Spokój Boży/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Peter Nansen
Tytuł Spokój Boży
Wydawca Przegląd Tygodniowy
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz M. M.
Tytuł orygin. Guds Fred
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
4 lipca.

Mam przyjaciółkę w zakładzie. Zakład ten jest schroniskiem starych panien i wdów. Przyjaciółka moja liczy około siedemdziesięciu lat a należy do najmłodszych jego mieszkanek. Inne traktują ją, jak dzieciaka a jednak jest weteranką zakładu. Nie zważając na przepisy, pozwolono matce zabrać dziecko z sobą, ponieważ nikogo nie miała na świecie a lekarze przepowiadali jej, z powodu wątłych sił, niedługie życie. Później lat wiele leżała w łóżku a kiedy siły wróciły, matka umarła. Zatrzymano w zakładzie trzydziestoletnią sierotę, nie mającą nikogo na świecie. W celi, którą zamieszkiwała wraz z trzema innemi paniami, spędziłem wiele szczęśliwych dni dzieciństwa. Był to umysł niezwykle utalentowany. Nikt piękniejszych nie umiał opowiadać bajek, zapas których był niewyczerpany, ponieważ je sama tworzyła. Nikt nie umiał pokazywać tylu zabawnych i ciekawych sztuk kartami. Prócz tego, wycinała artystycznie laleczki z papieru, prześlicznie przystrajała choinki, wyplatała ze słomy zgrabniutkie koszyczki i pudełeczka. Przez długi szereg lat przymusowego leżenia w łóżku, doprowadziła ostatnią tę sztukę do artyzmu. Siennik — dostarczał słomy, reszty dopełniała fantazya i zręczność. Każda wizyta w jej celi była dla nas, dzieci, wycieczką w zaczarowaną krainę baśni. Zawsze się widziało i słyszało dziwne rzeczy. W dodatku dostawaliśmy filiżankę kawy a do ręki dawano nam kawałek owsianego cukru, mogliśmy go ssać i oblizywać — i popijać wspaniałym nektarem. Odwiedziłem ją dzisiaj. Jak ongi w długim, wysypanym białym piaskiem korytarzu, stały kłaniające się kobiecinki w ciekawą zbite gromadkę. Wionęła na mnie ta sama, dawno znana, woń lawendy, uderzyło duszne powietrze i owionął przeczysty spokój nieskalanego niczem życia. Zapukałem do drzwi izby, zamieszkiwanej przez moją przyjaciółkę od lat pięćdziesięciu. Towarzyszki wymierały, ona jedyna pozostała. W podłużnym pokoju z oknem — z widokiem na ogród warzywny, siedziały cztery staruszki. Każda w swoim kącie, czyli w jednej czwartej części pokoju — było tam w sam raz dosyć miejsca na łóżko po jednej ścianie, komodę i umywalnię po drugiej a na dwa krzesełka w pośrodku. Wejście moje wzbudziło wielkie zdziwienie, staruszki opuściły roboty na kolana i pytającemi minami badały, komu wizyta przypadnie w udziale. Przyjaciółkę mą natychmiast poznałem, siedziała na tem samem honorowem miejscu, pod oknem. Zestarzała się, posiwiała i pomarszczyła. Wydawała się jeszcze szczuplejszą, tylko oczy jej nie straciły dawnego mądrego wyrazu. Gdy mię poznała, twarz jej się rozjaśniła, zarumieniła, rozpostarła ramiona i tuliła serdecznie do zapadłej piersi: „Tak, to on, rzeczywiście on! nie zapomniał o mnie!“ Mój Boże, nie przypuszczałem nigdy, że komuś tyle szczęścia sprawić mogę. Honorowano mnie, jak księcia. Posprowadzała wszystkie towarzyszki; z wszystkich pokojów i korytarzy poschodziły się sędziwe kobiecinki, które znały jeszcze mych rodziców i pamiętały moje dzieciństwo. Napływały drżące babcie, sztywne stare panny — ściskały mi ręce, zbliżały się ku mnie — i wszystkie naraz pytały o rodziców i całą rodzinę, którą dobrze znały. Napoiły mnie kawą obficie, ale owsianego cukru dać nie chciały; zrozumieć nie mogły, że nie lubię białego. Gdym odchodził, odprowadzono mnie do drzwi. Prosiłem moją przyjaciółkę, byśmy na drugi raz sami pozostali.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Peter Nansen i tłumacza: anonimowy.