota łajała, goście stroili zeń żarty, on to wszystko znosił jakby skórę miał łosią i nic przez nią nie czuł. Poszturgano go czasem nawet, na ręce pochwycono, sińce mu się dostały, nie poskarżył się nigdy.
Głodna gromada zaraz się do stołu przysiadła. Izba też owa murowana z głęboko w ścianach siedzącemi okienkami, z pułapem, który miał misterne belkowanie, chłodna, dość jasna, opatrzona w ławy kryte, posypana zielenią do wesołego wytchnienia dobrze się nadawała.
Chociaż Stach radby był zdala się trzymać od wdowy i przypatrywać się jéj tylko, Dorota nie puściła go rozpytując o przeszłe życie, o rodzinę, o niego samego tak, że gość był jak na mękach, bo kłamać nie lubił, a tu się ni tém, ni owém zasłaniać musiał, aby się nie wydać kim był. Dowiadywała się kędy bywał, co robił, kogo znał, a zbywając się ciekawéj Stach przebąknął, że i na dworze księcia Kaźmierza był czas jakiś, gdy w zastawie u Rudobrodego siedział.
Zaledwie księcia Kaźmierza wspomniał, gdy niewiastę jakby co poruszyło, uczepiła go się mocniéj jeszcze, nie odpuszczając od siebie.
— A miłujecie wy księcia Kaźmierza — spytała — boć to pan, którego nie wiem jak mężczyźni, ale niewiasty wszystkie za nim przepadać muszą!
— Mężczyźni go téż kochają — rzekł Stach — bo nie można z nim być, znać go, aby się w nim nie rozmiłować. Niewieściéj miłości on nie żądny — dodał — bo miał jéj i ma podostatkiem.
Dorota jakby nie słyszała — mówiła daléj.
— O! piękny pan jest jako żaden, królewską krew w nim czuć!
— I serce też królewskie — dorzucił Stach mimowoli.
— O ja o nim też wiem wiele — mówiła Dorota — bo on u mnie w głowie i sercu oddawna! albo to nie piękna historya tego Stacha z Konar niegodziwca, co śmiał go uderzyć, a któremu on tak wspaniale przebaczył!
Stach głowę spuścił, aby skryć nagle na twarz uderzającą krew. Dorota nieprzestawała.
— Wyście powiedzieli, że on miłości niewiast nie żądny, a ja wiem, że tak nie jest. Piękne liczko mu miłe! Żonę mu narzucili, mówią nie hożą i nie spełna rozumu, miłośnice musi mieć. A czemuby ich niemiał?
— Jako żywo ich nie ma — przerwał Stach — na dworze żadnéj nie słychać. Więcéj tam księży, niż niewiast, a co z księżną Heleną najechało z Rusi, na to się nikt nie połakomi, bo umyślnie dobierali pono, aby zgorszenia nie było. Dorota się rozśmiała.
— Wy widać, nie o wszystkiem dobrze wiecie — odrzuciła śmiało — ja napewno wiem, że choć jedną miłośnicę miał i pewno ją jeszcze ma! Mnie on głowę zawracał ten piękny książe — poczęła z dziwną otwartością — nie sromam się wyznać, że wolałabym go nad was wszystkich wiele jest!
Uśmiechnęła się lekceważąco, dumnie, Stach na nią spojrzał, ciągnęła daléj.
— Był taki czas, żem ja go koniecznie ująć chciała, ale ani patrzeć nie myślał. Zarazem wyrozumiała, że inną krasawicę musi mieć, boby nie oparł się mnie.
Rozśmiała się sucho, przykro, aż po Stachu ciarki poszły.
— Ja jak mi co na sercu legnie, nie zaspię, nie spocznę, aż na swojem postawię — mówiła Dorota.
Stach, którego to paplanie gniewało już, przerwał umyślnie.
— Pewnie Miłość wasza tyleście się dowiedzieli, co i cały świat wie. Nietajna to nikomu, że książę jakąś niewiastę zdawna sobie upodobaną ma, że się do niéj wykradał, a choć duchowni karcili, nie porzucił jéj pono, ale kto ona i gdzie jest i jaka, o tém nie wie nikt, i wy miłościwa pani, wiedzieć nie możecie.
Dorota głową potrzęsła.
— Ja pono wiem trochę więcéj — dodała dumnie — przyznam się, żem nie doszła, kto ona niewiasta jest, alem widzieć ją widziała!
Stach ciekawie a niedowierzająco popatrzał na nią.
— E! e! — syknął na pół szydersko.
— Nabiedowałam dobrze, namarzłam i przymarłam głodem — ciągnęła daléj wdowa — a było tak, żem ludzi przekupiła, aby wiedzieć, kiedy na te łowy książe wyjedzie, z których w lasy gdzieś zbiega i znika, i po kilka dni go nie widać.
Puściłam się śladami w pogoń za nim, a com twarzy i rąk nadarła o krzaki, tom nie czuła wcale, bo w takiéj pogoni gdyby i głowę urwało, nie zarazbym się opamiętała.
Wszyscy słuchali ciekawie, nie zmięszana mówiła ciągle Dorota.
— Otóżem ich złapała we dwoje, w chacie na lasach, stałam na czatach, aż póki się nie rozjechali. Gdy ruszyła, ja w pogoń za nią. W głuchej puszczy gdy konia już pędzić nie mogła, spotkałyśmy się oko w oko. Hoża dziewka a śmiała! spojrzała na mnie grożąc oszczepem... Myślę, że ubiłaby mnie, gdybym popatrzywszy nie dała jéj ujść, bo pocóż gnać ją było? Chciałam tylko wiedzieć, która z nas piękniejsza.
Stach oczyma zdawał się zadawać pytanie, ale wdowa nie odpowiedziała na nie.
— Myślałam jeszcze zajść ich w chacie, ale jeździć do niéj przestali, albo ją Kaźmierz porzucił może!
— Ludzie o tém plotą baje — odezwał się Stach — prawdy pono nie wie nikt. Bywałoć co może, ale przebyło pewnie. Pobożny i mądrość miłujący pan, choć młodość miał burzliwą, ożeniwszy się, starego obyczaju zaniechać musiał.
O książętach radzi ludzie mówią i więcéj zawsze, niż prawdy jest.
Dorota rozśmiała się, czarne jéj oczy błysnęły straszno i groźno.
— E! ty pobożny człeczku! — zawołała. — Myślicież wy, że kto za młodu skosztował napoju, na starość trzeźwym być może? O! nie!
Albo ust weń nie maczać, albo się upijać potrzeba.
Nie będzie ta, będzie druga! — dokończyła; — i nagle zmieniając rozmowę, poczęła cale inną, zwracając się do Bogoryi i towarzyszów.
— Cóż u was słychać w Krakowie? Kochacie bardzo Mieszka? hę? dobry pan? nieprawdaż? Widziałam go raz, dobrze go starym nazwali, pewnie młodym nigdy nie był! wygląda jak niedźwiedź gdy go z barłogu ruszą, broda mu się rozczochrana do góry zadziera, a usta ma jakby ćwiekiem zabite! Hę! dobry pan!
Cóż? myślicie z nim żyć? plotła prędko i żywo. Nie babska to rzecz kto tam rozkazuje i rządzi, ale pomyśleć wstyd nawet niewieście, że on wam na łbach kołki ciesze, a wy stoicie jak trusie. E! e! z mężów się teraz baby stały, zobaczycie wkrótce, z nas się mężowie porobią! Za Szczodrego się ziemiaństwo nie dało, za Włodka też nie pozwolili sobie oczów łupić bezkarnie, a no teraz Kietlicze z wami robią co chcą!
Stach usta zaciął, prawiła mu do smaku, ale że baby nie lubił od pierwszego wejrzenia, potakiwać jéj nie chciał.
Ona ciągle mówić jeszcze nie przestawała.
— E! e! żebym ja na waszém miejscu była, wiedziałabym co robić. Mieszka by posłać w pogoń na Niemcy za Władysławem, niechby razem cesarzowi służyli, a Kaźmierza na pana wziąć! Zarazby nam było raźniéj, bo dobry pan, a co mnie, serce by aż poskoczyło, bo do Krakowa niedaleko, takiby choć spojrzał!
Rozśmiała się pokazując ząbki białe, wstydu najmniéj nie okazała, tak jéj to szło z ust, jakby nie czuła nawet, że zasromać się była powinna.
Jaśko Bogorja stojący blisko, wysłuchawszy co mówiła, skinął ku niéj.
— Nie od rzeczy mówicie — odezwał się — ale kto co poczynać chce, zawczasu nie trąbi z wieży!
Jak do was pan wojewoda Szczepan przyjedzie, z którym wy czynicie co chcecie, jemu o tém szepnijcie... Oni we dwu z księdzem biskupem więcéj mogą, niż nas stu.
Na wspomnienie o wojewodzie, Dorota uśmiechnęła się inaczéj, brwi się jéj namarszczyły, cisnęła na Bogorję liśćmi, które trzymała w ręku.
— Co ty mnie wojewodą oczy będziesz wypiekał? — odezwała się — myślisz, że ja się tego starego dziada wstydzę? że się wypieram, iż go na powrozie trzymam, a choć biskup go za mnie wyklina, ja odczyniam śmiechem klątwy biskupie!
Ej! ej! toć to moja pociecha! Coza dziw, że młodzi szaleją za mną? Suche takie pruchno przegniłe rozgorzeć, to dopiero nie każda potrafi.
Wojewody? — dodała — o wilku prawisz, tylko co nie widać, dlategoście mnie zastali samą i zasępioną. Dziad mnie nudzi, a do śmiechu zazdrosny jest, samby rad być i wszystkich odemnie poprzepędzać!
Obejrzała się dokoła.
— Byle go oznajmili — rzekła — i wy się sobie wynoście, niechcę, aby mi się sierdził, a bez niego panom braci się nie oprę.
— Pójdziemy my i sami — przerwał Bogorja. — Zagadajcież o królewiczu Kaźmierzu wojewodzie, a no baczcie, bo jak poczuje, że wam on miły, to go do Krakowa nie wprowadzi.
— A wy mnie nie uczcie! — odparła Dorota — będę ja wiedziała jak mówić z nim.
Zamyśliła się piękna gospodyni, i na chwilę umilkła.
Poważniejsza nieco rozmowa niedługo potrwawszy, wprędce się na żarty i zaloty śmiałe do zbytku zmieniła, ale Dorota tego dnia serca nie miała do niego, myślą była gdzieindziéj, spoglądała oknami na drogę ku Krakowu, niepokoiła się widocznie, a goście co się trochę rozruszali, wzrokiem jéj i mową onieśmieleni stygli i milkli.
Stach byłby się dawno wyrwał z téj niemiłéj gościny, która mu wcale nie smakowała, ale nowy człek jeszcze miał od innych więcéj łaski, niepuszczano go a z nim i drugich, i dotrwać musiał aż nadbiegł stary Przegala oznajmując iż Wojewodę na gościńcu ujrzano.
Znakiem to było dla młodzieży aby się chyłkiem wynosiła. Bogorja pożartowawszy z wdowy wesoło, wziął odprawę i obiecał swoich poprowadzić boczną drogą tak, aby się z Pobożaninem nie spotkali. Wdowa słuchając téj obietnicy ramionami ruszyła, jakby jej to było obojętném.
Jeszcze Jaśko z towarzyszami ledwie był na bocznéj drożynie za wrotami, gdy spostrzegli mały i skromny orszak gościńcem po cichu i jakby ostrożnie podążający ku dziedzińcowi. Stawał on i rozpatrywał się a przysłuchiwał, wysłano człeka na zwiady. Wojewoda który zawsze co najmniéj po kilkadziesiąt koni z sobą prowadzał, miał ich teraz tylko kilka, cale skromny swój zwykły ubiór powszedni na bardzo pyszny i okazały strój zamienił. Wjeżdżając już we wrota, jeszcze jakby się obawiał być spostrzeżonym, oczyma naprzód powiódł po dziedzińcu ku dworowi, a nie znalazłszy ani koni, ani ludzi, ani zwykłéj tu wrzawy, raźniéj pode drzwi podjechał. Widać było samą panią, która na spotkanie jego wychodziła.
Stary aż nadto żwawo na swój wiek, udając młodego, spuścił się z konia i podbiegł ku wdowie. Z nią razem znikli wchodząc do sieni.
Widoczném było z niespokojnych ruchów i twarzy Pobożanina że się sromał tego co czynił, a namiętność go wiodła silniejsza nad srom i postanowienie, nad groźby i przestrogi biskupie.
Razem z wdową weszli do wielkiéj izby, ale tu pozostały świeże ślady po gościach, które wdowa ukryć chciała i poszeptawszy coś posunęła się z nim razem do bocznéj komory.. Tu znać było dobrze zalotną zbytnicę, żadna królowa pewnie kosztowniéj ustrojonéj sypialni nie miała.
Wszystko na co się ów wiek mógł zdobyć, składało się na jéj upiększenie. Od rana podłoga posypana była wonném zielem i kwiatami których zapach odurzał. Po rogach stały całe rozkwitłe i jak śniegiem osypane gałęzie czeremchy przyniesione z lasu. Na ścianach wisiały opony od jedwabiów i złota, część podłogi zasłana była suknem, a sprzęt w większéj części poobijany złotemi blaszkami, świecił i połyskiwał. Na stole w pośrodku stały dla oka więcéj niż dla użytku zręcznie dobrane naczynia złociste, ze szkła kolorowego, nasadzane kamieniami, w kształcie zwierząt i ptaków, emaliami okryte.
Na ścianach téż, na oponach pozawieszane były błyszczące naramienniki, sznury pereł, koralów i bursztynu. Srébrne konwie i misy stały u łoża, około którego fioletowa zasłona drogo ceniona wówczas dla barwy swojéj spadała w fałdach bogatych, obramowana złotem.
W téj izbie tak strojnéj, pełnéj woni i barw w pół mroku zlewających się w mozaikę różnokolorową, piękna wdowa rzuciła się na pozłociste krzesło poduszkami wysłane miękkiemi, siadła w postawie wyzywającéj i zalotnéj a Wojewodzie wskazała wygodną ławę, którą on zajął uśmiechnięty, usiłując się jak najbardziéj do niéj przybliżyć.
— A! królowko ty moja! — zawołał głosem drżącym — tęskniłem że ja tęsknił za tobą! A tu się ani wyrwać! Biskup bez miłosierdzia klątwą straszy. Musiałem, panie przebacz, zwodząc go, udać się w drugą stronę i cichaczem manowcami, nocą ku tobie podążyć, ludzi moich porzuciwszy w obozie.
— I chwalicie się z tém, — przerwała Dorota — jakbym to ja tego nie była warta? Poczęła się śmiać przymuszonym śmiechem. E! ty stary! ty stary!
— Choćbym życiem nałożył, nie pożałuję go dla ciebie! — dodał Wojewoda bijąc się w piersi.
Popatrzała nań Dorota, ale w jéj wzroku czułości nie było, trochę tylko litości a dużo pogardy.
— Biskupa się, widzę, więcéj niżeli mnie boicie — odezwała się. — Niech on lepiéj swoich księży pilnuje, aby po dwie i trzy żony nie trzymali i brody golili.
Rozśmiała się znowu.
— A! ten wasz Gedko! — dodała.
— Gedko mi powinowatym jest a miłosierdzia niema nademną — począł Wojewoda. — Przecie i drudzy nie lepsi odemnie, choć starzy i żonaci, duchowni i świeccy, któryż z nich kochania jakiego niema?? a mnie Biskup karci i smaga dla tego że na widoku stoję. Od klątwy ledwie się wypraszam!
Wdowa nie zdawała się bardzo zabawiać tą rozmową, patrzała na Wojewodę i uśmiechała się niepoczciwie szydersko.
— Przecież, — dodała — Biskup was potrzebować musi i nie obejdzie się jeźli z księciem chce rozpocząć sprawę.
Wojewoda zamilkł nagle jakby przestraszony.
— Jaką sprawę? — zawołał — zkąd wy o tém wiecie?
— E! wróble już o tém na dachach ziemiańskich gródków świergocą — rzekła Dorota — a wy jeszcze chcecie z tego przedemną czynić tajemnicę.
I ręką zamachnęła około twarzy starego, jakby go uderzyć chciała. A Wojewoda pochwyciwszy ją namiętnie ściskać i całować począł, pewnie na raz o księciu i Biskupie zapomniawszy.
— Ja, — szepnęła Dorota — chcę wiedzieć o wszystkiém.
— O czémże?
— Co z Mieszkiem myślicie uczynić?
— A cóż my z nim czynić mamy! — wyjąknął zafrasowany stary.
Dorota pogroziła mu.
— Cóż? dobrze wam z nim?
— Dobrze czy nie, przecież to tak z panem zwierzchnim nie łatwo.
Wdowa usteczka wykrzywiła.
— Nie chcecie przedemną prawdy powiedzieć bom niewiasta długowłosa i długojęzyczna. — Mniejsza o to! Wiem przecie dobrze iż ziemianie z Mieszka nie radzi, a więcéj jeszcze z Kietlicza.
— To nie tajemnica dla nikogo, — odparł Wojewoda — przecie probować potrzeba nietykając księcia, Kietlicza wygnać. Tak ci bywało z Sieciechem i z Dobkiem, gdyby w czas go odegnali nie poszedłby Władysław precz.
— Wyście tchórze i miękkich serc ludzie — przerwała Dorota — jeźli wam Mieszek dobry, niech na karkach siedzi — Kietlicza nie stanie znajdzie się drugi. Wyrwiecie babie pomiotło, to weźmię kociubę — baby się zbyć trzeba aby koniec był!
Pobożanin zatopiony w frasobliwéj zadumie, nierychło mówić począł.
— Biskup, — rzekł — musi użyć naprzód wszelkich środków do upamiętania księcia, nim wyrzecze słowo ostatnie, które zaważy. Biskup...
Dorota mu nie dała dokończyć.
— E! słowo! słowo! co tu po słowach — rozśmiała się lekceważąco — weźcie za miecze i tarcze, one tu potrzebniejsze od gróźb i napomnień biskupich. A co pomogło gdy Gnieźnieński Włodzisława wyklinał?
Macie księcia Kaźmierza pod bokiem, z którym by wam było jak najlepiéj, a wolicie Starego tego cierpieć!
Na wspomnienie Kaźmierza Wojewoda niespokojnie z siedzenia się ruszył.
— Najmilejsza Królowko moja — zawołał czule, jam do was przybył zapomnieć o wszystkim, upoić się wami, a wy mnie książętami karmicie, których ja mam do syta, i nędzą moją powszednią! Dajcież bo mi lepiéj w oczy wasze popatrzéć i — Wojewodzie splątał się język.
Rozmiłowany starzec drżący, tak był śmiesznym, gdy powagę swą na młodzieńczą swawolę chciał mieniać, iż Dorota mu się w oczy rozśmiała.
— E! stary ty grzybie — przerwała mu nagle — młodości ci się zachciewa! Biedaku ty! nie wraca ona, nie wraca!
Purpurą okryła się twarz Wojewody, który blizkim był gniewu, ale dość było wdowie spojrzenia nań, aby, niechcąc go przywodzić do rozpaczy, zmieniła ton natychmiast. Białą rączką pogłaskała po zmarszczonéj twarzy i tém trochę ułagodziwszy, klasnęła w ręce.
Dwoje dziewcząt z długiemi kosami, w białych obcisłych sukienkach, w wiankach różanych na głowach, wbiegły na próg.
— Hej! żywo, grzanego wina dla pana!
Byłto środek którego zwykle używała Dorota, aby się trochę jego pieszczot i umizgów pozbyła. Wniesiono zaraz dzban pozłocisty i kubki, sama nalała mu po brzegi. Wzdragał się zrazu bo znał napój zdradliwy.
— Dla miłości i dla rozkazania mojego musicie pić! — zawołała i sama mu do ust śmiejąc się kubek przyłożyła.
Patrząc jéj w oczy, rad nie rad, Wojewoda pić musiał. Wnet Dorota unikając czulszych rozmów zagadnęła o sprawy poważne.
— Nie myślcie, — rzekła — że ja darmo się tak troszczę co się z Mieszkiem stanie. Rozumiecie to że bracia którzy czyhają na mnie, nienawidzą, radzi by mnie pochwycić i zamknąć, u Mieszka służą, jemu dworują i z Kietliczem na mnie zmowy czynią. Jeżeli Mieszko rządzić będzie mnie chyba w świat przyjdzie uciekać!
Wojewoda się porwał gwałtownie.
— Do tego nie dopuszczę! — zawołał. — Gdyby uchowaj Boże targnąć się i porwać was śmieli, z wojskiem bym na Tęczyn poszedł i zdobył go aby was uwolnić!
— I nimbyście go zdobyli, bracia by mnie udusić dali! — odparła Dorota. — Niema co czekać, panie Wojewodo, chce się wam ze mną spokojnie siedzieć i zalecać się, myślcie zawczasu o Mieszku i o Kietliczu. — Muszą oni precz iść!
To mówiąc staremu drugi kubek nalała, a że się opierał znowu, podała mu go do ust ręką własną, gładząc drugą po twarzy.
— A no — pijcie! — rzekła swawolnie nóżką tu[iąc. — Niewiecie chyba że wino was odmładza, rumieni się zaraz twarz, oczy pobłyskują, zarazeście inni. — Pij, miły Wojewodo — pij!
Oczarowany starzec, chciał ją wpół ująć ręką, ale mu się zręcznie wyśliznęła. Musiał naprzód spełnić kubek, po którym, gdy go wino grzane a korzenne rozmarzać zaczęło, pochylił się na poręcz ławy i westchnął. Czuł że mu ono nie dodawało sił a odejmowało.
Dorota siadła opodal trochę, dała znak, z drugiéj izby ode drzwi ozwała się pieśń dziewcząt która miała do reszty starego rozmarzyć gacha. Była już teraz uspokojoną że zbyt natarczywym nie będzie.
Trzeci kubek rozpaczliwie sam już wychylił za zdrowie gospodyni i tak w nią patrząc nieruchomy, przykuty do ławy, pozostał z oczyma osłupiałemi.



IX.

W rozwartém oknie Biskupiego dworu w Krakowie, w jednéj z izb jego przedniejszych, któréj ściany ciemném obiciem były pokryte i zawieszone godłami pobożnemi, stał mąż lat średnich, z twarzą posępną, zadumany.
Chociażby nie miał na sobie stroju duchownego, krzyża złocistego na piersiach i ogromnego pierścienia na palcu, choćby miejsce w którém się znajdował nie kazało się domyślać jednego z najwyższych dostojników; — z postawy i twarzy wszędzie w nim łatwo było poznać człowieka wielkiego rodu, ciężkie brzemię dźwigającego na ramionach.
Twarz to była już długiemi laty jak wyrzeźbiona do infuły, usta nawykłe do błogosławieństwa i nauczania, rzekłbyś jedna z tych głów Cezarów rzymskich, w twardym kamieniu wyrzezana, co się wiekom oparła, świadcząc jakiego majestatu panowie ziemią dawniéj władali. Czoło wysokie jak kopuła świątyni, siwiejącemi włosy gdyby wieńcem opasane, mimo zmarszczek które myśli na niém poorały, wypogodzone było siłą woli. Z pod niego patrzało oczu dwoje wielkich jasnych, niezamglonych, choć barwy lazurowéj i razem łagodnych. Usta około których pofałdowała się twarz pełna, wyraz miały zgodny z wejrzeniem, namaszczone były dobrocią razem i ukrzepione siłą. Całość przedstawiała piękne harmonijne oblicze, choć ze śladów na niem pozostałych widać było że się ono ogniem i potęgą wielką zmienić mogło w groźne i niezbłagane.
Cała postać odpowiadała wspaniałéj głowie, a była krzepką, silną, pełną, choć nie rozrosłą zbytecznie. Pół kapłana, pół rycerza, coś królewskiego w nim było, a więcéj nad wszystko spokoju i majestatu, jakie daje poczucie własnéj potęgi.
Był to Gedko Gryf Biskup Krakowski, po Gnieźnieńskim metropolicie, pierwszy w Kościele dostojnik, a ze stanowiska swojego przy głównéj państwa stolicy, u boku najwyższego księcia, często większego wpływu i znaczenia na losy kraju od samego Arcybiskupa.
Kraków liczył się za gród główny, w Krakowie wiązały się i rozwiązywały sprawy państwa, ziemiaństwo téż i duchowieństwo krakowskie nad inne miały powagę większą i przewagę. Duchowieństwu zarówno i ziemianom przodował Biskup. Władzy książęcéj można się było naówczas opierać i ziemianie butni porywali się na nią łacno, na powagę ojca i pasterza nikt nastawać nie śmiał.
Biskup był tu panem istotnym.
Szczęśliwą téż była ta stolica, że na niéj jeden po drugim zasiadali mężowie dorośli do wysokiego swego stanowiska; po Rupercie, Cholewa po Cholewie Gedko. Takich właśnie potrzeba naówczas było państwu i kościołowi. Łagodny Rupert zajmował się budową katedry, Cholewa uczony światło szerzył i uczonych garnął ku sobie, dowcipem swym rozbudzając umysły, Gedko pod te czasy, grożące niespokojem, gdy ziemianie z panów swych nie radzi, burzyli się stawiąc im ostro, musiał najwyższą władzę w silném trzymać ręku, aby jéj między siebie nie rozerwało niespokojne rycerstwo. Gdyby jéj nie ujął w dłoń żelazną, zamieszkom i bezrządom nie byłoby końca.
Od Szczodrego już rosła moc ziemian, którzy z duchowieństwem razem, wyparli zabójcę biskupa na wygnanie. Od téj pory ziemianie coraz głośniéj sobie przyznawali prawo stanowienia panów i zrzucania ich, gdyby nie po myśli im rządzili. Miał książę prawo nie pytając nikogo łeb dać uciąć ziemianinowi, ale gdy się zań butne rody ujęły, precz téż iść musiał.
Gedko nie od dziś w rozmyślaniu pędził godziny swe i rozterce z sobą. Widział on co się działo, na Kietlicza wykrzykiwano, odgrażano się na księcia, zjazdy po zjazdach się mnożyły, w Krakowie, po gródkach tu i owdzie już coraz głośniéj przebąkiwano że Kaźmierz lepszym by był, że potrwali Mieczysław, swoboda i prawo ziemian za niego przepadną. Duchowieństwu téż zagrażała samowola księcia, bo nie tajném było iż Mieszko się i na Biskupów odgrażał że ich do posłuszeństwa przywiedzie. Trzeba było ratować kraj od zamieszania i samowoli.
Biskup dnia tego wysłał był właśnie po Wojewodę Szczepana, który mu powinowatym był i we wszystkiem szedł za nim. Gedko znał jego nieszczęśliwe miłostki i oburzał się na nie, ale bez Szczepana obejść się nie mógł. Postanowił więc razem zagrozić mu i przywieść do upamiętania a naradzić się co czynić przystało, aby się uciskowi oprzeć i praw swych bronić.
Wysłany w ślad za Wojewodą dworzanin Biskupi, Samko, pojechał był języka dostawszy do dworu Wojewody w mil kilka od Krakowa, ku górom położonego. Zastał tam orszak jego, dwór i kilkuset ludzi leżących obozem, powiedziano mu zrazu że Pobożanin chory był, że widzieć go pod czas nie mógł, ale sprawny Samko rychło się dorozumiał iż Wojewody na dworze nie było, a kędy go szukać miał, o tém mu powiadać nie potrzebowano.
Miłostki Wojewodzińskie, o których już raz dzwony krakowskie z rozkazu biskupiego głosiły, nikomu nie były tajne, namyślał się więc krótko Samko co miał czynić, i, że sprawa ważną była, ruszył zaraz nazad wprost na Panieńskie skały. Tu przybywszy i ludzi wojewody znalazłszy, mocno ich zmięszał tém że Biskupi poseł na gorącym ich złapał uczynku. Koniuszy Pobożanina, wierny jego sługa nieodstępny, który mu wszędzie towarzyszył, natychmiast do dworu pobiegł oznajmić panu.
Wojewoda właśnie upojony słuchał pieśni, oczyma chodząc za wdową, która mu się szydersko uśmiechała i starała uspokoić aby sobie marząc wypoczywał, gdy Koniuszy i Ochmistrz Przegala nadbiegli dając staremu znaki. Zrazu upojony nie zrozumiał ich, wyszła sama Dorota do nich, a dowiedziawszy się o posłańcu, gniewna wypchnęła zaraz Wojewodę aby biedę łatał jak chciał.
— Biskup nie ma wiedzieć żeś tu był, — rzekła rozkazująco i gniewnie — dosyć już na mnie nawieszali sromu. Czyń co chcesz!
Wybiegł stary do podsienia, na nogach się chwiejąc, bo mu wino w głowie szumiało, strapiony i zburzony.
Tu koniuszy nań czekał i rzekł krótko.
— Samko, posłaniec Biskupi, przytarł aż tu, widział nas, domaga się gwałtem do Miłości waszéj.
— A niech idzie na wskroś ziemi! — krzyknął w uniesieniu Wojewoda — niech przepada! Ubij go, rób z nim co chcesz, a mnie tu nie było i niema. Słyszysz! zapakuj mu gębę złotem aby milczał. Nie ma mnie tu — nie było, niech idzie precz do kulawego szatana, szpieg ten niegodziwy!
Kto mu o mnie powiedział? kto zdradził, bodaj go pioruny paliły.
Ja jutro do Biskupa przybędę!
Koniuszy chciał coś odpowiedzieć, gdy Wojewoda dodał pospiesznie.
— Daj mu co sam chcesz! łańcuch z szyi, kiesę moją całą aby mi przed Biskupem milczał. Mnie tu niema! niema! niema, nie było nigdy! niech mi się ztąd wynosi!
Tak odprawiony Koniuszy pobiegł posłuszny pańską sprawę naprawiać, lecz źle stała. Samko, dworzanin Biskupa przyjąć nic nie chciał, milczeć obiecywał, ale się domagał aby Wojewoda zaraz z nim jechał do Krakowa.
Gdy Koniuszy z tém do starego pana powrócił, wyszła doń razem z Wojewodą Dorota, rozsierdziwszy się mocno, jakto jéj było łatwo. Wnet Wojewodzie płaszcz podawać kazała, miecz przypasać, konia podprowadzać, aby nie mieszkając jechał.
Stary gniewał się, opierał, modlił prosząc do jutrzejszego ranka, nie pomogło nic. Dorota rozkazywała, słuchać musiał. Co się tam przekleństw posypało po cichu, zliczyć nie można.
Kazano na kilkoro stai przodem jechać posłańcowi biskupiemu, a otrzeźwiony już Wojewoda, rad nie rad, konia dosiadł i kazawszy go przez las i wąwozy w ręku wieźć przy łuczywach, niepożegnany prawie, ruszył nocą już ku Krakowu.
Po kilku dniach ciepłych, jak na biedę od Tatrów ciągnęła burza, chmury ciemne waliły, błyskało zdala strasznie i nimby Wojewoda do miasta się dostał, ulewa się obiecywała. Jechać przeto musiał, gniew mu siły dodawał i gorącości młodzieńczéj. Ochłonął rychło z miłosnych zapałów i sam już je teraz sobie wyrzucał, sromając się po czasie.
Nadciągnęła nawałnica, pioruny zaczynały trzaskać w okoliczne drzewa, gdy po utrapionéj téj wędrówce nocnéj Wojewoda stanął na dworcu Biskupim. Było późno, ale się jeszcze u Gedki świeciło, bo czekał na Wojewodę, modlił się i sen go niebrał. Właśnie kończył pacierze gdy Szczepana mu oznajmiono.
Wyszedł kapłan z surową twarzą przeciwko niemu, ale że obcy ludzie byli przytomni w pierwszéj izbie, rękę dał do pocałowania i nic nie mówiąc powiódł przybyłego za sobą.
Wojewoda szedł czując winę swoją, gotując się na wyrzuty, upokorzony, milczący, zawstydzony, gdyż wiedział że Gedko się domyśli zkąd go ściągnięto. Choćby mu o tém nikt nie powiadał, gdzie znaleziono starego, ze zdradzieckiéj twarzy starca byłby odgadł winę.
Zamknęły się drzwi za niemi, Gedko odwrócił się do krewniaka stojącego w pokornéj postawie, popatrzył nań i poruszył głową.
— Szczepanie mój — ozwał się ręce załamując — będziesz że ty wiecznie zakamieniałym grzesznikiem?
Wojewoda podniósł głowę milczący.
— Widzę z twarzy twéj na któréj się poczciwsze od ciebie odbiło sumienie, że znowu popadłeś w sidła wszetecznicy! Miłościwy Boże! policz że się z latami, rachuj z sumieniem, rozum powołaj, patrz na dostojeństwo które ci w ręce dano — a godziż się to? a godzi?
Szczepan bełkotał.
— Ojcze mój! ale cóż, — cóż się stało?
— Ja o niczém niewiem — rzekł Gedko — ale ty sam się obwiniasz! Nie masz wejrzenia i twarzy człowieka co staje z czystém sumieniem...
Ręce załamywał Biskup. Wojewoda po spotniałem czole powiódł dłonią drżącą, jakby z niego zetrzeć chciał ślady myśli i westchnął głęboko, bijąc się w piersi.
— Bracie kochany, — mówił Gedko — ty i ja stojemy na straży poczciwości ziemi téj — cóż będzie gdy ta straż sama jawno grzeszną się stanie? gdy sól ziemi téj zwietrzeje?
Małym jest grzech jeden, ale jak plugawy robak mnoży się on w tysiące. Nie swój tylko grzech ale zrodzone z niego mieć będziesz na swém sumieniu, a ja wasze wszystkie, jeżeli im pobłażę...
Powietrze to którém na biskupstwie oddychał, zdało się odczyniać na niego, Wojewoda upokorzony, ciągle się bił w piersi i stękał...
— Ojcze mój — wyjęknął — winienem, ale poprawę obiecuję.
— Nie dosyć jéj chcieć — zawołał Biskup — trzeba na nią pracować. Znasz słabość swą, uciekaj od tego co ją sprowadza. Nie idź tam gdzie upadasz! Bracie mój! bracie! — dodał coraz silniéj — ty mi zakrwawiasz serce, ja cię kocham a muszę ci być sędzią i katem, bobym z tobą winę dzielił.
Gdy nie pomoże nic, świecę wezmę i rzucę i wyklnę cię, do kościoła nie puszczę, z miasta znowu wydzwonię.
Wojewoda po rękach go całował.
— Ojczulku — rzekł — nie będę. Niech licho porwie tego szatana niewiastę, urok rzuciła na mnie, przysięgam ci, sromam się, płaczę, a siła jéj nieczysta wlecze mnie.
Biskup krzyż zrobił nad pochyloną jego głową.
Vade retro Satanas! — szepnął.
Zadumany parę razy przeszedł się po izbie, dając odetchnąć Wojewodzie, który wzdychał i ciągle pot z czoła ocierał, choć go już na niém nie było.
— Zbierzże myśli, — mówił Biskup po chwili, bo nie o tobie i nie o płochych sprawach twych mówić mamy, ale o tém co nad wszystko waży.
Zwrócił się ku niemu.
— Tak, radzić potrzeba, a nie płocho. Pora po temu. Ziemianie na skargi do mnie płyną, zżymają się, srożą, burzą. Na zamku téż, same pogróżki słychać. Na nas teraz leży wszystko.
Książe Mieszko słucha Kietlicza, obcego człowieka, lekceważy sobie ziemian i rycerzy swych, ufa w siły cudze. Mało tego, wczora na zamku gdy mu zausznik doniósł że Biskupi i duchowni na zajazdy majętności swoich się uskarżają, rzekł co kapelan słyszał —
— Biskupów tak potrafię obuzdać jako innych — poddani moi są. — Słyszysz? — dodał Gedko — świętokradzkie słowo! Porwą się na nas, a kto swobód ziemian i praw wszelkich ludzkich i bożych strzedz będzie? Kto? Pójdzie samowola rozpasana po gardłach waszych. Dał już przykład Bolesta, że na Biskupa porwać się można gdy Wernera nieszczęśliwego zamordował, dali przykład Kościesze gdy u mszy świętéj przy ołtarzu Magnusa Wrocławskiego zabili. Wprawdzieśmy po pierwszéj zbrodni z Piotrem Arcybiskupem i Bernardem chwycili winowajcę, osadzili go i dali zżedz na stosie, ale przykład zły nasienie po sobie zostawia. Nie uszło bezkarnie morderstwo Kasztelanowi Boleście, Mieszkowi może iść płazem, silniejszy jest.
— A, nie może to być! — zawołał Wojewoda.
— Ani ja chcę wierzyć temu, — mówił Biskup daléj — aby ze krwi świątobliwego Krzywousta miał taki powstać wyrodek, któryby zbrodnią na pomazańcu Bożym spełnioną się pokalał, a jednak, wcześnie radzić potrzeba! Od ziemian się gwałty poczynają, na nas skończą.
Przeszedł się Gedko po izbie, Wojewoda stał z rękami założonemi.
— Czyżbyśmy już byli zmuszeni o innym panu myśleć? — szepnął nieśmiało.
— Chyba gdy już żadnego innego nie będzie ratunku — odrzekł Biskup. — Póki nadzieja w Bogu, na wojnę domową hasła dawać się lekko nie godzi. Mieszko jeszcze upamiętać się może.
— Podżegacza oddalić trzeba — rzekł Wojewoda.
— Ziemianie, — ciągnął daléj Gedko — już za gorąco biorąc krzywdy swoje, o Kaźmierzu przebąkują, wzięli się żywo do popierania go na stolicę. Znam ci i ja tego dobrego, pobożnego, czcigodnego księcia, który najwyższéj władzy jest godzien, ale anim pewny czy ją przyjmie, bo dwakroć odmawiał, ani wiem czy godzi się okładać go tém brzemieniem.
— Cóż więc myślicie? — zapytał Wojewoda.
— Chcę wyczerpać środki wszelkie, — rzekł Biskup. — Nie oddalajcie się ani na chwilę ztąd, bo i dzień jeden wiele dziś stanowić może. Wstrzymujcie ziemian waszych, aby nierozważnych kroków nie czynili, stójcie przy mnie, potrzebuję was. Zrozpaczymli o Mieszku? niech się dzieje wola Boża! Pismo święte powiada, godzi się aby jeden człowiek ginął, gdy przezeń lud ma być wybawiony. A tu i nie o los ludu idzie, ale o władzę Rzymu najwyższą i o prawa téj ziemi naszéj. Jeźli to wszystko dla jednego ma przepadać człowieka... ocalić musiemy prawa, choćby przyszło go skazać!!
Słuchał nieodzywając się Wojewoda przybity widocznie.
— Na zamku dawno nie bywałem, — rzekł Gedko — wiem że tam na mnie kosym okiem patrzą, ale jutro na Sądy pojadę, a jako pasterz téj owczarni obowiązek mój spełnię.
Tu Biskup zawahał się nieco.
— Wy bądźcie w pogotowiu stawać w mojéj obronie, jeźlibym jéj potrzebował. Z tego co od zamku zawiewa wnosząc, groźno tam dla mnie być może. Nie ulęknę się przecież, ale chcę byście wy pogotowiu stali i gwałtu jakiego nie dopuścili.
— Na jakiż gwałt ważyć się mogą? — zapytał Pobożanin przejęty i nastraszony zbliżając się do Biskupa.
— Na wszelaki, — odparł Gedko spokojnie. Alboż Szczodry nie zarąbał u ołtarza poprzednika mojego, a ten mi nie jest przykładem co w zaślepieniu stać się może?
Wojewoda wzdrygnął się zaprzeczając.
— A! nie, to być nie może!
Wysłuchał go Biskup nie strwożony.
— Chcesz posłyszeć co na zamku śpiewają? — zapytał. — Będziesz miał sprawę.
Uderzył w dłonie i wszedł kleryk który w drugiéj izbie czekał.
— Ojca Siegfrieda proście do mnie, boć do snu pewnie się nie udał jeszcze.
Kleryk wyszedł pospiesznie, a po krótkiéj chwili, z pokornym pokłonem, w długiéj sukni czarnéj zjawił się mężczyzna młody, blady, przyklęknął przed Biskupem i w rękę go pocałował.
— Ojcze Siegfriedzie — odezwał się Gedko — powiedzcie coście na zamku słyszeli. Nie tajono się z tém przed wami, nie podsłuchiwaliście, chciano aby o tém wiadomość doszła do mnie. — Mów.
Kapłan chwilę pomyślawszy, rzekł głosem stłumionym.
— Kietlicz począł naprzód oskarżać ziemian o spiski, potém duchownych, że z niemi są we spółce. Otwarcie wymienił imie Pasterza naszego, dowodząc że nietylko u ziemian ale i na Biskupstwie już mowa jest i zmowa aby powołać księcia Kaźmierza. Książę się począł śmiać z tego i szydził. A gdy Kietlicz ponownie dowodzić usiłował iż duchowni wszyscy rękę do tego przyłożą pewnie bo się na gwałty i zajeżdżane majętności żalą — rzekł książę — Biskupów tak posadzam do ciemnic, albo precz z kraju wyżenę, jak i prostych ludzi.
Niech ołtarza pilnują i Boga chwalą, a w moje sprawy się im mięszać — wara. Pierwszy ksiądz Gedko pójdzie na wygnanie, niech się w Rzymie skarży, znajdę ja na to sposoby, aby posłuchanym nie był. Na jego miejsce powołam takiego co mnie słuchać będzie.
Nieposłuszny, choćby najwyżéj siedział ściągnę go z wyżyny i zgniotę, a na dostojeństwo zważać nie będę.
Gedko spojrzał na Wojewodę, który znów ręce załamał.
— Idź, ojcze Siegfriedzie, na spoczynek — dodał Biskup — chciałem abyś mi był świadkiem. Niech ludzie wiedzą co nam zgotowano.
Gdy ksiądz wyszedł, Szczepan się długo na słowo zebrać nie mógł.
— A wy, ojcze, — rzekł wreście — jeszcze się czego po Mieszku spodziewacie?
— Tak, dziecko moje, bo znam jak wielka przestrzeń dzieli słowo od czynu. Rzecze się słowo płoche łatwo, gdy gniew oczy zaciągnie, ale porwać się ręką — nie łacno. Zadrży ręka i serce. A i o tém wiedzieć powinniście, że gdzie słowo łatwe i bujne, tam po niém rzadko czyn idzie. Spali się ogień cały na mowę, nie stanie siły na nic więcéj.
Słuchaj więc, — kończył Biskup. — Bądź ty przygotowanym i ludzi miéj pogotowiu, zobaczemy co czynić mamy. Nieupamięta się Mieszko, Bóg miłosierny przebaczy, musiemy nastąpić nań — i niech padnie! (dodał głosem uroczystym) niech tak padnie jako padł Szczodry i brat Mieszków Władysław — niech padnie!
Temi wielką groźbą brzemiennemi słowy pożegnał Wojewodę, a gdy ten go w rękę całował, błogosławiąc go szepnął jeszcze.
— Bracie, bracie! uczyń jakoś obiecał, kajaj się, popraw niechceszli mieć nieprzyjaciela we mnie!
Miasto całe już spało, gdy Szczepan z biskupiego dworca na swój Wojewodziński powracał dla spoczynku. Potrzebował go starzec utrapiony wielce i złamany przygodami dnia tego. Droga najbliższa wiodła pod dworek Leszczyca, około którego tuż przejeżdżać było potrzeba. Dnia tego choć świeżo burza sroga przeszła była nad Krakowem, zabawiano się w gościnnym domku jak niedawno, ale zgromadzenie mniéj było liczne i spokojniéjsze daleko. A że deszcz niewiele powietrze ochłodził, okiennice wszystkie pootwierano, część nawet gości przed dworem stała w dziedzińcu, aby świeższém odetchnąć.
Wojewoda chciał się przesunąć mimo niepostrzeżony, gdy stary Leszczyc, który po nocy miał dobre oczy, poznawszy go do konia pobiegł z pokłonem. Ziemianie wszyscy lubili Wojewodę, choć milczący był i nie zalecał się im bardzo. Przebaczano mu słabości jego wiedząc że sprawę ziemiańską na sercu miał i gorliwym zawsze był jéj obrońcą.
Za Leszczycem pobiegli i inni ku niemu, tak że Wojewoda mimowoli zatrzymać się musiał, aby na powitanie odpowiedzieć.
— W nocy nawet spoczynku nie macie, — zawołał Leszczyc sciskając go za kolano, — znać że tam coś gorąco być musi.
Wojewoda głową poruszył i uśmiechnął się tylko, niechciało mu się mówić, a tu go obstąpiono dokoła.
— Wojewoda nasz, — ozwał się stary Cholewa — a to nam z nieba spadłeś, głowy traciemy. Część nocy już ci i tak przepadła, zleź że miłościwie ku nam z téj szkapy, a uspokój..
— Wstąpcie! prosiemy! — wołał Leszczyc natarczywie.
Chciał się stary opierać i wskazał na rozpogodzone gwiaździste niebo. Wóz na północy odsłonięty przez chmury stał znacząc już późną godzinę.
— Zaspicie na dzień, ojcze! — wołał Cholewa.
— Cóż wam tam tak do mnie pilno! — odparł Wojewoda.
W tém go już prawie gwałtem z konia ściągać poczęto, opierać się nie było sposobu. Ziemianie byli poważni ludzie, starszyzna sama.
Zsiadł więc i wszyscy za nim wtoczyli się do izby, otaczając go kołem.
— Niewiecie o niczém, — odezwał się Leszczyc, dzisiejszego dnia dwu naszych ziemian pochwycił Kietlicz, pod błahym pozorem zasadził do ciemnicy, tylko aby nam grozy napędzić. Jednemu z nich co się śmieléj odzywał gardłem grożą, drugiemu wygnaniem.
— Cóż za wina? — zapytał Wojewoda.
— Jeden się pono zdala na gościńcu na Kietlicza pięścią pogroził, a drugi mu w pomoc przyszedł ze słowem. Sługa ten Mieszkowy nie ojczyc tuteczny a przybłęda, i on tu nad nami panem, sędzią i sprawcą ma być!
— Jacyż to ziemianie?
— Janek Lubicz, Matek Zadora.
Wojewoda ruszył ramiomy i głową zakłopotany.
— Chodził kto za niemi? — spytał.
— Niema po co? daremne upokorzenie i pokłony — przerwał Leszczyc — dosyć nam już tego, trzeba myśleć o sobie. Bez pana być nie możemy, a z tym nie wytrwać. Trzeba o tém myśleć.
Wszyscy spojrzeli po sobie odwagi dodając oczyma. Wojewoda rękę podniósł i położył ją na ustach.
— Nie spieszcie no się — nie spieszcie — rzekł cicho — powracam od Gedki, cierpliwość nakazuje. On sam jutro na zamku będzie i nie na próżno jedzie. Słowo powie które zaważy.
— To już nie pomoże! — odparł Cholewa.
— Z rysia barana nie zrobi — dodał drugi.
— Darmo, — rzekł inny z gości — u nas już postanowiono, z Mieszkiem nie ma co i mówić, poślemy do Kaźmierza aby go wybadać.
— A tak — dodał Leszczyc — wypadałoby posłać znacznego człowieka, ale zaraz podpatrzą i przewąchają. Musiemy tym czasem potajemnie i ostrożnie poczynać. Mamy takiego małego człeczka z dużą głową, co się do Sandomierza ofiaruje jechać. Sam on nie dostąpi do księcia, a przez drugich przygotuje go, aby się nam nie opierał.
W tém jeden ze starszych odwrócił się, odszedł kroków parę i z drugiéj izby Stacha przyprowadził. Wojewoda, który bliżéj go nie znał, choć po świecie spotykał, ciekawie nań począł patrzéć.
— Nie spieszcie zbytnio, czekajcie, — przebąknął — przed niewodem ryb łowić nie trzeba.
— Ale! ale — zawołał Cholewa — i ja zrazu tak radziłem, do tego jednak doszło że już nóż mamy na gardle. Dosyć tego pana i jego sługi! precz z niemi!
Szczepan Wojewoda jak był małomówny, szczególniéj gdzie ludzi dużo widział, na to gwałtowne wyrzeczenie ramiona tylko ściągnął i ku Stachowi się obrócił.
— Księcia Kazimierza znasz? — spytał.
— On mnie nie bardzo, ja jego doskonale — odezwał się Stach śmiało. — Ze wszystkich synów nieboszczyka króla, Henryk i on to były dwie perły najpiękniejsze i najdroższe. On nam jeden został, równego jemu niema i po długie wieki nie będzie. Szkołę wielką sieroctwa i nieszczęścia przechodził, bezdomny był, w niewoli się męczył a świętym z niéj powrócił. Ten nam panować powinien a nie inny.
Mówił Stach z takim zapałem iż we wszystkich przelał uniesienie swoje.
Widząc to, bił daléj gorące żelazo.
— Dosyć nam spojrzéć, — kończył — aby w nim majestat do którego był przeznaczony poznać i uszanować. Krzywousty to żywy, aliści piękniejszy od ojca, powaga z dobrocią, majestat z łaskawością w nim, cześć sprawiedliwości wielka. Nie sięgnie on po swobodę niczyją, nie będzie nam innym tylko ojcem rodzonym. On nam powinien panować! On! Sam pan Bóg tego chce gdy Mieszka powiódł na manowce, aby tamtemu drogę otworzył!
Wojewoda uląkł się i zmięszał, uszy sobie zasłonił.
— Na Boga ciszéj, — odezwał się — nie budźcie spiącego licha. — A do Leszczyca się obracając dodał: — Mali jechać ten człek, niech się strzyma póki ks. Biskup nie powie.
— Biskup — przerwał Cholewa — jako ojciec duchowny, z pewnością nie chce zguby grzesznego a upamiętania. Może probować mądrych środków, my, prości ludzie, wiemy że się już tu niema czego spodziewać, ani czekać na co...
Niechaj jedzie lepiéj dziś niżeli jutro.
— Natychmiast! — powtórzyli inni — aby książe miał czas się przygotować..
Stach się odezwał z gotowością, choćby téj godziny.
Wybór dlań był już skończony, koń stał od południa osiodłany, ludzi dwóch miał do posługi i wiernego Żegcia, sam Stach już był wdział ubiór do podróży, zawinął się więc z pokłonami tym co go wysyłali raźno a wesoło, bo mu aż serce biło że księciu mógł czemś usłużyć. On to pierwszy przez Bogorję nastręczył się do tego poselstwa. Wprawdzie sam na oczy księciu nasuwać się nie mógł i niechciał, ale na dworze, jako Zabor z Przegaju miał znajomych siła, szczególniéj rachując na prawą rękę Kaźmierza, Goworka, którego dobrze znał i był przezeń lubiony. Do niego więc chciał nieść poselstwo tajemne. Jeszcze Wojewoda usiłował go wstrzymywać i hamować ziemian zapalonych, gdy Stach, obawiając się aby mu do pożądanéj nieprzeszkodzono podróży, wyrwał się z izby, wybiegł w podwórze i koni dopadłszy, korzystając z ciemności, natychmiast wyruszył, z małą swoją gromadką.
Po burzy niebo się było prawie całkiem wyjaśniło, przebiegały po niem tylko chmurki lekkie a z za nich dziwnie silném, jakby obmytem świeżo światłem płonęły gwiazdy iskrzące. Miasto jeszcze spało, a na przedmieściach, gdzie panował wiejski obyczaj, już ku dniowi po chatach budzili się ludzie ubodzy i światełka u nich płonęły.
Stach, Żegieć i czeladź znali doskonale miejskie uliczki i drogi do gościńca wiodące, ku któremu się dostać chcieli. Przesuwali się więc bezpiecznie pomiędzy płotami, nikogo nie spotykając i już ostatnie chaty w ogrodach pominęli, gdy Żegieć pod niebo już się rozjaśniające spojrzawszy, zamruczał.
— A no, paneczku — patrzcie tam jacyś konni stoją na drodze!
Było to w miejscu gdzie zarośla się i pojedyńcze drzewa nad gościńcem tak uszykowały, że je łacno z dala bodaj za ludzi wziąć było można.
Stach się rozśmiał.
— U stracha wielkie oczy? Co ci w głowie? — rzekł — krzaki stoją nade drogą.
— A no się ruszają — odparł Żegieć.
— Bo wiatr gałęźmi miota.
— Wiatru ani czuć.
— Bośmy tu zakryci — rzekł Stach.
— A no, ludzie! — powtórzył Żegieć.
— Drzewa! — uparł się Stach.
Podjeżdżali tak ku temu strachowi puściwszy konie kłusem, gdy niespodzianie wcale nagle coś z krzaków ruszyło się i, nim się Stach miał czas wziąć do miecza, ujrzał się ściśniętym przez zbrojnych, z których jeden przypadłszy doń za piersi go pochwycił.
Drugi ręce mu porwał i w tył wykręcił. — Z blizka poznać mógł jednookiego Berezę.
Żegieć probował się bronić, drudzy téż oszczepami wywijali, ale na ich trzech ludzi było kilkudziesięciu, którzy tak nagle nacisnęli że i mieczów z pochew dostać nie było podobna. Bereza jeszcze pałką okutą płatnął Stacha po łbie, i byłby go ranił ciężko, gdyby na żelazne nie trafiła obręcze.
Obrona była niepodobieństwem, Bereza i jego ludzie pochwyconych, poobalanych już rozbrajali, łykami ich pętając. Stach wrzaskiem wielkim zrazu bronił się jeszcze napaści zbójeckiéj, ale nikt tu słyszeć go nie mógł, a wśród nocy nie ważyłby się biedz na pomoc. Ogłuszony Stach, ranny Żegieć, powiązana czeladź nie opamiętali się jeszcze co się z niemi działo, gdy już nazad do miasta, bocznemi drożynami wlec ich poczęto.
Jawném było iż Stacha wyprawę ktoś zdradził, i że nań tam czekała zasadzka. Kto ją postawił domyślać się było łatwo. Kietlicz zręczny, miał swoich wszędzie, szczególniéj między służbą bo czeladź nie wszystka bardzo rycerstwu i ziemianom sprzyjała.
Postrzegł zaraz pochwycony że go ku zamkowi prowadzono. We wrotach dał Bereza znak aby go puszczono, wjechali w podwórze po cichu, skręcono w bok ku szopom i tu ściągnięto z konia Stacha, osobno do więzienia wepchnięto, czeladź jego gdzieindziéj uprowadziwszy.
Izba do któréj go wtrącono, miała wysoko w ścianie małe okienko zaparte okiennicą i kratą drewnianą, trochę słomy wyleżanéj w kącie, dzbanek na pół rozbity i drzwi okute, które zaraz za nim drągiem ogromnym zawalono.
Na pytania i odgróżki, Bereza śmiechem tylko odpowiadał ręce zacierając.
Nie szło Stachowi o siebie, nigdy on odwagi nie stracił, biedził się tém że poselstwo przepadło, a ci co go wysłali, wiedzieć nawet nie będą co się z nim stało.
Jęknął zbiedzony i głowę potłuczoną na ręku sparłszy, gotował się na wszelki los, jaki mógł mu być zgotowany.



X.

Dnie posłuchania i sądów na zamku były wyznaczone, czasu których nie Mierzwa, ale prastarym obyczajem sam książę zasiadał jako najwyższy sędzia, wydając wyroki.
W dni te tych szczególniéj dopuszczano, którzy nie obwinieni byli, ale sami z żałobą przychodzili domagając się sprawiedliwości.
Mieszko wymierzał ją zawsze bardzo surowo; przecież wyrokom tym nic zadać nie było można, chyba że Mierzwa i Skarbny pilnowali, aby przy każdym dla książęcego skarbu grzywny sądowe ściągnąć jak największe.
We dnie te często podwórce zamku najrozmaitszego ludu pełne były; dopuszczano bowiem bez różnicy stanu, każdego ktokolwiek żądał być wysłuchanym. Przyjeżdżali nieraz i ziemianie w sporach o podziały ziemi dziedzicznéj, o spadki, pojednanie zwaśnionych rodzin się dopraszając i kmiecie, osadnicy i lud nawet prosty. Nie widać tu tylko było duchownych i spraw takich, które do sądów ich należały, bo te sami Biskupi bez odwołania sądzili.
Tak, kilka lat temu, gdy ów Bolesta, kasztelan Wizki, nasadził zbójców i zamordować kazał Biskupa płockiego Wernera, nie sądził Bolesty, ani książę, ani żaden sąd świecki, kazał go schwycić Arcybiskup Gnieźnieński, zwołał do pomocy dwóch pasterzy, skazał go na stos i obszytego w płótno woskiem napuszczone, spalił w Gnieźnie pod Katedrą.
Bywały sprawy, które książę sobie przywłaszczał a duchowni za swe uważali, rodziły się o to spory, i książęta radzi byli sądy swe czynić jak najgłośniejszemi, pociągali do nich, by groźną władzę duchownych uszczuplić.
Mieszek też tego przywileju wymierzania sprawiedliwości tém baczniéj strzegł, im bardziej pragnął wielką już potęgę duchowieństwa ukrócić.
Dnia tego, nazajutrz po rozmowie Wojewody z Biskupem Gedką, przypadały królewskie sądy. Odbywały się one z okazałością wielką.
Książe zasiadał w izbie na ten cel wyznaczonéj i przybranéj, na krześle szkarłatem obitém, w czapce złocistéj, z mieczem przy boku, otoczony całym swym dworem. Do pomocy mu tylko znajdować się musiał Mierzwa, który stał za innemi dostojnikami, mało tutaj znacząc i będąc widocznym.
Mieszek, którego zdawna Starym przezwano, miał w tym dniu, jak zawsze gdy się ukazywał publicznie, twarz surową, którą zarost bujny, długa do góry poddarta broda ciemna, włosy czarne, brwi rozrosłe i namarszczone, czyniły groźniejszą jeszcze. Strój jego wspaniały był i wytworny. Za nim tuż, choć nie noszący urzędownie tego tytułu, ale pospolicie już Palatynem zwany, stał Kietlicz, którego grubej i przysadzistéj postaci strój rycerski i łańcuch, niewiele dodawały wdzięku.
Inni téż urzędnicy dworu otaczali księcia kołem, kanclerz, osoba duchowna, stary prałat Baldwin z Brzezia, Marszałek pański ze złocistą laską w ręku, Podkomorzowie, Radni książęcy, dworzanie, służba.
Na dni te wszyscy przywdziewali stroje odświętne i oznaki swoich urzędów; Miecznik trzymał ogromny miecz w pochwie nabijanéj z pasem obwiniętym koło niéj, znamię sprawiedliwości, inny tarczę książęcą i t. p.
Cisnęło się na te posłuchania wiele ciekawego ludu, któremu przystępu nie wzbraniano, aby mógł oglądać pańskie oblicze i sprawom się przypatrzéć. Drzwi stały otworem, a straże książęce nie odpędzały nikogo, chyba tłok stawał się zbyt wielki.
Sądy rozpoczęły się od wczesnego ranka, na żałobach nie zbywało. Mieszko sam odzywał się mało, za siebie rozkazując Mierzwie zadawać pytania, słuchając odpowiedzi, w końcu za poradą z przybocznemi sam wyrok ogłaszając.
Kilka już spraw z dość surową poszło odprawą i zapłakanych ludzi straże powypychały, gdy Kietlicz stojący u tronu, spojrzawszy ku wrotom oknem otwartém, zobaczył coś i niespokojny pochylił się do ucha pańskiego, szepcząc głosem na pół szyderskim pół złośliwym.
— Jego miłość, ksiądz Biskup Gedko na sądy téż przybywa.
Książę zdziwiony, z brwią namarszczoną mocniéj jeszcze, spojrzał na mówiącego, jakby pytał co to znaczyć miało. Było w tém bowiem coś niezwyczajnego. Biskup jak inni wiedział o dniu sądów książęcych, nie mógł więc przybyć chyba z jaką żałobą. Rzecz to znowu była nieprawdopodobna, bo duchowni sprawy ich się tyczące, sądzili sami.
Mieszko, jak zawsze, panem był siebie, tak i teraz nie okazał po sobie nic, choć go to niepokoiło. Sprawa tylko którą powołać miano, wstrzymaną została. Zwyczajem było, iż książę naprzeciw pasterza do progu wychodził, tym razem Mieszek nie poruszając się, pozostał na siedzeniu swojém.
Gedko przybywał z uroczystym występem, ubrany w szaty odświętne w płaszczyku złocistym na ramionach, jaki naówczas biskupi nosili, niesiono przed nim krzyż, towarzyszyli mu prałaci i dwór okazały. U drzwi biskup się zatrzymał, jakby oczekując należnego powitania, książę wstał tylko z tronu, ale się do wnijścia nie ruszył. Na twarzy Gedki przebiegł rumieniec doznanéj obrazy, nie wstrzymało go to od wnijścia i żywo sam zbliżył się do księcia, obok którego miejsce jego było.
Wspaniała postać biskupa, z wyniosłem i pogodnem czołem, cała nabrała jeszcze majestatu od uczucia godności dotkniętéj. Szedł zwolna, a gdy Mieszek z pewną niechęcią, zmuszony schylił się w pierścień go całując, Gedko odezwał się doń głosem spokojnym, ale w którym siłę czuć było pewną siebie.
— Miłościwy książe, choć na twych sądach, ja niemam co czynić, tylko im błogosławić, pozwólcie abym się widokiem ich pocieszył i wymiarem sprawiedliwości. Najpiękniejszy to przywilej monarchów, być szafarzami tego co najdroższe na ziemi.
Mieszek nic nie odpowiedział, można było z twarzy dwu mocarzy tych wyczytać jakby wzajemne wypowiedzenie wojny. Biskupa odtrącić nie było sposobu, książę skinął na dwór. Niespodziane przybycie Gedki wymagało aby mu obok książęcego, na równi z niém, siedzenie drugie przygotowano. Choć niechętnie, musiano to spełnić, przyniesiono siedzenie okryte z drugiéj izby i postawiono je przy Mieczysławowem. Biskup czekał stojąc, a książe téż siadać nie mógł. Mierzyli się oczyma zapaśnicy.
Już to samo, że Biskup w oczach ludu i dworu zająć miał miejsce tuż obok księcia, oznaczające, że z nim dzielił władzę, dumnego Mieszka poruszało do głębi.
Gedko choć czuł dobrze, iż nie był tu pożądanym gościem, nie zmienił oblicza pogodnego, zasiadł należne sobie krzesło, które służba co prędzéj ustawiła. Książe siadł widocznie uchylając się od Biskupa i zwracając w inną stronę.
Jak przy Mieszku dwór jego tak obok Gedki stanął krucyfer z krzyżem, który tu miecznika zastępował, bo władzy duchownéj orężem było to znamię, daléj prałaci, dwór, prawie tak mnogi i wspaniały jak książęcy.
Wzmogło się gniewliwe rozdrażnienie Mieszka, gdy ujrzał się w téj izbie własnego zamku niemal poniżonym przez widomy podział majestatu z duchownym. Oczy księcia ciskały wejrzeniami strasznemi, usta się ścięły, dłoń spoczywająca na mieczu drżała, obejmując rękojeść namiętnie.
Gdy się uciszyło, ludzie u drzwi stojący wołać poczęli czyby kogo nie było z żałobą, aby występował. Ujrzano naówczas niewiastę średnich lat, odzianą jak naówczas ubogie ziemianki się nosiły, w odzieży ani nazbyt staréj, ni nadto okazałéj, z namitką białą na głowie, w płaszczu na piersiach spiętym. Twarz jéj zżółkła, poorana marszczkami, oczy od łez zaczerwienione, wyraz ust zbolały, litość obudzały. Tuż za nią szedł człek młody dosyć pokaźno przystrojony, twarzy butnéj, zuchwałego wejrzenia, w krótkiéj sukni wełnianéj, pasem nabijanym ujętéj, w spodniach obcisłych i miękkich chodakach, przy mieczyku, z włosami długiemi rozrzuconemi na ramiona. Poznać było po nim można, iż musiał za jakąś winę odpowiadać, a coś mieć na sumieniu, bo szedł krokiem niepewnym, wahając się, oczy to zbyt śmiało podnosił, to strwożony i pomięszany opuszczał. Z rękami téż niewiedział co zrobić, chwytał się za pas, rzucał go, ujmował za mieczyk, zakładał w tył... Twarz nie wiele o nim dobrego powiadała, choć młoda jeszcze, już jakby życiem sterana wyglądała, pofałdowana, niespokojna, krzywił usta, mrużył oczyma, drgały mu muskuły niespokojnie. Plamy czerwone i blizny szpeciły go téż nie mało.
Za nim szło aż pięciu ludzi wystraszonych, w siermiężkach prostych, bez koszul, w chodakach dziurawych, z włosy krótko ostrzyżonemi. Niektórzy kije pstre mieli w rękach. Łatwo w nich było poznać parobków od pługów, albo téż pastuchów świeżo od trzody tu przypędzonych.
Ludzie ci dwór świetny i pana zobaczywszy przed sobą na majestacie, strwożeni, ledwie kilka kroków podszedłszy, popadali na kolana, głowy pochylili ku ziemi i nierychło wstać się ośmielili na znak który im dano.
Staruszka niewiasta patrząc na Biskupa to na księcia, zdawała się w niepewności do kogo zanieść ma skargę. Wahała się jeszcze, gdy Mieszek, obawiając się snadź, aby do Biskupa się nie zwróciła, sam powołał ją, rozkazując bliżéj przystąpić i opowiadać czego chciała.
— Miłościwy książę a panie — poczęła niewiasta ze zwykłą płci swéj i wiekowi gadatliwością nieporządną, — miłościwy panie! jestem wdowa utrapiona i nieszczęśliwa, którą ostatniego mienia i chleba pozbawiono! Miłościwy książę, mąż mój nieboszczyk służył i zasłużył się panom swym, zwali go Błażkiem, był koniuszym przy zamku. Człek był poczciwy a pracowity. Nieboszczyk książę, dał nam ziemię, pola i łąki, gdzie i dworek postawił nieboszczyk. Nakupił potém owiec, a te się nam z łaski Bożéj rozmnożyły, miałam stadko ich piękne, — (tu łzy otarła) — a! z niego całe było utrzymanie moje.
Płacz i szlochanie na chwilę jéj odjęły mowę.
— A! ja, nieszczęśliwa sierota! — mówiła daléj wśród łkania, które ciągle głos tamowało. — Gdy wspomnę, serce mi się kraje! Miałam mleko i sér na sprzedaż i wełnę. Było się czém okryć i czém pożywić i jaką odrobinę schować na złą godzinę. A! ja nieszczęśliwa sierota! co ja teraz pocznę wyzuta ze wszystkiego.
Płacz znowu Błażkowéj mowę stłumił, a Mieszek rzekł.
— Mówcież, kto was o szkodę przyprawił!
Niewiasta, jakby przemówić jeszcze nie mogła, wskazała ręką na stojących z tyłu parobków.
— A! oto ci, ci niegodni słudzy. Syn mój do dozoru ich przyjął. Dobrze dozorowali! Łajdaczyli gdzieś czy spali, dosyć że wilcy z lasu wyszedłszy, jak się do stada wnęcili, jak zaczęli dusić, tak mi prawie nic nie zostało. Barany, owce, jagnięta, poszło wszystko biedactwo na głodne zęby! A! ja nieszczęśliwa sierota, już mi chyba przyjdzie z głodu umierać.
Zaniosła się biedna niewiasta płaczem wielkim, a książę który sprawę tę wziął tém goręcéj do serca, że tak dostojnego miał sądów swych świadka, odezwał się.
— Któryż jest synem twoim?
Wdowa Błażkowa zwróciła się wskazując na młodzieńca, który pokłon oddawszy księciu, dosyć śmiało ale głosem zachrypłym rzekł.
— A to ja jestem miłościwy książę, ja, Tymek Berdów, ja.
Wskazał palcem na pierś swoją.
— Ja syn sługi twéj, miłościwy królu!
Tytuł ten nie czynił wstrętu Mieszkowi, choć do niego prawa nie miał i nie nosił go.
— A gdzież są ci najemnicy? — zapytał.
Między parobkami, którzy spojrzeli po sobie i łokciami się trącać poczęli, stało się zamięszanie chwilowe i, jakby za przyzwoleniem ich ogólném, starszy jeden z kijem w ręku, u którego uwiązana wisiała mała flaszeczka, wystąpił naprzód i gwałtownie rzucił się na kolana, wskazując towarzyszów.
— Miłościwy królu, to my; Łupa, ja, Zgonina, o to ten, Bajda, Chromek i Brechun.
Wstawszy Łupa począł szybko a frasobliwie, targając krótkie włosy.
— A to nas winią, a to skarżą, a no i my tu przyszli do miłosierdzia pańskiego, my, Łupa, Bajda ta i wszyscy. Jak się pan nie zmiłuje a Bóg, to któż? ginąć przyjdzie.
Pozostali za Łupą stojący, potwierdzali co za nich prawił.
— Jakże to było? prawcie śmiało — odezwał się książę.
Łupa począł śmieléj, potarłszy głowy.
— A no, jak było, Bóg najjaśniejszy świadek że prawdę mówiemy, i że o to jak było. Choćby krzyż całować przyszło, my wszyscy gotowi, a choćby na żelazo i wodę. My nie jesteśmy ludzie niewolni, ale swoboda i najemnicy. Tak o to ten Tymek Berdów — wskazał na młodzieńca, który się niecierpliwie poruszył — o to ten, ale, proszę miłości waszéj, jako żywo on nie jest syn wdowy Błażkowéj, ale pasierb, tak, pasierb.
Odwrócił się powołując do swoich, którzy mu głowami coś pomrukując, świadczyli. Ani wdowa ani Tymek nie zaprzeczali.
— Ten Tymek, — mówił daléj pastuch — najął nas, mnie Łupę, Bajdę i Zgoninę potém Chromka i Brechuna na ostatku.
— Ano, tak, — potwierdził kłaniając się Brechun.
— Najęli nas — ciągnął Łupa, — najęli, trzoda była duża, roboty koło niéj, strach! Wszystkich razem pędzić nie było można, a tu w szkodę zapuścić wara, a tam łęgi pozatykane, nie można, a tu od lasu i zwierza pilnować, a od moczarów odganiać. Już jak tam nas karmili, niechcę i gadać, chléb ościsty a polewka, krupa krupę goniła. A tu trzeba było i doić i mleka pilnować i séry robić i lekarstwo dawać.
— E! e! więcéj sami mléka spili niż serów zrobili! — wtrąciła wdowa.
— Od wilków my, od lasa z oszczepem stawali, — ciągnął Łupa, — wilcy w trzodzie szkody nie robili. Raz jeden barana bestja okaleczyła, co go dobić musieliśmy, bo by był zdechł... Bajda z Brechunem jak poczęli wrzeszczeć, rzucił go wilk i skóra i mięso ocalało...
Kto nas trzody pozbawił! e! e!
Tu odwrócił się i na Tymka palcem wskazał.
— Ot, kto! ot! Jemu tylko aby polować a polować z psiskami, a sobaki złe że co napadną bywało rozszarpią. Wpadli raz na trzodę, jak niepoczną się znęcać, my z kijmi. Gdzie zaś! i nam się dostało. Tymek nadbiegłszy jak wziął nas okładać, a żebyście mi milczeli, żebyście nie gadali na psy, pamiętajcie! Powiecie że wilki w trzodzie szkodę zrobiły, nie to stłukę na miazgę.
Cóż my, proszę miłości waszéj, mieli robić? Przyszło pędzić do obory, niema liku, wdowa w płacz, a na nas wymyśla. Taki to z was dozór, darmozjady, a ja was za co karmię moim chlebem, a wy tacy, owacy... Co było robić? musieliśmy milczeć! Drugiego dnia jak się psiarstwo zaprawiło na owcach, gdzie! ani go strzymać. Poczęli dusić znowu. Bieda! strach! gwałt! my na nich z kijmi. A żebyście się nie ważyli moich psów tykać, woła Tymek, ani na psy skarżyć, bo żywi nie ujdziecie.
Gdy Łupa tak szeroko rozpowiadał, Tymek już ledwie mógł się utrzymać.
— Miłościwy królu! — zawołał — to są wierutne łajdaki i kłamcy... Spali a nie pilnowali, wilcy trzodę wydusili, teraz na moje psy składają. To zbóje i nicponie, bez czci i wiary poganie, których słowom ani przysiędze wierzyć nie można...
Nie tak było, kłamstwo wszystko. Ja ze psy mojemi wilki ścigałem, odganiałem, a oni ufając w to pokładli się na brzuchach i spali i wilczyska trzodę całą wymordowały.
Odwrócił się do Łupy.
— Będziesz ty mi łgał!
Łupa do księcia milcząc ręce wyciągnął.
— Panem Bogiem się świadczę — dodał — kłamie on! myśmy niewinni nic!
Stało się milczenie, ks. Mieszek oparł się na ręku i zadumał, widać było że przed Biskupem chciał mądrość swą i przebiegłość okazać. Sprawa była do rozsądzenia dosyć trudną. Komu tu dać wiarę? Gedko spoglądał milczący na księcia, czekając co téż powie. A że Mieszek ani nań patrzał, ani się odzywał do niego, na twarzy Biskupa coraz większe rozdrażnienie występowało.
Lekceważono go publicznie i chciano zapomnieć o nim, jakby go tu nie było.
Mierzwa człek przewrotny, widząc sprawę zawikłaną, z uciechy że inni sobie może nie poradzą z nią, tam gdzie on łatwo by wiedział kędy wynijść, brodę ręką gładził i uśmiechał się do siebie. Wdowa płakała, parobcy między sobą szeptali, Tymek z nogi na nogę przestępował, na księcia zerkając z ukosa.
W tém książę długo pomyślawszy, podniósł głowę i rzekł zwolna.
— Jedna i druga strona prawi tak, że jedno i drugie zda się równie wiary godném. Mogły psy być przyczyną, mogli i wilcy. Ani pastusi ani pasierb nie stawią świadków. Zresztą parobcy czynili co mogli, nad siłę zrobić nie byli w możności. Wilcy czy psy, silniejsze były od nich. A no, na pastuchów zwierzona była trzoda, oni za nią odpowiadają, co o psach prawią, łżą być może, bo kto by własne owce dał dusić? Co tu rzec? pastusi winni za owce zapłacić, a jak nie mają czém, w niewolę iść.
Odwrócił się książę nie ku Biskupowi, ale ku swoim.
— Cóż, jak wam się zda? — spytał.
Kietlicz, Mierzwa i cały prawie dwór jednym głosem zawtórowali.
— Najsprawiedliwszy wyrok w świecie!
Biskup nie powoływany do zdania, nieco szydersko się uśmiechnął, książę to dostrzegł. Tymek zdawał się tryumfować, ale Mieszek, którego uśmieszek Gedki ubodł mocno, sparł się na dłoniach i myślał znowu.
— Tak się zda — odezwał się wytrzymawszy nieco, — a gdyby prawa surowego się radzić, wyszłoby inaczéj. Jest dowód pewien, czemu sam pasierb nie przeczy, że złe psiska chował, że na te psy i inni się uskarżali. Ja to wiem. Sam przyznaje że z temi psy około trzody się zwijał. Cóż dziwnego że wściekłe bestje na owce się rzuciły? Albo to nowa i niezwykła rzecz? Dowodów innych niema, oprócz tego prawdopodobieństwa, prawo więc nakazuje na niém się opierać. Owa baśń o gonieniu za wilkami pachnie wykrętem. Prawdę rzekłszy pasierb winien nie pastuch i on matce swéj czy macosze trzodę nagrodzić powinien, on! on, nie kto inny! Sprawiedliwość tego wymaga!
Znowu książę odwrócił się do swoich, a Mierzwa z rękami do nieba wzniesionemi, z twarzą rozpromienioną, wielbiąc rozum pański, zawołał.
— O niezrównana mądrości pana naszego!
Inni za nim pomrukując, sławić ją poczęli.
Z twarzą wyzywająco szyderczą książe się zwrócił ku Biskupowi, jakby go do wypowiedzenia zdania wyzywał, gdyż Gedko milczący dotąd, oprócz urazy że był zapomniany i lekceważony, nie dał znaku ani przeciwieństwa ani zgody.
— Cóż wy na to ojcze? — spytał.
Gedko twarz przyoblókł powagą wielką, zmieniła się ona, rozpromieniła natchnieniem razem i obrażoną dumą — odwrócił się do księcia powoli.
— Miłościwy panie — rzekł poważnie — istnie Bóg sam mnie tu dziś sprowadził na tę sprawę, która jakby umyślnie dziś się właśnie przygodziła, abym ja z niéj dla Was samych prawdę pożyteczną wydobył.
Dałeś wyrok sprawiedliwy, miłościwy panie, ale na samego siebie.
Pomyślno, nie jestli ta niewiasta jakoby ziemią krakowską, a ty zaprzeczyć nie możesz iż do pasierba tego jesteś podobny. — Ona cię synem zwie, inni mogą pasierbem mianować, a trzoda owiec nie jestli to lud twój wszystek, który powierzyłeś pono nie skotarzom wiernym, ale takim obcym najemnym pastuchom, którzy z niego skórę, wełnę i mleko chciwie dla siebie chwytają.
Tu ręka Biskupa wyciągnięta jakby mimowolnie Kietlicza wskazała.
— Postąpiłeś z tą ziemią nie jak z matką a z macochą nie litując się jéj nędzy. Wściekłe psy są to twoi urzędnicy żądni krwi i okrutni, których ty na wodzy nie trzymasz a pastwić się im dajesz nad trzodą własną.
Bezkarności pewni rzucają się rozjuszeni na trzodkę twą i szarpią, a krew jéj chłepcą.
Wyrok twój, panie, na cię samego pada, tyś winien tak jako ten pasierb wdowy! Świątobliwy król Dawid, choć ludu swojego ciemiężyć nie dawał, a tylko policzyć go kazał, przecie popadł za to w niełaskę u Boga i pokutę musiał sprawiać aby mu grzech jego był odpuszczonym. — Powiedz więc panie — zgrzeszyłem, a kajaj się aby cię ręka Boża nie dotknęła.
Śmiałe to wystąpienie Biskupa, jak piorunem raziło księcia, nie chciał zrazu wierzyć uszom swym, zbladł, rzucił się z krzesła jakby na Gedkę chciał porwać, ledwie zdołał gniew swój poskromić.
Niezłomna ta odwaga Biskupa, przeraziła więcéj jeszcze dwór pański, który stał oniemiały i struchlały. Kietlicz czerwienił się — bladł trupio i radby był pójść wskróś ziemi. Mierzwa skrył się za innych, widać go nie było. O sprawie, wdowie, parobkach zapomnieli wszyscy, a niektórym się zdało że nasadzona była rzecz umyślnie przez Gedkę, aby mu do jego wystąpienia posłużyła. W izbie całéj popłoch się stał jakby w oczekiwaniu wielkiego jakiegoś wypadku.
Tymczasem Gedko zwolna podniósł się z siedzenia ostatnich słów domawiając, rzucił wzrokiem dumnym, surowym, spokojnym na księcia, który oczy musiał spuścić i, dawszy znak prałatom swym, wolnym krokiem tłum rozstępujący mu się przerzynając, izbę sądową opuścił.
Co było jeszcze ludzi z żałobami, straże na znak gniewny Kietlicza wnet precz wyganiać poczęły, wdowę naprzód, syna jéj, parobków i innych na sądy oczekujących. Mieszek, który téż się podniósł z siedzenia z twarzą bladą, ale straszliwy gniew tłumiony wyrażającą, rzuciwszy okiem po swoich, do drzwi się bocznych skierował.
W chwilę potém izba była pusta, a na zamku zapanowało złowrogie jakieś tajemnicze milczenie.
Książe wprost ztąd, zamiast do komnat żony i izb w których ze dworem do stołu siadał, poszedł do swéj sypialni. Skinął na Kietlicza, który się wlókł za nim posłuszny. W dwu słowach dany już był rozkaz załodze zamkowéj, aby stała w gotowości, aby się nikt ze dworu oddalać nie śmiał.
Przerażeni wszyscy, czegoś strasznego oczekując, chodzili niespokojni, losy Szczodrego przychodziły na pamięć. Tak samo Stanisław ze Szczepanowa napominał go publicznie.
Izba do któréj wszedł Mieszek z Kietliczem, była zwykłą do narad i rozkazów potajemnych przeznaczoną.
Nie było w niéj przepychu, ale wygoda wszelka i niemieckich wymysłów sprzęt nie tak okazały jak do spoczynku i pracy najpodatniéjszy. Znać było tu pana który dla oka w domu czynił mało, dla dogodności wiele. A że w tych czasach zawsze się musiał każdy mieć pogotowiu do obrony, był téż oręż i broń różna po ścianach i kątach.
Tu zwykle Kanclerz spisywał przywileje przy świadkach, więc i do pisania przybory na stole leżały i pulpit do rozkładania ksiąg, gdyby się ich radzić przyszło. Choć Mieszek prawa obcego ani żadnego bardzo szanować nie chciał, wolę swą mieniąc prawem jedynem, przecie czasem się radzić było trzeba pisma.
Wszedłszy Mieszek padł na siedzenie, kubek wody wychylił, długo nieruchomy trwał nie mówiąc słowa. Kietlicz stojący u proga patrzał nań, odzywać się nie śmiejąc, nogi pod nim dygotały, pot z czoła padał kroplami — oddychał ciężko.
Upłynął dobry czasu kawał, książe dwa czy trzy razy usta otwierał i milkł nie mogąc się zdobyć na słowo; ręka która leżała na stole konwulsyjnie drżała. Spojrzał na Kietlicza, ani go odpędzał, ani powoływał. Dumał z sobą. Naostatek, jakby bój stoczywszy i zwyciężywszy, Mieszek powstał, kołpak który miał na głowie poprawił zrazu, a potém na stół go zrzucił. Stanął naprzeciw Kietlicza, brew mu się ściągnęła, usta drgały..
Odzyskał już był męztwo i władzę nad sobą.
— Mów, — odezwał się głosem zmienionym — którzy są co z Biskupem trzymają?
Kietlicz zawahał się z odpowiedzią.
— Miłościwy panie, — rzekł, — ledwieby nie przyszło pytać dziś, którzy z nim nie trzymają i przeciw własnemu panu nie są? Na pewno wiemy że Wojewoda Szczepan, krewny jego, należy doń cały. Leszczyc co nocy zbiera u siebie narady, knuje zmowy. Wczoraj ich podsłuchano że już na zwiady wysyłać mieli do Kaźmierza. — Posłańca schwytanego trzymam w więzieniu.
Biskupi wszyscy z Gedką trzymać będą, księża pójdą za niemi, ziemiaństwo nie odstąpi ich.
— Więc na nim piérwszym — odezwał się Mieszek, na buntowniku jawnym przykład uczynić trzeba.
Zuchwały klecha wyzywał mnie sądząc że się porwę nań i uczynię go męczennikiem?! Nie! księdzem jest, nie tknę go, z Rzymem się zadzierać nie chcę. Dziś, nocą, stu ludzi weźmie go z dworca, niech mu włos nie spadnie z głowy, ale zuchwalca co nic nie szanuje, precz za granicę kraju wyrzucić. — Powiedzieć mu, jeśli się wrócić ośmieli, głowę mu kto zdjąć może. Znajdzie się taki co to uczyni.
Ręką rzucił Mieszek.
— Miłościwy panie, — chciał przerwać Kietlicz.
— Milcz z radą swą — odparł książe — rady nie potrzebuję, posłuszeństwa.
Przeszedł się po izbie, wodę pijąc i uspokajając.
— Wojewodę, gdy do swéj miłośnicy jechać będzie, bracia jéj mogą ubić na drodze, albo u niéj w domu. Nie będzie im za to nic, można powiedzieć. Stary łotr, winien dać gardło: sprzeniewierzył mi się.
Znowu chodząc dumał Mieszek.
— Leszczyca, Bogorjów, Cholewę, gdy się znijdą pobrać na gród i posadzić. Sądzić ich sam będę, winni zdrady. Kto życiem nie przypłaci, oczyma lub ręką. — Nadto byłem powolnym, nie znają mnie jeszcze — krwi potrzeba aby postrach był.
— Miłościwy panie — przerwał raz jeszcze Kietlicz, — ziemiaństwo nastraszyć dość, a lepiéj go nie drażnić. Silni są.
— I jam nie słaby — odparł książe odwracając się do niego. Nie straszyć ich próżno ale wydziesiątkować trzeba. Biskupa jednego stanie aby reszta milczała, ziemian pobrać więcéj. — Ha! słali już do Kaźmierza, — dodał uśmiechając się gniewnie. — Do Kaźmierza! Nie juści w niego ufają i za jego przyzwoleniem to czynią? Nie — nie.
Oni go chcą wziąć, ale się im nie da. W Sandomierzu zawsze stek tych co odemnie stronią. Biskupi tam ciągną, opatów i klechów pełno — klasztor czy szkoła ten dwór jego, a w rzeczy to jaskinia łotrów.
Tylko nie zmogą Kaźmierza, bojaźliwy jest, miękki, przeciw mnie się nie ośmieli, bo zna żem nie na jego siły!
Kietlicz ani przeczył, ni potwierdzał.
— Kogo słali do Kaźmierza? — zapytał.
— Ziemianie u Leszczyca zebrani, którzy niemal co noc się tam zjeżdżają, małego człeczka wybrali. Czeladź podsłuchała i doniosła. Ten już siedzi.
— Drugiego znajdą — dodał Mieszek. — Zabrać ich wszystkich z Leszczycem, do nogi.
— Nuż się opierać zechcą? — szepnął Kietlicz — i to już może być.
Mieszek głową potrząsł pogardliwie.
— Ludzi masz dosyć!
— A jeżeli Wojewoda swoich powoła?
— Wojewoda! — parę razy powtórzył Mieszek z lekceważeniem. — Wojewodę mogą sprzątnąć ci z Tęczyna, starzec jest niedołężny. Ja Wojewodów krom ciebie nie potrzebuję, do wojny znajdę dowódzców, warchołów wymieść trzeba precz.
Znowu umilkłszy przechadzać się zaczął książe, pomrukując jakby to co myślał ciężko mu wypowiedzieć było. Stanął potém naprzeciw Kietlicza.
— O Kaźmierzu prawią między sobą — rzekł, — ja się go nie lękam, ale póki on tam siedzi za oczyma, wszystko się do niego gromadzić będzie. Słać potrzeba ażeby do mnie przybywał. Lubi mądrych ludzi, — dodał szydersko, — księdza po niego wyprawić, a jeśli o wiernego trudno, Mierzwę, który go rozmową zabawić potrafi. Niech mu powie że widzieć go chcę, sprawę mam pilną..
Raz tu go sprowadziwszy nie puszczę od siebie. Ślij po niego zaraz — dziś.. prędko.
Kietlicz stał tém mnóstwem pańskich rozkazów zmięszany nieco.
— Miłościwy panie, — odezwał się, — co rozkażecie to dla mnie święte, ale czy podołam naraz tylu sprawom? Biskup — Wojewoda, ziemianie, książe Kaźmierz.
Mieszek odwrócił się ku niemu gniewnie.
— Tak, albo naraz wszystko zrobić potrzeba, lub z wszystkiego nic nie będzie, — krzyknął ostro i zapalczywie. — Gdy popłoch się rzuci nie czas będzie ludzi łapać, bo się rozbiegą. Nie dzwonić na trwogę, a ująć razem tych co zmowy czynią. Masz ludzi, masz siłę, masz przykaz mój, czyń co chcesz.. Tak musi być.
— Cóż, trwożysz się? ty?
Kietlicz poruszył się żywo.
— Nie trwożę się — choćbym i życie miał dać! Nie pożałuję nikogo..
— Natychmiast do dzieła — dodał książe. — Biskupa wziąć i za granicę go wywieźć — jeśli chce niech skarży na mnie w Rzymie, znajdę sposób na to! Z Wojewodą rozprawią się bracia tej wszetecznicy, — daję im go na wolę.. Leszczyca dwór otoczyć i na zamek pobrać wszystkich..
Kietlicz stał jeszcze.
— Nie masz czego czekać — zakończył książe. — Idź! czyń. Nie trzeba okazywać nic, na zamku do wieczora niech się nic nie rusza. — Mierzwę ślij do Sandomierza, naglić ma by przybywał do mnie. Opierać się nie będzie — starszy brat wzywa i rozkazuje.
Idź — rób.
To mówiąc książe z ramion zrzucił płaszcz, odpasał miecz, zdjął suknię i pochwyciwszy kaftan ze skóry bawoléj, szybko wciągać go zaczął, natychmiast nań suknię wdziewając i mieczem opasując się znowu.
Kietlicz postawszy u progu chwilę, ze spuszczoną głową, odszedł powoli — ciężkie brzemię niosąc na sobie.
W komnacie w któréj się to odbywało, nie było nikogo, lecz gdy Kietlicz drzwi jéj otwierał, zdało mu się iż posłyszał szybko oddalające się kroki, jakby od progu uciekającego co żywiéj człowieka. Rzucił się za nim strwożony. Łatwo który z dworzan lub czeladzi stać mógł na podsłuchach, uląkł się by zdrady nie było. Nie dowierzał nikomu.
Pędził co sił stało, lecz ociężały i krótkonogi, nim do przedsieni dobiegł, nie znalazł śladu ni słychu. Tu chodniki kryte rozchodziły się na różne strony. Cicho było dokoła i pusto, pusto nawet w wewnętrznych dziedzińcach. Pocieszył się tém Kietlicz pot ocierając z czoła, że mu się ów szelest przysłyszał.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.






  1. Principes non egunt cognatis; w przypisku do kodeksu Eugenjuszowego Kadłubka, stoi to jako polskie przysłowie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.