Spiskowcy (Thierry, 1891)/VIII. Pajęczyna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Pajęczyna.

W parę dni po owym balu w pałacu tuileryjskim, na którym Napoleon okiem znawcy ocenił wysoką wartość księżnej de Carpegna, przez boczną furtkę wpuszczony do pałacu, zbliżał się do gabinetu swego władcy jeden z licznych pająków, których zadaniem było zręczne rozstawianie cieniutkich, niewidzialnych prawie sieci, na piękne, złote muszki. Rozkaz wyraźnie głosił, że miał je chwytać na lep złota, ale pająk złoto wolał umieszczać w zasobnej swej szkatule, a muszki chwytał na urok nazwiska, na wysoki zaszczyt, jaki stanie się ich udziałem, gdy namiętne uściski największego ze śmiertelnych, nieśmiertelnego prawie, piękne ich kształty zaszczycą! Czyż nie zaszczyt to dla kobiety, gdy skarby jej piękności oceni ten, który stoi na czele wszystkich jej współzawodniczek, a każda przecie radaby zaszczytu tego dostąpić? Pająk La Chesnaye otworzył drzwi do gabinetu, w którym nie było jeszcze nikogo. Nie pierwszy to raz misję swoją spełniał, wiedział więc, jak się ma zachować, co mówić, co obiecywać, jakie stawiać trudności, ażeby w oczach pana swego zyskać na wartości i największe zapewnić sobie korzyści. La Chesnaye usiadł tuż przy drzwiach i spokojnie czekał. Jedna go tylko teraz myśl zajmowała: czy pożądanie odpowie w zupełności jego nadziejom, czy cyfra, którą z lubością powtarzał w swej pamięci, nie wyda się zbyt wielką? Ani na chwilę nie zastanawiał się nad tem, czy druga strona oporu stawiać nie będzie. Z doświadczenia wiedział, że potężniejsze, w głośniejsze zdobne nazwiska i tytuły, młodszych posiadające mężów i wielbicieli, ulegały jego namowom; dlaczegóżby więc ta włoszka jakaś, z d’Apratów zrodzona, za jakiegoś de Carpegna wydana gwałtem chyba — to było widoczne! — nie miałaby zgodzić się na uzyskanie wysokich względów i możnej protekcji na wszelki wypadek? Włoszką była, a włoszki muszą zawsze coś nienawidzieć, jakiejś pragnąć zemsty... Teraz zwłaszcza, gdy ten de Carpegna powiększył grono włoskiej szlachty w niebiesiech, cóż mogło stanąć jej na przeszkodzie? Niepokoiło go tylko to, co widział w Vaucresson: ta tajemnicza karetka, ten śmiech urywany księcia de Carpegna, strzał jego nareszcie, wszystko to w oczach dworaka miało powagę intrygi miłosnej. Z doświadczenia zaś wiedział, że miłość awanturnicza włoszek była zwykle kapryśną i ślepą na najbardziej lśniące złoto, głuchą na oczywiste dowody... Złoto!... La Chesnaye nawet nie przypuszczał, ażeby aż do tego uciekać się musiał: złoto powinno było całkowicie i niepodzielnie do niego należeć, zaszczyty wszelkie odstępował chętnie na rzecz ofiary...
Boczne drzwi, prowadzące z dalszych pokojów pałacowych do gabinetu, otwarły się i stanął w nich jeden z interesowanych. W tej chwili przez głowę La Chesnaya przesunęła się myśl: a gdzie jest druga strona? Gdzie szukać tej, która zapewnić mu zdoła wcale przyzwoitą sumkę, chociaż sama o tem wiedzieć nie będzie. Myśl ta zaniepokoiła go nieco zapóźno. Teraz trzeba było działać, jak gdyby mu miejsce jej pobytu było jaknajlepiej znane.
Człowiek, który stanął w progu, uśmiechnął się i prawą ręką pociągnął długą nić swego wąsa. La Chesnaye złożył głęboki ukłon.
— Chciałbym... — odezwał się mieszkaniec pałacu Tuileryjskiego.
La Chesnaye nie po raz pierwszy uprzedzał chęci warunkowe swego władcy, który niezwykł był dawać pełnych rozkazów. Zachowanie się jego na balu, to, co wówczas powiedział szambelanowi na ucho, spojrzenie, jakie rzucił na piękną księżnę de Carpegna, powinny go były uwolnić od bliższych wyjaśnień. La Chesnaye musiał zrozumieć odrazu, skłonił się bowiem natychmiast i temi odpowiedział wyrazami:
— Włoszka młoda i piękna... mąż przed paru dniami zginął w pojedynku... Zabił go wice-hrabia Besnard... Czy miłość?... Nie wiem jeszcze, ale — tu zawahał się — ale wątpię...
— Ah! — skrzywił się ten, który słuchał.
La Chesnaye pośpieszył natychmiast z ukojeniem wszelkich skrupułów:
— Jeśli sprawę będę mógł prowadzić tajemniczo nieco i nieco dłużej, za powodzenie ręczę...
— Dobrze! Gdyby ktoś podsłuchiwał tych ludzi, a nie wiedział gdzie się znajduje i z kim ma do czynienia, przysiągłby, że to są najzwyczajniejsi śmiertelnicy, grający na giełdzie, którym jakaś awantura, nic ich zresztą nie obchodząca, stanęła na drodze. Bez żadnych umów przedwstępnych, stosunki ich tak się ułożyły, że nawet wobec samych siebie zachowywali incognito. Nigdy, w czasie tego rodzaju rozmów w gabinecie tuileryjskim, nie słychać było żadnego nazwiska, żadnego tytułu.
La Chesnaye znów się skłonił i rzucił pytanie:
— Kiedy? Uśmiech był odpowiedzią.
— Dobrze!
Tu nowy ukłon.
— Proszę mnie nie oszczędzać!
Tego rodzaju frazes był znakiem pożegnania i zarazem oznaką, że pożądanie miało rozmiary, jakich La Chesnaye pragnął.
Szambelan po raz ostatni się skłonił, i cicho, jak wszedł, pałac opuścił. Jak miał zrobić, ażeby go nikt nie widział, wiedział doskonale.
Po chwili przez boczne drzwi pałacowego ogrodu, od których klucz posiadał, szambelan La Chesnaye pieszo oddalał się od Tuileryjskiego pałacu. Przedewszystkiem należało mu zwiedzić Passy, dopytać się — czegóż nie może parę sztuk złota? — czy właścicielka pustelni nie uciekła zbyt daleko, trafić na jej ślad, a gdy to wszystko będzie mu wiadome, czegóż nie będzie umiał zrobić ten mąż stanu, który niegdyś na własny użytek zakładał pajęcze sieci, a teraz nie na własny wprawdzie użytek, ale też i nie na własny rachunek...
— Zobaczymy! — po długich rozmyślaniach powiedział La Chesnaye, prawie głośno, w chwili gdy się zbliżał do pustelni w Passy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.