Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zawsze się widziało i słyszało dziwne rzeczy. W dodatku dostawaliśmy filiżankę kawy a do ręki dawano nam kawałek owsianego cukru, mogliśmy go ssać i oblizywać — i popijać wspaniałym nektarem. Odwiedziłem ją dzisiaj. Jak ongi w długim, wysypanym białym piaskiem korytarzu, stały kłaniające się kobiecinki w ciekawą zbite gromadkę. Wionęła na mnie ta sama, dawno znana, woń lawendy, uderzyło duszne powietrze i owionął przeczysty spokój nieskalanego niczem życia. Zapukałem do drzwi izby, zamieszkiwanej przez moją przyjaciółkę od lat pięćdziesięciu. Towarzyszki wymierały, ona jedyna pozostała. W podłużnym pokoju z oknem — z widokiem na ogród warzywny, siedziały cztery staruszki. Każda w swoim kącie, czyli w jednej czwartej części pokoju — było tam w sam raz dosyć miejsca na łóżko po jednej ścianie, komodę i umywalnię po drugiej a na dwa kszesełka w pośrodku. Wejście moje wzbudziło wielkie zdziwienie, staruszki opuściły roboty na kolana i pytającemi minami badały, komu wizyta przypadnie w udziale. Przyjaciółkę mą natychmiast poznałem, siedziała na tem samem honorowem miejscu, pod oknem. Zestarzała się, posiwiała i pomarszczyła. Wydawała się jeszcze szczuplejszą, tylko oczy jej nie straciły dawnego mądrego wyrazu. Gdy mię poznała, twarz jej się rozjaśniła, zarumieniła, rozpostarła ramiona i tuliła serdecznie do zapadłej piersi: „Tak, to on, rzeczywiście on! nie zapomniał o mnie!“ Mój Boże, nie przypuszczałem