Spiskowcy (Thierry, 1891)/IX. Nowy posiadacz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Nowy posiadacz.

Grudzień, śniegu i lodu pełen, nareszcie się skończył. Śnieg i lód jednak nie stawał wcale na zawadzie wesołym zabawom tej epoki drugiego cesarstwa, którego potęgą były właśnie zabawy, a im bardziej szalone — tem pewniej osiągające celu, dla którego urok ich roztaczano przed całą Francją.
Rok 1858 narodził się przy dźwiękach muzyki, na rytm polek i kontredansów. Było to ciągłe święto, sięgające początkiem w głąb zeszłego roku. W świecie urzędników wyższych stopni święto nie ustawało nigdy: był to wylew szczęśliwości urzędowej. Bale w pałacu Tuileryjskim i w ministerjach; bale w trzech prezydenturach, bale u obydwóch prefektów, bale wszędzie i zawsze. Każdego wieczora z nad miasta rozgorączkowanego unosiły się szmery ogólnego zadowolenia: cienie nocy odczuwały szelesty sukien pięknych kobiet, w szalonym walcu gaszących swe pragnienia zabawy; szmery komplimentów dość szczerych, szeptanych do uszu nimf balowych, odgłosy uśmiechów i szczerszych wybuchów z pod wachlarzów pięknych, lub do piękności roszczących pretensję, wszelkiej rangi i pochodzenia, kobiet. Chyba od wieku już całego umundurowana Francja nie raczyła się tak wesoło, nie tańczyła tak zawzięcie, nie oddawała się tylu nocnym libacjom, nie kochała tyle. Tak, cała oddaną była wesołości!... Wszak życie jest tak krótkie, a cesarstwa mijają szybko!
Podczas gdy elegancki Paryż oddawał się bezgranicznej wesołości, podczas gdy przy dźwiękach wybornej muzyki piękni panowie w tańcu ściskali ładne kibicie piękniejszych stokroć kobiet, — w domu przy ulicy Breteuil istnienie każdego z mieszkańców upływało monotonnie, nudnie prawie, niezmiennie jednakie zawsze. Dnie upływały za dniami, jutro było takie samo jak dzień wczorajszy: ani cienia wesołości, ani jednej chwili zupełnego szczęścia, a choćby tylko zapomnienia.
Młody Besnard zmienił się do niepoznania: ten dawny młodzieniec cieszący się powodzeniem, hołdownik mody i jeden z jej prawodawców, znikł w nim zupełnie; zastąpił go inny człowiek: milczący, poważny, dziki prawie. Nikt go już nie spotkał na wesołych kolacjach w słynnych zakładach gastronomicznych, nikt go nie widział za kulisami teatrów, tych siedlisk cnót łatwo ulegających nietylko pokusie, ale poprostu zwykłej brzęczącej propozycji; nikt nie mógł się pochwalić, ażeby w klubach współzawodniczył z nim wobec damy treflowej. Cóż zrobił ze sobą, jakże się przeobraził ten wice-hrabia Besnard, słynny tancerz, zawołany salonowiec, o którego gotowe były boje staczać matki, posiadające córki na wydaniu? Oddalony od świata, nie mający żadnych z nim stosunków na jedynem wówczas znanem polu zabawy, młody Besnard poprostu zapomniał o świecie i ludziach, nawet o przyjętych w tym świecie zwyczajach. Pozostawał głuchym na wszelkie zaproszenia i starał się uchylić nawet od zwyczajnych obowiązków grzeczności światowej. Nie raczył nawet pojechać do pałacu Tuileryjskiego w dniu, w którym cesarzowa przyjmowała wybranych — a on do nich należał — pod nazwą «poniedziałków cesarzowej»: było to zgwałcenie, i to dość poważne, etykiety, którą szanować było obowiązkiem każdego dobrze wychowanego urzędnika. Ojciec, stanem syna zaniepokojony i smutne ztąd wyprowadzający wnioski, zwracał się czasem do niego z wymówką, ale żadnej nie otrzymywał odpowiedzi. Syn za całe tłómaczenie wzruszał ramionami i milczał.
Natomiast pracował zawzięcie. Z jednej ostateczności wpadł w drugą. Dzięki wstawiennictwu ojca, długa jego nieobecność w radzie stanu została zapomnianą. Po dość długiem, płynnem, ale nudnem kazaniu, jakie z urzędu wystosować musiał do zbłąkanego urzędnika zawsze wymowny p. Baroche, wice-hrabia Besnard objął dawne swe obowiązki. Teraz był nadzwyczaj gorliwym: na posiedzenia rady zjawiał się pierwszym, opuszczał je ostatnim. Nie było nad niego gorliwszego sprawozdawcy.
Każdego ranka około godziny jedenastej widzieć można było wice-hrabiego, jak wchodził we drzwi główne, prowadzące do pałacu d’Orsay; nie tracąc chwili jednej, udawał się na stanowisko. Besnard wchodził poważnie do wielkiej sali, grzeszącej zbytnią uroczystością. Ściany jej zdobiły ogromne obrazy, świadczące o cnotach dawnych sądowników... Śmierć Achillesa de Harlay, który pięknie wyglądał nawet w chwili, gdy spadały na niego sztylety Ligi — wyglądała z wielkich ram złoconych, zachęcając innych do takiego bohaterstwa. Z innego płótna przemawiał do żywych głośny w swoim czasie Mathieu Mole, którego szkarłatna suknia, nie plamiąc się wcale, przeciągnęła go przez wszystkie barykady Frondy... Z wysokości estrady, na której zasiadali członkowie rady, wice-hrabia Besnard patrzył zgóry na adwokatów, zajmujących miejsca przed kratą i zdradzających uśmiechami i półsłówkami brak uszanowania dla wysokiego sądu, z którym rzadko który z nich umiał żyć w zgodzie. Komitet często bywał świadkiem dziwnych batalij na słowach: gorący pan Marchand, maleńkiego wzrostu radca sądowy, okrąglutki, pulchny, rozumny aż do dowcipu nieco jowjalnego, obdarzony parą wielkich oczu, ukrytych po za ogromnemi okularami, trochę fantasta, prawie herezjarcha w tej świątyni Temidy administracyjnej, ten pan Marchand nigdy nie mógł się zgodzić z poważnym panem Boulatignier, którego ruchy uroczyste i głos wyroczni doprowadzały pana Marchanda do rozpaczy. Pan Boulatignier był zapamiętałym zwolennikiem tego co minęło, i zawsze był gotów walczyć z nowościami, których wielbicielem był pan Marchand. Jako sekretarz, wice-hrabia Besnard nie mógł brać udziału w tych bohaterskich zapasach; ale w czasie mniejszych zgromadzeń umiał wcisnąć do protokółu swoje zdanie, które obie strony oświecała należycie. Odtąd wice-hrabia Besnard był wzorowym urzędnikiem. Pan prezydent Boudet, niebardzo życzliwy, ani nawet grzeczny dla podwładnych, mimowoli polubił tego młodego swego kolegę, który tak wybornie wywiązywał się z obowiązków. Zgadywał w nim talent pierwszorzędny; przepowiadał mu świetną przyszłość.
— Eh! eh! — mawiał pan prezydent Boudet — ten mały Besnard ma w piersiach ogień święty, który gorzał w Geraudach i Macarelach! Jakiż to będzie z niego sędzia!... Tak, ten daleko zajdzie!
Tymczasem wice-hrabia Besnard żadnych nie robił starań, ażeby się posuwać po szczeblach hierarchji urzędniczej. Pracował bez wytchnienia, pracą czas poprostu zabijał.
Gdy posiedzenie rady stanu odwoływano, noc już zapadała. Besnard pomimo to nie śpieszył i zwykle ostatni opuszczał pałac d’Orsay. Nigdy z żadnym z kolegów nie wychodził z sali sądowej; zawsze sam jeden opuszczał pałac. Wówczas dopiero, gdy wśród cieniów nocy znalazł się na ulicy, puszczał wodze fantazji i spacerował bez celu wzdłuż ulic, których nazw nawet często nie wiedział. Był to najdziwaczniejszy ze spacerów, o jakich można pomyśleć. Wzdłuż Sekwany dochodził Besnard do samotnej części miasta, która ciągnie się w stronę Grenelle. Wiatr styczniowy niemiłosiernie chłostał go po twarzy, całe zaspy śniegu sypały się na niego ze wszystkich stron, a Besnard nic nie czuł i szedł ciągle przed siebie, nie ustając ani na jedną chwilę. Czasami zatrzymywał się nad brzegiem rzeki, całem ciałem przechylał się przez parapet, jak gdyby chciał podsłuchać szmery lodów i pomruki śniegowej zamieci. Chciwym wzrokiem, jak gdyby zazdrościł Sekwanie jej zaguby w czeluściach morza, śledził bieg jej wód.
Ktokolwiek rzucił na niego baczniejsze spojrzenie, musiał przyjść do przekonania, że ma przed sobą bardzo nieszczęśliwego człowieka!
Doszedłszy do mostu Jena, Besnard przechodził na drugą stronę rzeki i znajdował się w ten sposób naprzeciw ciemnej masy Trocadero. Ten zakąt Paryża podówczas był pustką, złej opinji używającą: było to właściwie zbiorowisko kamieni nieforemnych, niewielkich drzew karłowatych i krzaków, przez które przedostać się nie było sposobu. Tutaj dopiero Besnard się zatrzymywał: zmęczony fizycznie, bez tchu prawie siadał na ławkę i siedział bez ruchu. Oczy jego zwracały się ku wzgórzom, na których spoczywało Passy, i napawały się wcale niepięknym widokiem, jakie to przedmieście przedstawiało. W miarę ogarniającej je coraz większej ciemności, przedmieście rozjaśniało się szeregami świateł ulicznych, które w szarem powietrzu błyskały smutnie.
Po pewnym czasie, nagle Besnard porywał się z miejsca, na którem siedział i śpieszył do domu. Ojciec, ile razy widział go po powrocie z biura i z tej dziwnej wycieczki, boleśnie kiwał głową, Marja-Anna w milczeniu łzy ocierała. A tymczasem gorliwy urzędnik nic nie widział, co się działo dokoła niego, a jeśli czasem chciał udać wesołość, tyle w śmiechu jego było nut rozpacznych, że boleśniej jeszcze ranił kochające go serca ojca i siostry.
Pewnego ponurego wieczora wice-hrabia Besnard przeszedł przez puszczę Trocadero i wzdłuż Sekwany dotarł aż do Auteuil. Orjentując się wówczas w mało mu dotąd znanej tej dzielnicy miasta, począł szybko posuwać się po wzgórzu Boulainvilliers, i gdy na pewnej już znalazł się wysokości, skręcił na prawo. Ujrzał przed sobą tajemniczą aleję, którą z dwóch stron otaczały wille letnie: ulica Ogrodowa, żmija jadowita, rozciągająca swe ciało między ogrodzeniami ładnych zakątków leśnych i między eleganckiemi domkami, najrozmaitszej konstrukcji.
Prawie na samym początku tej ulicy stał pałacyk w stylu Ludwika XVI, elegancki, zgrabny, «vide-bouteille» z końca zeszłego stulecia: budyneczek ten miał pozór tych «bagateli», które były miejscem schadzek bardzo znakomitych kochanków. Besnard zatrzymał się i wpatrywał się w ten obraz, jaki się przed nim roztoczył... Tutaj to w ciągu kilku miesięcy wiosennych ukrywała się... «ona», «tamta»... Tutaj to po raz pierwszy on ją pocałował!
Dom był pusty: z pewnością o tej porze roku nikt tu nie mieszkał. Był to dom umarły, bez życia, jak bez życia były ich uniesienia miłosne, tak gorące przecież jeszcze niedawno! Drzwi były zamknięte, wszystkie okiennice pozasuwane. Nigdzie najmniejszego ruchu, ani światła: nad «pustelnią» zawisło milczenie; dach jej nawet, z którego powoli sączyły się krople wody, zdawał się opłakiwać minione szczęście... Wice-hrabia Besnard nieruchomy, jak gdyby do ziemi przyrosły, wpatrywał się w zimny dla niego w tej chwili obraz...
...Oh, jakże on dobrze znał to przeklęte siedlisko — całe, najzupełniej całe, bez żadnego wyjątku!... Tam w głębi mur, na którym bluszcz wdzięczne swe porozpinał liście, ten sam mur, który on ośmielił się przekroczyć pewnego wieczora, kiedy Rozyna oddała mu się po raz pierwszy prawie bez oporu. Tuż za tym murem śliczna łączka, ujęta w ramy bzu. Jakież zapachy roztaczał dokoła ten ogród... Była to noc majowa, prześliczna, urocza, prawdziwie wiosenna!... Jakiż błogi niepokój ogarniał go, gdy przechodził przez ten ogród do ukochanej kobiety!... Na dole drzwi, prowadzące z ogrodu do salonu, były otwarte. Lampa nakryta abażurem, oświetlała gustowny pokój, w którym Rozyna niedbale siedziała w wygodnym fotelu... Książka leżała na jej kolanach, ale wzrok jej ginął w obrazach, jakie wyobraźnia przed oczyma jej duszy zarysowywała... Besnard wszedł wówczas... Rozyna — przypominał to sobie teraz doskonale — krzyknęła i zerwała się z siedzenia blada i drżąca.
— «Pan!... Pan!?» — wołała przerażona. Ale kochanek nie dał jej przyjść do słowa: schwycił oburącz jej ręce, wyciągnął ku niej głowę, ustami ust jej szukając. Rozyna opierała się, walczyła z natrętem.
— «Odejdź pan!...Odejdź pan! — wołała — przez litość!..»
Ale po chwili, wpadając z jednego uczucia w inne, wymówiła nareszcie:
— «Oh! niedobry!... Najdroższy, najukochańszy!...»
Potem cisza... potem namiętne pocałunki...
Trzy miesiące, a przecie chwilę jedną, dwoje kochanków wzajemnie miłością za miłość sobie odpłacało... Najgłębsza otaczała ich tajemnica... Jak tylko cienie nocy schodziły na ziemię, Rozyna otwierała drzwi... Kochanek każdego wieczora stawał pod domem o umówionej godzinie... A teraz!... O, bądź przeklęta, złodziejko serca i ognia świętej miłości!... Trucicielko! Podła kurtyzanko!...
Takie myśli przechodziły przez głowę nieszczęśliwej ofiary miłości na widok domu, w którym tyle zaznał szczęścia... Besnard jednym skokiem prawie znalazł się przed bramą, schwycił za dzwonek i gwałtownie za sznurek pociągnął... Echo mu tylko odpowiedziało zdaleka, ale w zamkniętym domu nikt się nie poruszył... Zadzwonił ponownie, bił pięściami w bramę, znów dzwonił... Nikt nie odpowiadał... Wyjechała więc z Paryża! Wyjechała, uciekła!...
Nieszczęśliwy kochanek Rozyny, która go opętała swoją miłością, odszedł ponury od tego domu, od tego grobu nazawsze rozwianych swych złudzeń!...
W domu czekały na niego smutne twarze ojca i siostry: zresztą wszystko jak dawniej. Jutro znów czekały go te same wrażenia... Smutek osiadł w jego sercu.
Pewnego wieczora zauważył, że w domu ktoś być musi: okiennice były pootwierane, na każdem piętrze wewnątrz gorzały światła. Któż mógł przebywać w tym domu teraz?
Młody człowiek, jak dnia poprzedniego, przybiegł do bramy i zadzwonił. Nastąpiła chwila niecierpliwego oczekiwania. Nareszcie lufcik niewielki, umyślnie w tym celu w bramie wyrżnięty, otworzył się, i wyszedł z niego głos, którego intonacja nie świadczyła dobrze o usposobieniu swego właściciela:
— Czego tam chcą?...
Nazwisko księżnej de Carpegna byłby wymówił Besnard, gdyby nie miał czasu zastanowić się nad niebezpieczeństwem wywoływania z zapomnienia tajemnicy, o której on sam nawet powinien był zapomnieć.
— Do kogo ten dom należy? zapytał nieśmiało.
— Do pana barona La Chesnaye — odezwał się głos i lufcik natychmiast się zamknął.
Besnard przed temi, dla niego tak szczelnie zamkniętemi, drzwiami stał nieruchomy.
Teraz nic już nie rozumiał. Nawet nie umiałby się niczego domyśleć...
— La Chesnaye!... A więc to baron kupił ten dom?... Musiał więc widzieć Rozynę, musiał z nią rozmawiać!... Gdybyż można się go zapytać?
Besnard, pod wpływem tej myśli, znów zadzwonił. Nikt się nie odezwał. Na końcu ulicy, prawdopodobnie zwabieni hałasem, ukazali się ludzie: ulica Ogrodowa nie była tak pustą, jak dnia poprzedniego.
Siódmą godzinę wydzwonił zegar na wieży kościelnej w Auteuil. Dźwięki te zwróciły na siebie uwagę Besnarda... Ojciec, siostra oczekiwali na niego! Teraz dopiero przypomniał ich sobie...
Po chwili był już na drodze do domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.